poniedziałek, 4 listopada 2019

Muszla i żywa krew

Jest sobie taka poetka, zresztą bardzo dobra, nazywa się Joanna Roszak. Opublikowała tomik "Wewe". Nie obrazy tam grają główną rolę, tylko dźwięki. Odtwarza je, przetwarza, krzyżuje ze sobą głoski i sylaby, miksuje, tkliwie dynamizuje. 
 Podmiot jej wierszy cudzy język przywłaszcza, przez co natrafia na paradoksy tożsamości, w miłosnym klinczu, tangu odkrywania nieustannie słyszy tupot kogoś innego. Taki mnogi język.
W suahili "wewe" to kochankowie. Próba śpiewania w tonacji różnymi głosami.

najpierw zacisze przecina nam
prace w wiszącym zimnym ogrodzie
później inna rzeka otwiera pustynię
przewraca puste stągwie
lato przestępne usannia powietrze
zmarzlina zakolami scala siedliska

sycenie

nieświadome miasta z rozległej ulicy
obręczają gniazda jaskółek
coś się jabłoni coś gruszy coś kruszy

niepostrzeżenie i na wylot
godzimy się z brakiem ogrodu

wszyscy o tym słyszą
niektórzy do tego tańczą

Dzisiejszy dzień sponsorowały obojczyk oraz ziobro pierwsze i drugie. To galante skurwysyny. Jak się napną, to i gardło siada, i szyja, i bark nie działa, i kubka z szafki się nie wyjmie.
Ich spięcie powoduje wędrowanie ramion do góry, albo zwinięcie ich do środka klatki piersiowej. Pogłębienie kifozy (jak ja tego słowa nienawidzę, zawsze diagnozujący mnie wypowiadają je z syczącą satysfakcją; tylko Dani nie wypowiedział go w mojej obecności ani razu).

I kładziesz mnie, Dani, na leżance, ale jesteś dziś niewyspany. Trochę wsobny. Wysuwam czułki, żeby sprawdzić, co z Tobą. Czy to tylko niewyspanie, czy konsternacja. Może Twoja dziewczyna zrobiła Ci awanturę? Za co? Że roślin nie podlałeś?
Boli, szczypie. Ucisk Twoich palców pod obojczykiem promieniuje aż głęboko za ucho i nazywa się to miejsce kością skroniową. Bo to, co dotychczas miałam za skroń, jest kością ciemieniową, jak mówi skrypt do osteologii. Więc pulsuje tam krąg na wodzie, który uczyniłeś. Szczypie, boli, nie puszcza.
Znowu podnosisz mi głowę nad leżanką i jednym ruchem zgarniasz włosy. Teraz położyłeś je na leżance, ale gładzisz je jeszcze, czekasz, na co?
Mała przerwa w ucisku, znowu Twoje palce zagłębiają się pod obojczyk.
- Oddychaj, Kasiu.
Palce wbijają się głębiej, boli bardziej, a Ty mówisz:
- A teraz ciągnij głowę do przeciwległego ramienia.
Jakby mi ktoś piłą szyję ciął. Straszne.
Jęczę niezadowolona.
- Wytrzymasz, jeszcze trochę, puści to miejsce, nie będzie bolało, obiecuję.
Wścieka się we mnie choroba, tupie ZZSK, nie chce, oponuje. I wtedy Ocierasz policzek o podkoszulek, a ten gest i ten dźwięk wytrzewiają mnie całkowicie. Tak mnie to wzrusza, tak rozczula, ból traci zakorzenienie.

Druga strona. To samo. Krzywię się, ale i w środku niepokoję, wiercę, chcę się zbierać, uciekać.
Nachyla się nade mną i mówi:
- Tu ruch jest zablokowany. Ciało się zamroziło. Co się stało w tej pozycji, Jadwiniu? Jak tak trzymałaś głowę? Pamiętasz?
I drugą ręką głaszcze mnie po policzku.
Czuję się przez chwilę tak, jakby ktoś położył na mnie granitową płytę nagrobną. Dani patrzy mi w nieruchome oczy.
- Jadwiniu, ktoś ci zrobił krzywdę?

Dwa orzeszki nade mną. Dwa błyszczące kasztanki, dary jesieni, dary lasu, cuda z boru, upamiętnienie, arboretum czułości.
Jak ja mu powiem, że przyszło do mnie wspomnienie wódczanego oddechu, cuchnącego cielska, sapania, smug śliny na moim policzku, no jak? Jak ja Ci to powiem, Piękny Chłopcze, jeśli nawet wykrzyczeć tego w językach starożytnych nie potrafię?

Ciemnieją mu oczy, ściąga na chwilę brwi. Znów mnie gładzi po policzku drugą ręką.
- Już go nie ma, Kasiu, już ci nic nie grozi. Ja tutaj jestem.

Przez chwilę rwanym oddechem próbuję odepchnąć wspomnienie toruńskiego pijaka. Jeszcze tylko w powidoku migają mi jego wypukłe, przekrwione oczy.

Mój Cudzie Darowany, czym ja sobie zasłużyłam na to morze dobra późną jesienią o wczesnych godzinach porannych?

