środa, 13 listopada 2019

Ad maiorem Dani gloriam

Zakończyłam ponad dwutygodniowy maraton badań klinicznych w Sparcie na potrzeby doktoratu Daniego.
Rezultaty terapii przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Że moje, to oczywiste, ale że Daniego - to już nie. Liczył na to, że posturograf wykaże 10-proc. zmianę, ale i to maksymalnie. Śmignęłam poprawę na poziomie 40 procent. Oznacza to, że badanie, które wykonuje się u komandosów i kandydatów do Seals, wyszło u mnie modelowo, więc teraz czekam na zaproszenie do armii amerykańskiej. Na razie na mój telefon dzwonią głównie piarowcy i telemarketerzy, próbując mi wcisnąć ubezpieczenie od raka. Ale przecież w życiu zdarza się tyle niespodzianek.


Spirometria to jest jakieś szaleństwo. Wydolność wydechową miałam na poziomie malucha na gazie. Poprawa wynosi 180 proc. Zaczęłam się wentylować, oddychać - to, co warunkuje życie na ziemi, czyli wymiana gazów, usuwanie dwutlenku węgla z organizmu, okazało się osiągnięciem na miarę badań klinicznych. W ślad za ruchomością klatki piersiowej podążył ruch korpusu i bioder. Kiedy zaczynaliśmy badania, odległość potylicy od ściany miałam jak zanzibarski żółw, czyli 9 cm. Teraz - 6,5 cm. "Wyprostowałaś się, Jadwiniu" - powiedział skupiony Dani.

Na Zebrisie krok dodatkowo wyrównałam, chodzę bardziej sprężyście. Wzrosła rotacja bioder. Czyli koncept, żeby chorobę atakować "od góry", a nie od dołu" - działa. To autorski koncept Daniego. I mam nadzieję, że niebawem przyniesie mu zasłużony tytuł naukowy. A innym chorym - wiecie, co.
Ćwiczenia wydolnościowe mam takie, jakich bodaj nigdy nie miałam (może dlatego, że nikt mnie w życiu pod tym kątem nie badał". W ciągu dwóch tygodni zwiększyłam wydolność znacznie, bo w tym samym czasie przedreptałam 500 m więcej, dłuższym krokiem i z mniejszą męczliwością serca.


Tylko teraz poranki stracą sens, bo już nie będę pędzić o 6.20 na plac na Rozdrożu na mroczne 222 i nie będę przed pracownikami jeszcze pokonywać drzemiących wciąż korytarzy Instytutu. Skarciłam się za egoizm, ale dziś Dani napisał mi rano: "smutno w Sparcie bez Ciebie".
Mnie też smutno, że poranków nie zaczynam z Tobą, Cud-Chłopaku, który raczyłeś mnie zawsze ciepłym uśmiechem i czujnym skanem mojej postawy. Wczoraj na badaniach z satysfakcją rozbierał mnie niemal do rosołu, bacząc, żeby nadmiernie nie plątać włosów przy szyi. Byłam tak nieskończenie ciekawa, co pokazuje ekran zaawansowanych sprzętów do badań za meny mylion dolars, że Dani bał się o zaburzenie wyników, bo wciąż przekrzywiałam głowę. Obrazy moich stóp wyglądają na przykład jak mapy wykonane w technologii 3D, na których zaznacza się wypiętrzenia i wybrzuszenia jak rzeźbę ukształtowania terenu. W końcu Dani zrozumiał, że nie ma co ze mną walczyć, więc pozwolił mi popatrzeć. Ale mając na względzie komfort moich pleców, nie kazał mi się pod kątem nachylać nad ekranem. Po prostu wziął mnie na kolana. Czułam jego oddech na ramieniu. Górki, padołki, czerwienie i cyklameny obrazujące nacisk stopy na podłoże wyglądały jak topografia wysp odległych, do których próbuję dotrzeć od urodzenia. Widział, jak mnie to wzrusza. A ja przez jego cienkie białe spodnie czułam, że siedzi pewnie, dumny i zadowolony, że wyniki Jadwini rozbiły bank. Mięsień czworogłowy uda miał napięty, przez co siedziałam jak na nadmuchanej poduszce pneumatycznej. Kiedy wstawałam, dotknął mojej talii. Nagiej skóry tuż nad prawym biodrem. Niby naturalnie, a jednak nie.
I jakże się naraził zespołowi i pacjentom, kiedy wydreptywałam w tempie kolejny kilometr na czwartym piętrze, zerkając na zegarek marki Garmin na moim nadgarstku, a po zakończeniu badania z zasapanym "skończyłam, Dani!" wpadłam do sali fizjoterapeutycznej spocona prosto w jego nie mniej spocone objęcia. Bo chwilę wcześniej pionizował pana po operacji kręgosłupa. Przytulił mnie mocno, przytrzymał tył mojej głowy, i powiedział do ucha: "jesteś taką cudowną wojowniczką, Kasiu. Tyle dla mnie zrobiłaś".



Dla Ciebie, Dani zrobiłam? Czy dla siebie? Czy z egoizmu te wszystkie nieprzespane noce, to wstawanie o 4.30, te poranne mantry, żeby tylko przetrwać późniejszą pracę, drugą pracę, dwa spotkania i dyżur w telefonie zaufania, czym służyć mam znajomym i wszystkim wsparcia potrzebującym? Czy ja to robiłam tylko dla Ciebie? Zostałam preparatem, obiektem, choć przy Tobie nigdy się tak nie poczułam? Czy to jakieś przetworzenie potrzeby bycia widzianą, obserwowaną, potrzeby bycia blisko? I ciekawość: czy badania celowane, ich wyraźna strategia i plan mają szansę podnieść jakość życia chorego reumatycznie? I może jeszcze w tle jakaś idealistyczna iskierka poczucia, że tak, że to nie tylko dla mnie, że dla innych chorych też, że dla potomności, że w kontrze do Eularu, że wbrew Monterowi, Niedźwiedzia utyskiwaniom, kpinom, groźbom "tylki mi biodra nie zwichnij" - zupełnie jakby było jego własnym. Może ten poziom zaangażowania bierze się z mojej przekory? A nie wcale z tego, że mam tak nieuleczalną tendencję do mylenia bliskości emocjonalnej z czułością i uważnością terapeutyczną?

Nie wiem, nie umiem chyba dziś o tym myśleć, będę się tylko cieszyć z wyników i pracować nad tym, żeby utrzymać rezultaty terapii jak najdłużej. Obczaiłam jakieś zajęcia na osiedlowej siłowni, wysapuję wieczorami kilometry sześcienne, jak Julita instruowała, biegam na jogę i jeszcze w głowie tli mi się basen. Tylko doba mi się kurczy, a anemia sprawia, że śpię na stojąco, na siedząco, oparta o wiatę przystanku i w kolejce do kasy w Biedronce.
Czasami samej mi siebie żal, jak spoglądam z góry na wszystkie moje dokonania. Kamila i Maciek drwią z tego, ze nawet w weekendy wstaję tak wcześnie, żeby ćwiczyć. Nie wiedza, że bez ego przestałabym chodzić. Wszystko załatwiam sama, nie proszę nikogo o pomoc, nawet jak okazuje się, że muszę być w trzech miejscach naraz i nie ma sposobów na to, żeby praktykować telekinezę. To daje mi mnóstwo satysfakcji.
Mniej satysfakcji daje mi już do, że nikomu nie potrafię odmawiać, a szczególnie tym, którzy choć raz pospieszyli mi z pomocą. Rozdmuchuję do granic absurdu ich zasługi, czym sama w sobie generuję potrzebę nieustannego spłacaniu długu, którego wobec świata nie mam. Nie zaciągałam. A otoczenie z satysfakcją podświadomie podchwytuje to, więc zostaję mianowana instytucją pierwszej pomocy, kiedy: boli głowa, ciśnienie moczu jest za niskie, nie chce się nikomu sprawdzić w internecie, czy Furosemid to lek na zawał, czy diuretyk i co to w ogóle oznacza, kiedy otoczeniu nie chce się ustalić procedury związanej z umówieniem wizyty lekarskiej samodzielnie, za to zwala się to na mnie, bo przecież mam wieloletnie doświadczenie w wiszeniu na telefonie, to przecież tym razem też mogę to załatwić, kiedy planuje się mój czas za mnie i w moim imieniu, bo nikomu się w głowie nie mieści, że mogę nie mieć siły, czasu i ochoty na nikogo patrzeć, bo mój zawód sprawia, że mam napady homowstrętu i gapienie się w białe piekło wytapetowanej ściany w domu przez dziesięć minut postrzegam jako wydarzenie z segmentu luksusowego, do którego dostępu mieć nigdy nie będę.
Nie umiem, nie potrafię odmawiać. Tyle lat ćwiczeń asertywności z Bogną, tyle lat nauczek, szklanką po łapkach, zawodów, rozczarowań, tyle razy już mówiłam, że mój dom to nie hotel, nie pensjonat, nie przelotówka, nie kawiarnia, nie placówka RBnB, nie klubokawiarnia i nie biblioteka, z której można sobie książkę wziąć i nie oddać, bo przecież Kasia i tak wybaczy. A jednak wciąż to robię, tym razem kuzynka z Wrocławia potrzebuje noclegów co tydzień od środy do piątku, a od czasu do czasu do niedzieli włącznie, bo ma tu chłopaka, więc ciociu rozumiesz. A ja nie umiem odmówić, bo oczy jej stryjka to oczy jej dziadka, czyli brata mojego Dziadka, którego znam tylko z opowieści i wyblakłych zdjęć. Nie umiem, nie potrafię, jestem beznadziejna.

No, jestem, jestem, mili Państwo, zupełnie obiektywnie. Bo przecież wiem, że liczy się nie wygląd, a jakość ducha, że nie znam ich historii, że nie wiem, czy znają się od piaskownicy, od dziecka czy skąd tam. Ale on o niej nie mówi, nie wspomina, nie cieszy się nią tak, jak zwykli się cieszyć i chwalić swoimi dziewczynami faceci. I to ze mną zaczyna dzień wiadomością po 5 rano i ostatnim "dobranoc, Jadwiniu, śpij słodko i głęboko" o 22.37 nie dalej jak wczoraj.
Ona nie ma błysku w oku, szalonych pomysłów, nie lepi po nocy pierogów, nie kręci brownie z fasoli, nie wyszukuje najwykwintniejszych białych herbat, żeby mu życie na oddziale umilić, nie toczy na leżance niespodziewanych łez i nie rzuca mu się na szyję z okrzykiem radości szakala, kiedy ruchomość klatki piersiowej wskakuje do góry o pół centymetra. Nie słucha z otwartymi ustami, jak opisuje taśmę mięśniową (może dlatego, że sama jest fizjoterapeutką), nie przynosi mu lizaków na terapię, nie mówi wierszem w trakcie rozluźniania bolesnego przywodzicieli. Ne śpiewa też na korytarzu Instytutu "Last Christmas" z panią Moniką na cały głos na początku listopada i nie organizuje z nią wyścigów po piętrach Instytutu. Robi to ze mną.  
NIe pyta jej o radę w kwestii najważniejszych decyzji życiowych, to do mnie się zwraca z pytaniem: "jak uważasz, Kasiu, doradź mi, proszę, jesteś taka mądra", a ja puchnę z dumy, bo wiem, że mądra nie jestem, ale do mnie się zwrócił, więc mi słodko, radośnie, lekko, jestem natlenowana i jestem pianą morską, w środku musuję. Śmieje się z moich żartów, prosi o kolejne anegdoty, bawi się moimi włosami, mówi, że pachnę morzem. Łowi moje spojrzenie w sali spośród dziesiątek spojrzeń i odwzajemnia uśmiech, zanim w jego kierunku do wyślę. Dotyka mojego policzka, kiedy czuje, ze narasta we mnie panika, kiedy obok mnie siada pan, którego klatka piersiowa i szyja już się nie ruszają. Chwyta mnie za rękę, kiedy bardzo boli, ale wie, że ból wyciszy. Jestem jego pociechą, silosem dowcipów, gagów, wygłupów, dowcipów, rad, cytatów, wierszy, piosenek, zabawnych żartów i tylko dla nas zrozumiałych mrugnięć. Mówi mi zawsze: "jak ty ładnie wyglądasz, Jadwiniu, jaką masz skórę gładką, jak dziecko" albo: "jesteś jak dziki rumak, nie można cię poskramiać, bo się od tego pochorujesz".
Ale to syn Durczoka jest jego dziewczyną.
Wiecie, dlaczego?
Bo może jest zwyczajnie nieładna, niebystra, nudna, tępawa, nie ma pewnie zazwyczaj własnego zdania, jest jej wszystko jedno, nie chce jej się Daniemu kibicować, bo i po co, on ma i tak swój świat, co ją to, nie będzie słuchała, że problemy, u niej na oddziale też problemy i co, sarka na pacjentów codziennie, podkręca im TENS, żeby aż ich wykręciło, ogląda wieczorami Comedy Central, nienawidzi piec.
Ale ona jest zdrowa.
Ona nie ma nieuleczalnej choroby reumatycznej.
Ona nie jest autoagresywna.
Więc wybrał ją.

Żeby już w ogóle nie zakopać się w grajdole rozpaczy i w żałobie po porannej Sparcie, przytoczę sobotnią anegdotę.

Wstałam jak zwykle przed 5, z mozołem pobieżnie posprzątałąm mieszkanie. W głowie tłucze mi się, ile mam do roboty, choć jest długi weekend, a ja się wypisać ze wszystkiego muszę, nadrobić, żeby potem w nocy nie siedzieć, bo wtedy odporność organizmu spada, a tego mi jeszcze brakuje, żebym się rozłożyła na amen.  Tym bardziej, że w krtani mnie drapie, bo kriokomora daje czadu, a właśnie Simponi skasowało mi odporność.
O 7.05 kupuję w Biedronce awokado, pomidory, pęczak, mleko sojowe i musli bio i obserwuję, jak naród na dwa dni bez handlu szykuje się na wojnę stulecia. Na taśmach lądują kilogramy mięs, serów, chipsów, piwa w promocji, wina z siarczanami i słoiki ogórków kwaszonych. Pod tę Niepodległą.  Wlokę się noga za noga przez osiedlę, podpatruję jeszcze kruki, jak sprawnie rozbijają orzeszki, brodzę w wilgotnych i pachnących ziemią liściach, ale wpadam na pomysł, ze przecież o 9 jest joga na Polu Mokotowskim w mojej szkole, więc czemu nie pojechać, w końcu mi się należy.
Dojeżdżam na styk, przed wejściem do sali przypomina mi się, że ćwiczenie jogi z pełnym pęcherzem może skończyć się katastrofą, więc wizyta w łazience opóźnia jeszcze moje wejście do sali. W tym czasie w sali się zagęszcza, ćwiczących coraz więcej. Mówię ogólne "cześć", zdejmuję okulary i tym sposobem pozbawiam się umiejętności akomodacji. Prawie po omacku biorę matę, mówię ogólne "cześć" i skanuję salę w poszukiwaniu kawałka podłogi najlepiej bliżej ściany i lin. Nie widzę, bo mam astygmatyzm, ale pod ścianą jest jedna miejscówa zaczna. Obok pana łysawego, który w swastikasanie zasiadł elegancko i czeka na nauczyciela. Jako matka chrzestna wszystkich wykluczonych szybko reaguję na to, że obok pana nikt się nie rozłożył, więc bieżę czym prędzej. Z racji niewidzenia koncertowo rozkładam matę źle, bo na lewą stronę.
W pewnym momencie rejestruję, że większość sali mocno mi się przygląda. Myślę sobie, że pewnie jestem blada jak gówno, a na domiar złego pewnie jeszcze założyłam koszulkę tył na przód albo co gorszego. Nic to. Mam się skupić na własnej praktyce, nie porównywać się, wzrastać we własnym tempie.
Kiedy kładę się na prawym boku, widzę owłosione plecy i łydki łysego pana. Czasami migają mi jeszcze jego pięty, kiedy robię psa z głową do dołu - jak zwykle później i wolniej niż reszta ćwiczących. Znoszę kilogramy pomocy do cwiczeń, bo nie mogę zgiąć bioder tak mocno jak zdrowi, moje ciało potrzebuje poczuć stabilność i wsparcie. Taka jestem cieleśnie niesamodzielna. A teraz przy sobocie wyrwę sobie na ten przykład ramiona ze stawów.
Więc podchodzę tyłem do ściany, chwytam liny i wieszam się na nich, dbając o aktywne ręce, podwiniętą kość krzyżową i wychnięcie mostka. Nazywam tę asanę Titanic i tak się właśnie w niej czuję, jakbym była królową świata, dopóki nie zaczną mnie rwać łokcie i triceps (a to wszystko przez mało aktywne ręce).
Natalia mówi, ze mam się dobrać w pary, bo teraz pozycję pogłębimy w taki sposób, że nasz kompan dodatkowo drewnianym klockiem uciśnie nasz mostek i wypchnie go do nieba, a potem przejdzie na tył i wbije nam do środka pleców kręgosłup między łopatkami. Dobrze? Jasne? To zaczynamy.
Widzę, że wszyscy się w pary dobrali, a pan obok mnie schylony sięga po koc, ale pary chyba nie ma, więc rzucam w kierunku ziemi, czyli jego: "chcesz być ze mną w parze?" "OK" - odpowiada łysy pan, a ja pozwalam sobie ponownie na linach zawisnąć. Ani razy nie spojrzałam panu w twarz, bo nie miałam możliwości i w sumie zainteresowania nie okazywałam, na jodze wszyscy są równi, chrzanić płeć, dżendery i możliwości.
Więc wspinam się na palcach w asanie Titanic, podwijam kość krzyżową, tylne żebra pcham do przednich żeber, ręce pozostawiam aktywne, żeby sobie łokci nie wyrwać, mostek pcham do głowy, serce do mostka, czubek głowy do nieba, wzrok łagodny, oczy miękkie... a, no i oddychać. Cholera, puściłam kość krzyżową, bo to znowu, skanuję, sprawdzam, teraz zaponiałam o rękach, łokcie już bolą, ale na palcach się wspinam, nie ma to tamto i nagle słuszę głos:
- A teraz tym klockiem ucisnę ci mostek, dobrze?
Znam ten głos. Skąd znam ten głos? Nie kojarzy mi się dobrze, z jakimś tanim kabaretem, z jakimś śmiechowaniem żałosnym, z ulicą Wiejską co najmniej. Drewniany klocek ląduje na moim mostku, a ja spinam oczy i patrzę łysemu panu w twarz. Jest ode mnie 30 centymetrów, więc teraz widzę jego twarz bardzo wyraźnie.
Mój mostek drewnianym klockiem uciska nie kto inny tylko sam, we własnej osobie Kazimierz Marcinkiewicz.

Szlag trafił mój zen pieczołowicie wypracowany, moje miękkie gałki oczne, mój mostek go głowy, czubek głowy do nieba. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu dowiedziałam się z doniesień Onetu, że Kazimierz chętnie pójdzie do więzienia, ale Izabell nie będzie płacił horrendalnych alimentów. Bo i nie ma z czego. Aleś się, chłopie, urządził. Biedna świnko. I po co mi ta wiedz była?
A teraz wbijasz mi klocek pomiędzy łopatki. Tylko się przyłóż, bo tu mam hiperkifozę, więc wiesz.

Teraz moja kolej. Odmówiłybyście sobie takiej przyjemności, jak unikalna okazja do bolesnego wbicia drewnianego klocka w klatkę piersiową byłego premiera? Ja tym bardziej nie, bo nie wiadomo, czy Mateusz jogę praktykuje. Jemu zresztą wbiłabym w oko w ramach obywatelskiej promocji.
Ale co tam, ręce ma na linach, więc dawaj go strofować, jak inni ćwiczący siebie nawzajem:
- Kazimierzu, nie podwinąłeś kości krzyżowej widzę. Twoje przywodziciele nie są odpowiednio napięte. No i mostkiem pchaj ten klocek, a nie że tylko ja ci mostek do góry naciskam. Szyję spinasz niepotrzebnie, to brzydko wygląda i twarz ci napina. Oddychasz? O, widzę, że nie, no niedobrze.
I takie mu tam pociski wysyłam i w środku moja niejoginka chichocze zadowolona, a wszystkie panie w sali mają z nas używanie, bo musi, że ta dziewunia z nim nie tylko w parze na jodze, ale pewnie przyszedł z nią, a przyszli oddzielnie dla niepoznaki. Nie dalej jak w minionym tygodniu Patryk zwany przeze mnie Paprykiem, bo paprze robotę, w Instytucie miał ze mną ćwiczenia indywidualne i mówi do mnie, kiedy widzi mnie po raz pierwszy na leżance: "a do której ty klasy chodzisz?" A jest ode mnie sześć lat młodszy, więc rozumiecie, co to we mnie wyzwoliło. No to panie na jodze na Polu Mokotowskim widzą taką dziewunię, która klockiem drewnianym traktuje pierś byłego premiera skandalisty i już wiedzą. Że ma nową flamę, odbił, a ona kolejna szczwana i na zawsze ustawiona w życiu.

Wychodzę z jogi z wyciszoną infekcją krtani, patrzę na Pole Mokotowskie skąpane w sepii, bieżę na autobus. I z satysfakcją odnotowuję, że przecież joga wzięła się z biedy.


2 komentarze:

  1. Wzruszyłam się Kasiu bardzo. Cieszę się z Twojej formy i gratuluję! A emocje i uczucia, jakie opisujesz, tylko mnie utwierdzają w przekonaniu, że masz się dobrze...
    Całuję mocno o poranku!

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, Jowo, nie wiem, czy w dobrym. Psychicznie jestem bodaj na Wyspach Owczych i poziom percepcji mam absolutnie owczy właśnie. Ale za to w sobotę znów z Kaziem trafiłam pod ścianę z matą. Na szczęście nie mogliśmy ćwiczyć w parze, bo joginki menstruujące nie stają na barkach pomiędzy krzesłami. Z satysfakcją obserwowałam, jak Kazik tego dnia żałował, że nie jest dziewczynką. Dobrze mu tak, niech nigdy nie dostąpi choć cienia tego zaszczytu!
    A wiesz, co robię? Obcałowuję Cię od góry do dołu!!!

    OdpowiedzUsuń