poniedziałek, 25 listopada 2019

But my mind holds the key

Mam na sobie legginsy z nadrukowanym kośćcem. Narząd ruchu. Nie: narządy ruchu. Ortopedę fachowo nazywa się "specjalistą narządu ruchu", chociaż to nielogiczne i niedorzeczne od strony lingwistycznej.
Dani śmieje się, że mam nierówne kolce biodrowe, bo krzywo wciągnęłam legginsy. A potem pyta, co mam na skarpetkach. Jest tam Elmo na czerwonym tle i hasło "One of a Kind". Tłumaczę mu dwuznaczność tego określenia: jedyny w swoim rodzaju i jeden z miłych.
Dani pozwala mi się nie rozbierać, bo zapowiada, że będzie pracował na kościach czaszki.

Są płaskie i dzięki szwom możliwe jest ich nieznaczne przesuwanie. Im młodsza czaszka, tym szwy mniej widoczne, bo kości jeszcze się mineralizują. Wiem, bo na poprzednich zajęciach z osteologii trzymałam w rękach czaszkę dwulatka.

Chce mi się trochę spać, trochę mi mdło, bo Dani przesuwa kości czaszki wzdłuż szwów, po milimetrze. Widzę jakieś nieokreślone obrazy z Łodzi, a ogrodu Antczaków, widzę, jak wznosi się nade mną butelka po Żubrze i jak uderzam głową o kant meblościanki, kiedy spadam z krzesła.
- Jadwiniu, masz otwartą czaszkę.

W innych okolicznościach uznałabym to za komplement, ale za chwilę wyobrażam sobie, jak opary mózgu, który mi jeszcze pozostał, wydostają się spomiędzy szwów, a w głowie zostaje tylko chrobot tęsknoty za myśleniem i niedosiężną inteligencją.
- Mam wrażenie, że prawa część twojej czaszki jest otwarta, jakby uciekała z ciała. Ta lewa sprawia wrażenie zmiażdżonej. Widać tu nierównowagę.

I co na to Totalna Biologia? Że strona męska - prawa, a strona żeńska - lewa. Że ta lewa to matka, a prawa - ojciec. Lewa strona zmiażdżona, podeptana, pokonana, ktoś na niej stanął. Lewa się wyrywa, otwiera, krzyczy.
- Prawe oko masz głębiej osadzone, dlatego gorzej nim widzisz.
Tato, tkwisz głęboko we mnie.

Leżę na leżance, Dani u wezgłowia, a po prawym policzku toczy mi się kolejna łza. Kolejna łza, którą widzi Dani. Jest skupiony, zamyka oczy. Gładzi mnie od czasu do czasu po policzku, bo zabieg jest nieprzyjemny. Powiedziałabym: bolesny, gdybym nie znała całej kolorystycznej palety bólu. Staram się nie nadużywać tego określenia. Że boli. Nie można wywaru z gorzkich ziół wypić do dna. Trzeba zostawić przezornie na przyszłość.

Nagle w głowie słyszę melodię skomponowanej do słów Poświatowskiej piosenki. Pisaliśmy ją razem, jeszcze z Michałem. Już wtedy nasza relacja nie rokowała. To tak piękny erotyk, ale pamiętam, że śpiewałam ją z bezbrzeżnym smutkiem. Michał grał ją tak samo. Żeby nie pokazywać po sobie niczego, na głośniku keyboardu stawiał butelkę Kasztelana. I jakoś mógł dzięki temu dotrzeć do końca utworu, a nawet wskazać, co śpiewam źle. Nie tak, jak by chciał. Nie tak, jak by się spodobało publiczności.

Ale teraz czuję na kościach czaszki czujne palce Daniego. Ciepłe, dobre, mądre ręce. Doskonałe, pięknie wykrojone palce o idealnych półksiężycach paznokci. Paliczki od czasu do czasu strzelają mu cicho, kiedy uciska mocno kość jarzmową. Czasami spotykam jego wzrok. Od czasu do czasu otwiera oczy, żeby sprawdzić, jak reaguję.
Tutaj nic mi nie grozi. Mogę spać, a mogę nie spać. Nikt mi niczego nie nakazuje, nikt ode mnie niczego nie wymaga. Nie muszę odpowiadać, nie muszę się dookreślać. Nie muszę podejmować decyzji. Nie mam nawet obowiązku wracać do zdrowia. Wystarczy, że leżę. Nikt mi nawet nie zabrania myśleć o Tacie. Albo nie myśleć o Tacie. Mogę też nie myśleć o tym, że 3 grudnia miną trzy lata, odkąd nie ma ze mną Babci. Odkąd umarła. Jestem bogata jak możliwość. Niewidzialna jak idea. Lekka jak to, czego nie ma. Zdrowa i niezarejestrowana. Leżę, nie boli. Na czole czuję tylko skupiony oddech Cud-Chłopaka. Dostałam Skarb, choć na niego nie zasłużyłam.

Kiedy w trakcie terapii zaczynam trząść się z zimna, przykrywa mnie swoją bluzą. Nie przywykłam do tego.