Jesteś niezadowolony z efektu, za mało puściło, za wolno się rozluźnia. Każesz mi się położyć na operowanym boku. Ciepłe przedramię kładziesz mi pod ucho.
- Dani, będę cię gniotła.
- Nie będziesz, przywykłem.
Kładę się grzecznie, nie ma czasu na marudzenie.
Mimowolnie trzymam głowę w powietrzu, bo nie chcę, żeby ją dźwigał. Przez ten nadmiar ołowiu i brokatu ona dużo waży. Jest pusta, ale ma duży obwód. Nie chcę, żebyś mnie dźwigał. Nie chcę, żebyś się męczył.
Przejrzał mój plan. Kładzie mi drugą rękę na głowie i dociska do jego przedramienia. Poddałam się, opieram głowę całym ciężarem. Trudno. Wobec niego kapituluję. Nie mam potrzeby z nim walczyć.

Leżę sobie teraz w bezpiecznym, ciepłym załamaniu jego łokcia. Czuję, jak oddech Daniego porusza mi włosy na karku. Uciska pierwsze ziobro. Zawsze się z tego śmieje. Że mówię "ziobro".
Tak też mnie boli, ale fakt, że jego ramię i przedramię stanowią dla mnie oparcie, czuję, jak nade mną oddycha - to wszystko przywodzi mi na myśl poczucie bezpieczeństwa, którego jestem tak głodna. I ten tatuaż, taki potężny, tak geometrycznie doskonały, tuż nad moim okiem.
Słyszę, jak szumi jego krew. Jezu, słyszę, jak mu serce bije, jak pracują tętnice, żyły, jak krew tłoczą. Całym ciałem mi pomaga.
I błogo mi się robi. Szumi jego krew i szumi moja krew. Biały szum, zatoka bezpieczna, ultima thule, wyspa ostatnia.

Dani nasłuchuje. Moja głowa jest tak blisko jego. Pochyla ją jeszcze w moim kierunku. Czuję, jak grzywką dotyka moich włosów.
- Pachniesz morzem - mówi do mnie.
Rękę trzymam blisko jego łokcia.
Ryzykuję wszystko i dotykam palcami jego gładkiej skóry. Odważam się na więcej. Sunę palcami w górę jego ramienia, pod podkoszulek. Trzymam rękę na zewnętrznej stronie tatuażu, na tricepsie, na ciepłej skórze ramienia. Nie karci mnie, nie każe ręki wycofać. Słyszę, jak się uśmiecha.
Nie czuję nawet, jak boleśnie i głęboko wbija mi pod obojczyk palce. Za chwilę chyba mostka dosięgnie. Wszystkie receptory się we mnie wyłączyły. Nie mam ciała.

Mam wrażenie, że Babcia buja mnie na hamaku. Słyszę z daleka jej głos. Wiedziałam, że mnie nie zostawisz, Babuniu. Wiedziałam, że ze mną zawsze będziesz.
I czuję zapach rumianku i lipy, które parzyłaś, zapach krojonej cytryny, aromatu migdałowego do makowca, świeżej kruszonki na drożdżowym cieście, co jak głupie urosło i wylało się z formy. Śpiewajcie ogrody, zabierz mnie, Babciu, nie chcę mieć w sobie tego spokoju tylko na chwilę. Chcę już na zawsze.

Ze snu wyrywa mnie głos Pani Kasi, która podchodzi do leżanki.
- Ale Daniel, musisz pacjentkę obudzić, przecież to część terapii jest, musi wrócić, umiesz ją zawrócić.
Otwieram oczy i tuż przed nimi widzę atramentowe malowidło cielesne, które wywołuje we mnie dreszcz zachwytu. Dani już niczego nie uciska, trzyma dłoń nad moim odsłoniętym uchem, jakby bał się, że Pani Kasia zbyt gwałtownie mnie obudzi.
- Już, zaraz, nie można tak raptownie - mówi ściszonym głosem, a ja boję się ruszyć.
Pani Kasia drepcze na drugą stronę leżanki i patrzy mi w oczy:
- Widziała pani? Jaki się z niego delikates przy pani zrobił? Co pani w sobie ma, że tak panią oszczędza? Inni to wyją, bo on nie ma litości - Pani Kasia się śmieje perliście, ale sucho.
Oczywiście, że wie, o co chodzi.
Może mi powie, bo ja z kolei nie wiem.

Obracam się na plecy, klata ugula nade mną traci ostrość. Teraz Dani będzie uciskał przednie żebra. Zbieram się na odwagę i patrzę mu w oczy. Jest taki, jak przed weekendem. Bliski. Jakby przespacerował się właśnie po moich arteriach, kiedy spałam. Ojezus, co teraz będzie.

Nagle uśmiecha się jak nastolatek. Rozbawiony, uradowany. I wyciąga w moim kierunku przedramię, na którym leżałam. Odbiło się na nim moje ucho.

Pieczęć. Rytuał Pieczęci.
Był gnostyckim rytem zapewniającym ochronę pneumy podczas jej przechodzenia do Pełni, czyli podczas jej jednoczenia się z Bogiem. Zapewniał więc duchowi ludzkiemu nieśmiertelność i symbolizował wyzwolenie ze świata cielesnego.
W apokalipsie Pieczęcią oznaczani są ludzie mający dostąpić zbawienia. 


Pozwolił mi zrobić nieudolne zdjęcie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz