poniedziałek, 16 listopada 2015

Mimikra

Pani Bogna podsunęła mi pomysł lingwistyczny na określenie stanu, w którym się znajduję. Wylinka. Co zdecydowanie lepiej brzmi niż moje dzisiejsze poranne kulinarne określenie: hummus. Bo taka papka bez smaku i właściwości.
Nie mogę, nie potrafię teraz przebywać z Afgańską Siostrą. Czuję, że nie mam tyle siły. I próbuję uleczyć w sobie przekonanie, że konkuruję z Wojakiem.
Bardzo boli mnie to, że Toot mnie nie słyszy i nie widzi. Nie mam już siły słuchać wciąż tego samego o Jędrzeju. I nie mam już siły opowiadać w kółko tego samego. Martwi mnie to, że Magda wychudła i wygląda w tej wersji po prostu źle. Jedyne, co mogę zrobić, to terroryzować ją koniecznością pójścia na terapię. A resztę energii w relacji z Toot wykorzystuję na usilnie odsuwanie od siebie tematu, który wiesza na mnie jak ciężki, za ciężki szynel. I walczę z tłukącą się w głowie myślą, że jestem tylko jej narzędziem do psychicznej obróbki problemu Jędrzeja. Walczę.
Z Ewą chwilowe zawieszenie broni, ale to tylko dzięki temu, że rozmawiamy przez telefon. Dzisiaj zwerbalizowałam moje zdanie na temat jej działalności zawodowej, a w zasadzie jej braku. Ucieszyłam się, że się ze mną zgadza. Teraz zobaczymy, co z tym zrobi.  Dzisiaj poważnie podłamała mnie półgodzinnym wykładem na temat tego, że zdecydowanie na bezpieczeństwo w Europie wpłynie nakaz golenia bród. Zbaraniałam, jak to usłyszałam. Natychmiast przytoczyłam sarkastycznie badania na ten temat (moda, lumberseksualność, segment usług produktów balwierskich) i mam nadzieję, że poczuła się z tym źle i głupio, bo chyba przez życie z dala od ludzi i pozbawienie samej siebie rytmu zawodowo-społecznego zaczyna myśleć jakimś bocznym torem. Opłotkami. Przez chaszcze. Bez kontekstu do tego. No tak, skoro zgładzić terrorystów możemy świętym oburzeniem i wysypem hasztagów na fejsie i poprzez operację zmiany zdjęcia profilowego - czemu nie zapędzić tłumnie Europejczyków do Sweeney Todda? Ten to dopiero by zrobił porządek.

Dzisiaj rozmawiałyśmy jeszcze o Jeanie Reno. Tak jak myślałam. Och, jaka ja jestem wielka, wybrana. Wyjątkowa. Tak wielka, że to właśnie ja się nad Jeanem Reno, pierwszym grzesznikiem, pochylę. W końcu zostałam wybrana. Ja to zdzierżę. To ja będę ofiarą. To ja będę Bogurodzicą. Niech no ja tylko swoje ego uciszę.

Ciągle w głowie tłucze mi się obraz młodej dziewczyny, która wisi na parapecie budynku klubu Bataclan. Wisi już za długo. Mdleją jej ręce. Druga dziewczyna lituje się nad nią. Sama ryzykując zabicie strzałem z kałasznikowa w tył głowy wyciąga do niej rękę i wciąga ją na okno. I to zdumienie gitarzysty, kiedy podczas jego cudnej solówki nagle rozlega się seria z karabinu maszynowego. I ten moment ciszy, zanim ludzie zaczęli krzyczeć, jak zwierzęta na rzeź prowadzone.
O, przerażające czasy triumfu technologicznego. Do czego to doszło, że siedząc w kapciach i z herbatą przez telewizorem, odpalam Facebook i na żywo czytam relację jednego z zakładników, który błaga, żeby do budynku natychmiast weszły jednostki antyterrorystyczne, bo ludzie zabijani są jeden po drugim. Jeden po drugim. Jeden po drugim. Huczało mi to w głowie całą piątkową noc.
I jak to możliwe, że czytam to, ktoś błaga o pomoc, a ja nic nie mogę zrobić? A, przepraszam, mogę zlajkować. Udostępnić.
Albo ta scena, na którą największy artysta dłuta i obrazu by nie wpadł. Kiedy ludzie są ewakuowani z hali sportowej, policja nie wie, czy wśród nich nie ma terrorysty, więc każe im podnieść ręce do góry. A straumatyzowani i przerażeni ludzie zaczynają śpiewać całym tłumem "Marsyliankę". Łzy stają mi w oczach, jak to sobie przypominam. 
O, smutny i gnuśny europejski kontynencie, odurzony swoją domniemaną potęgą i przekonany o tym, że każdy inny kontynent na świecie nieustanny hołd jest ci winien. Ilu jeszcze ludzi musi zginąć, żebyś na oczy przejrzał? Ile jeszcze cywilnych istnień musi się rozpłynąć, żebyś opracował mądrą i humanitarną strategię postępowania z terrorem? Ile rzek oprócz Sekwany ma jeszcze krwią spłynąć?
Europo mojego dzieciństwa znaczonego książkami Astrid Lindgren, Modiano, "Muminków", Europo popołudniowej herbaty, słońca Malagi, ogrodów Madery, wariactw Salvadora Dali, włoskiego słońca i słodkich pomidorów; gajów oliwnych, szkół filozofów, uniwersytetów potężnych, bastionie myśli nowoczesnej; Europo Prowansji wonnej, Bawarii górzystej, Szwajcarii serowej i pełnej drewnianych mostów i pereł architektury. Europo, dumo Napoleona, dreszczy Skriabina, szarży Mozarta, wzruszeń Chopina, Europo polonu i radu, przylądku iperytu, węglem słynąca królowo ludzi pracowitych i czół zmarszczonych. Ojczyzno murów, żelaznych kurtyn, nalotów dywanowych, połamanych płotów i okrągłych stołów. Bastionie nowoczesnej myśli, przylądku wolności i nadziei, kotle religii i kultur, smutna królewno gospodarczych potęg, drzewie gorzkich pomarańczy i jesiennych gruszek, ojczyzno cierpkiego wina i zmyślności konstrukcji z klocków. Panno w wianku dryblująca przez granice, matko pamiętająca upodlenie irlandzkiego głodu, na rękach niosąca skrwawione ciała synów na Majdanie. Ojczyzno czeskiego humoru i łaskoczącego w podniebienie piwa, zalążku faszyzmu, lustro twarzy Innego, ostojo zapachów, wykrojów i kapeluszy. Aksamitna skóro różnorodności, przyczółku poetów, ojczyzno druku, sztuki oblubienico.