W twoich doskonałych palcach jestem tylko drżeniem
Śpiewem liści pod dotykiem twoich ciepłych ust

Proszę, Chłopcze, nie podchodź bliżej. Ale stój tak, żebym wciąż czuła Twoje ciepło. Przytulaj mnie nadal tak, jak to robisz, ale ani milimetra dalej, bo znowu coś się zepsuje. Bo znikniesz, jak kropla deszczu wchłonięta przez noc. Jak Niedźwiedź na korytarzu w Otwocku w drodze do kantyny, kiedy o kulach nie mogłam go dogonić, jak moja mama po drugiej stronie ulicy, kiedy znikała za wielkim filarem sądu rejonowego, a zimne marmury pochłaniały jej szybkie kroki. Jak Babcia, do której nie zdążyłam, bo z półotwartych ust nie wydobywał się już oddech. Jakby zastygła w krzyku.  
Nie mów, że pachnę morzem. Nie karm ego, które od dziecka głodne jest uwagi, czułości, bezpieczeństwa i podziwu. Nie pozbawiaj mnie przekonania, że czeka mnie tylko rozczarowanie, a Ty mi się wciąż pięknie śnisz. Że zacząłeś się mi śnić wiosną, kiedy miałam znów umrzeć, a ja żyję tylko dlatego, że sen się nie skończył.
Prababie lato we mnie. Taki powidok kobiecości. Na leżance mam płeć i jej nie mam. Jestem bezpieczna. A jednak to Ty na mnie patrzysz i to mi nie przeszkadza. To Ty nade mną się nachylasz i poświęcasz mi swoją uwagę. Czujność Twoich rąk, uważność wszystkich Twoich zmysłów. Słuchasz mojego ciała, badasz jego temperaturę, napięcia i odruchy. I splatasz moje palce z Twoimi, pokazujesz cud cielesnej mechaniki. Że jak rozprostuję kolana, napnie się przestrzeń nad prawą brwią. I uśmiechniesz się, kiedy do poczuję, kiedy to dostrzegę. Jakbym była Twoją uczennicą, a Ty nauczycielem.

Udawaj, że mnie nie ma. Wyobraź sobie pościel z odgniecionym śladem po mnie. Kształtem niczego nie przypominam. Cieśnina, w której się nie mieszczę, nazywa się ciało. Utleniłam je wodą. Chciałam popływać gdzie indziej, przyjrzeć się rybom od środka. Udawaj, Chłopcze, że mnie nie ma. Wyobraź sobie słońce i zimę najgłębszą z możliwych.
Tyle wokół bieli, jakby cały śnieg.
 
Niebo biorę na farbkę do bielenia lnu. Moja prababcia Marianna sama czesała len, a potem tkała prześcieradła. Do dziś przechowujemy jedno z nich jak relikwię. Jest ciemne, niewyprawiane. Szorstkie i niemożliwe do uprasowania.
Świat się powtarza. Żółcistość słoneczników ucierają trzmiele.
Wiatr jest roztargnieniem pajęczyn.

W twoich doskonałych palcach jestem światłem.
Zielonymi księżycami płonę nad umarłym, ociemniałym dniem.

 

4 komentarze:

  1. A ja podczas czytania tej historii słyszę następujący utwór:
    Erik Satie - Gnossienne No. 1

    Pozdrowienia listopadowe,
    Julita

    OdpowiedzUsuń
  2. Julito, jesteś, jak dobrze.
    Satie jest niemożliwy, prawda?
    Nie umiem sobie znaleźć miejsca. Wszystko zamieniam na smutek. Dziś mam wrażenie, że niczego innego nie potrafię.
    Osiedle takie zamglone. Palce marzną na powietrzu. Kołdrę zmieniłam na zimową. Jak ja zimy nie znoszę.
    Dani dziś zapytał, o czym Jadwinia śni. Jak mam mu powiedzieć, że śniły mi się sople lodu?

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasiu, listopad przeszedl w grudzien. Najkrotszy dzien w roku juz za nami. Teraz przez te wszystkie zimowe tygodnie bedzie juz szlo ku dobremu, nowe sie przebudzi. U nas od kilku dni jakies zawirowania pogodowe, temperatura z okolic 0 skoczyla do ponad 10 stopni. Kosy rozpoczely sezon koncertowy. Czy to nie troche za wczesnie? W kazdym razie milo bylo ich posluchac w drodze do pracy.
    Pozdrawiam i licze na wiesci, co tam u Ciebie po drugiej stronie Odry.
    Julita

    OdpowiedzUsuń
  4. Julito! Jakie piękne pozdrowienia! Jestem pod powierzchnią i wystaje mi tylko jeden palec, którym piszę; oczywiście nie blog, bo wtedy bym tylko się łzami zalewała; za dużo, za gęsto; nie znoszę świąt, ale wiosnę kocham, więc Twoja wiadomość tylko mnie nadzieją na nią napełniła; dziękuję, że pamiętasz, dziękuję! Nie ma siły, teraz już muszę znów zacząć być ze sobą w kontakcie, skoro zastukałaś pięknie w moje wieczko; niech wiosna do Ciebie przyjdzie prędzej, wtedy mi o niej pięknie doniesiesz. Przytulam Cię, najwdzięczniejsza za Znak od Ciebie :)

    OdpowiedzUsuń