niedziela, 3 listopada 2019

Decydujący moment

Od kilku dni w snach wraca mi kadr, którego nie zdążyłam uwiecznić moim telefonem z rozbitą szybką.

Jest chłodny październikowy poranek, w połowie niebo zasnuły grożące deszczem chmury. Zamglone kurzem okno Instytutu przekonuje, że idzie zima.
Dani kręci się po sali, nie ma jeszcze nikogo, więc ruchy ma swobodniejsze, lżejsze, wolniejsze. Uśmiecha się pod nosem, bo opowiadamy sobie o jakimś przyczepie ścięgnistym, którego nazwa mnie rozbawiła. W pewnym momencie coś we mnie mówi:
- Przytul mnie, Dani.

Sama jestem zaskoczona tym, co powiedziałam. Może dlatego, że jak otworzył drzwi od oddziału i miał na sobie granatową kurtkę, to uderzyło mnie, jak ten kolor z nim współgra. Tak mało ludzi ładnie wygląda w granatowym. Szczególnie takich z ciemną oprawą oczu. A tu nagle on: młody, genialny, z delikatnym zarostem na wrażliwej skórze i z kołnierzem podniesionym, na przekór pogodzie, na przekór jesiennym chłodom, z którymi ja walczę kominami i bielizną termoaktywną.
Dani podchodzi do mnie z uśmiechem amanta, przytula do siebie i trzyma lewą rękę na wysokości mojej lewej łopatki. Nie wiem, czemu, ale myślę sobie o tym, że otula mi tym samym serce.
Niechętnie odklejam się od jego ciepła. Patrzy mi w oczy i z szelmowskim uśmiechem mówi:
- Skoro cię już przytuliłem, to teraz mogę cię rozebrać.

I czuję, jak na policzki wypływa mi rumieniec, chociaż to ja powinnam go deprawować, bo jestem prawie o 10 lat starsza, zepsuta i pognieciona. Przechodzona.

Siada u wezgłowia, znowu widzę go do góry nogami. Słowo agnostyczki: nawet z tej perspektywy jest piękny. Idealny.
Nie uśmiecha się, podkłada mi ręce pod potylicę i wykonuje gest całkowicie mnie rozbrajający. Jedną ręką unosi mi głowę, a drugą sprawnie zbiera włosy, które rozsypały się pode mną na leżance. Owija je wokół nadgarstka i ściąga na czubku głowy. Jednym sprawnym, władczym gestem, w którym jednak nie brak szacunku, bo nie roni ani jednego włosa. Ściąga je tak, żeby mu nie przeszkadzały. Bo o czym innym można pomyśleć?

Leżę na wznak na leżance, Dani po mojej prawej stronie.
Dzisiaj bohaterem poranka są mięśnie piersiowe większe i mniejsze oraz mięsień podobojczykowy.
To wcale nie jest przyjemne. Mięśnie palą i szczypią. Krzyżuję na leżance nogi, żeby nie wić się i nie uciekać przed dotykiem Daniego, nie spinać klatki piersiowej.
- Wiem, Kasiu, wiem, że to nieprzyjemne. Ale czuję, jak cię to boli. Rozluźnimy je, będzie ci łatwiej oddychać.
Odwracam w jego kierunku głowę, upewniając się wcześniej, że do oczy nie napłynęły mi łzy. I wtedy widzę taki oto kadr.
Dani jedną rękę trzyma mi pod łopatką. Drugą ręką ugiął mój łokieć i delikatnie obejmuje mój nadgarstek. Jak na mój gust - trochę zbyt delikatnie. Podtrzymuje moje przedramię. Na tle mojej bladej, prawie przezroczystej skóry - jego ciemny podkoszulek. W szare mazaje. A spod lewego rękawa wystaje atramentowe dzieło sztuki. Te dwa splecione przedramiona, jego silne ramię i polinezyjski wzór obok siebie robią takie wrażenie, że żaden szanujący się fotograf by tego nie przepuścił. Ale ja nie jestem fotografem. Szanująca się też nie jestem. Ale za wszelką cenę próbuję ten obraz zapamiętać, przechować w sobie jak totem mocy.
I wtedy Dani splata swoje palce z moimi. Powoli wsuwa dłoń w moją dłoń. To gest tak intymny, że przechodzi mnie dreszcz, o którego istnieniu w zasadzie zapomniałam. I jeszcze patrzy mi w oczy tak głęboko, że wszystkie zamawiania, które mam przygotowane na zapas, nie działają. Glebły wszystkie racjonalizacje, bramki ochronne, nieprzepuszczalne membrany. Wszystkie kontrolki zajarzyły się ostrym czarnobylskim światłem i zgasły, bo nastąpiło całkowite wyładowanie. Nie ma. Nike też za to nie ma. Jest tylko kwaśne poczucie, że to tylko na chwilę i mam się tym najeść na zapas.
"Że to chęć pomocy pacjentowi". Gówno, nie chęć pomocy. Terapeuta tak nie patrzy na pacjentkę.
"Że to klasyczny gest serdeczności." A jak ja jestem wobec Adasia serdeczna, to wplatam mu palce w jego dłoń? Hę? Czy raczej przynoszę herbatniki?
"No tak patrzy, bo cię lubi i ma dobre serce." Serio? To czemu widzę w jego oczach lwie skupienie, zwierzęcy jakiś magnetyzm, atawizm, bezmiar oksytocyny, która mu nawet tęczówki rozjaśniła i poszerzyła źrenice? Z trudem, ale nie odwracam wzroku. Widzi we mnie wszystko, jest skuteczniejszy niż tomograf w Otwocku, niż najczulsze badanie na Wydziale Mechatroniki.
Ręka Daniego pod moją łopatką przestaje uciskać przyczep latissimus dorsi. Powstrzymał dalsze działania, chociaż czasu mamy mało, a terapię do badania klinicznego przeprowadzić trzeba. Głębiej wsuwa dłoń w moją dłoń, ciaśniej oplata mój nadgarstek. Przyciska nasze ręce prawie do swojej szyi. Nie wiem, czemu, ale przypomina mi się, jak kiedyś taki gest poprzedzał u Niedźwiedzia pocałunek. Co teraz zrobisz, Dani?
Czuję, jak oddech mi przyspiesza, bo teraz albo powie, że wyrzuca mnie z pocztu sztandarowego najciekawszych pacjentów, albo powie mi coś, dzięki czemu moja choroba wyniesie się przez uchylone okno na ogrodowy szron na Mokotowie i tam już zostanie. Nie znajdzie mnie. Nie wróci. Obumrze.

Nie wiem, ile to trwa. Ale w pewnym momencie słyszę nadchodzącą Panią Kasię z nieodłącznym kubkiem kawy. Peroruje sama do siebie, a my z Danim na dźwięk jej głosu uśmiechamy się. Ale żadne z nas nawet nie drgnęło.

Pani Kasia mówi do pustej sali, podchodzi do leżanki, pochyla się nade mną, a ja mam wrażenie, że moje źrenice ktoś sczepił ze źrenicami Daniego katgutem i nie ma mowy, żebym przestała na niego patrzeć. Pani Kasia przerywa swój wywód o procedurach pisemnych na oddziale i mówi:
- Nooo, pani Katarzyno, a cóż to ja widzę? Tyle razy u pani stosowałam elementy terapii kranio-sakralnej i tylko się pani stan pogarszał, a Daniel tak sprawnie sobie z pani dolegliwościami radzi? No proszę, proszę, ile to się można nauczyć od młodych.
Z niechęcią odwracam wzrok w stronę Pani Kasi, choć dużo ryzykuję. Bo ona na pewno to zauważy. Jest w końcu Białą Czarownicą.
"To" zauważy. Czyli co? Co zauważy Pani Kasia? Że Dani jest dla mnie lekiem na całe zło? Że jest nagrodą za Niedźwiedzie poniżenia? Że co, że mam taką słabość do tego chłopaka, że mogłabym mu pozwolić wyjąć sobie na żywca trzustkę?
Pani Kasia patrzy mi w oczy i poprawia dred na głowie. Bierze łyk kawy i zaczyna nasłuch. Tak to nazywają osteopaci: nasłuch ciała.
Ale zanim będzie przeprowadzać nade mną termodiagnostykę, już zdążyłam poczuć jej aurę. Rozlała się ciepłem na połowę mojego ciała. Wyraźnie fizycznie czuję jej obecność i to, jak uważna jest na mnie i na, hm, zaistniałą sytuację. Przymyka oczy i jedną rękę unosi nad moim żołądkiem, potem wątrobą, a na koniec kieruje ją nad serce.
Otwiera oczy, patrzy na mnie miękko, trochę z rozbawieniem, po czym mówi:
- Ja tu jestem zbędna.

Po czym wychodzi i na korytarzu znów zaczyna mówić sama do siebie.
Odprowadzam ją jeszcze wzrokiem, a potem patrzę na Daniego. Wciąż ma ten sam wzrok, nie zmienił wyrazu twarzy. W sali, w której mu tego nie wolno, jest mężczyzną, nie terapeutą.

Schodzę z leżanki wolno. W przestrzeniach międzyżebrowych czuję sprawny ucisk Daniego, pod wpływem którego te punkty pulsują i rozgrzewają się. Wraca ruchomość klatki piersiowej. Wraca do niej ciepło.
Uzdrowiciel.

Zakładam podkoszulek, a Dani stoi oparty o kratę ugula. Patrzy na mnie odważnie, przenikliwie, po męsku. Zakładam plecak na jedno ramię i chcę się już żegnać. Ale nie wiem, jak. Mam się do niego przytulić? On ma się do mnie przytulić? Mam powiedzieć "do zobaczenia, Dani?" "Dziękuję, Dani"?
Patrzę na niego bezradnie, co jest w sumie zupełnie do mnie niepodobne, bo przecież ja ciągle coś knuję.
Podchodzi do mnie bez uśmiechu, skupiony, silny. Podnosi do góry rękę i jednym palcem uwalnia spod ramienia plecaka kosmyk moich włosów, który właśnie przytrzasnęłam.
- Jutro też tu będę na ciebie czekał.

Nie wiem, co na to odpowiedzieć, więc nie mówię nic. Schodzę pięć pięter w dół i pochłania mnie zimno kriokomory.

2 komentarze:

  1. Kasiu, jak ty coś napiszesz to potem jeszcze długie godziny się o tym myśli. Cieszę się, że wróciłaś!

    Julita

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochana Julito, jak dobrze znów Cię "widzieć"; a dziś jakie zawiechy łapałam przez te wizje, których sama nie ogarniam -widać tylko, że myślenie u mnie jakoś upośledzone, by tylko abstrakcją sunę i wnioski z tego żałosne; może kiedyś, jak będę duża.
    Przytulam Cię i dziękuję, że jesteś!

    OdpowiedzUsuń