Kończysz się. 

Ces fers de`s longtemps préparés ?
Français, pour nous, ah quel outrage
Quel transport il doit exciter !
C'est nous qu'on ose méditer
De rendre à l'antique esclavage.


sobota, 14 listopada 2015

Ludzie bezdomni

Kolejnym tematem na spotkanie z Bogną Wszechmogącą będzie zapewne Jean Reno. Kontakt z nim rwany jest, nieregularny, nieraz z doskoku. Widziałam się w nim w ubiegłym tygodniu, a wrażenie po spotkaniu zaznaczyło się we mnie nieprzyjemną szarą smugą smutku i przerażenia.

W sobotę hece przeróżne wyczyniał u mnie z wiertarką Maciek, bo w mieszkanku na Brazylijskiej mieszkam od dwóch lat, a ściany straszą golizną nałożonej na odwal się farby od malarza pokojowego z Bożej łaski. Poza tym piętrzą się w moich cyfrowych archiwach utrwalenia chwil radosnych - warto je na ścianach utrwalić jak talizmany. jak sówkę konwaliówkę od Kasi. Jak kobietę trzymającą kościotrupa, który wtula się w nią jak zmarznięte szczenię. Jak Fifi, która odgania od siebie kruki, ale księżyc wciąż nad nią świeci.
Maćkowi nie podobała się twardość ścian, uznał, że mieszkanie trzeba "sprzedać wpizdu" i kupić nowe, w nowym budownictwie, od dewelopera, a nie w takim nieprestiżowym mieszkać. Zanim poznałam Bognę taka uwaga by mnie zabolała i spowodowała wieczorną frustrację. Tym razem zakomunikowałam mu, że to jest mieszkanie na miarę naszych możliwości, a oprócz tego i tak duma mnie przepełnia, że wreszcie mam własne. I nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy, widząc jeszcze ledwo-ledwo, weszłam do mojego ukochanego domku ze szpitala Orłowskiego i ucałowałam z radości futryny, a na próg kapały mi łzy niedowierzania i wzruszenia, że jednak udało się wrócić. I co: teraz miałabym je sprzedać tylko dlatego, że wiertło zbyt łatwo w ścianę wchodzi? Jakiś nonsens.

Tego dnia miałam jechać do mamy. Celem spóźnionego grobbingu. Ale byłam jakaś niespokojna. Sobie zupełnie niecharakterystycznym sposobem po odjeździe Kamili i Maćka przystąpiłam nawet do sprzątania. Kiedy odnotowałam takie zachowanie, już wiedziałam, że czegoś się boję. I nie był to wyjazd do mamy. Na to całe zmącenie nałożyła się jeszcze jakaś zupełnie bez kontekstu sytuacja komunikacyjna spod mojego okna. Wielki czarny suv marki Audi wyjeżdżał w tempie ślimaczym z mojej osiedlowej, najspokojniejszej na świecie uliczki i jeszcze bardziej bez kontekstu uderzył w bok ekologicznej hybrydowej taksówki, która, także bez kontekstu, zawracała na wysokości przystanku z prędkością 4 kilometrów na godzinę. Huk był taki, że poderwał moje zapuchnięte kolana w ciągu sekundy. Czynności policyjne związane z tym wypadkiem trwały ponad trzy godziny. A zielono-biała taksówka miała tak mocno wgnieciony bok, jakby audi z impetem w ten pojazd wjechało. Bardzo dziwne.
A potem nagle usiadłam i sposobem zaproponowanym przez Bognę zadałam mojemu wewnętrznemu ja pytanie: "czego się boisz?" Na co moje wewnętrzne ja natychmiast odpowiedziało: "wizyty u Jeana Reno". Potem znowu wystosowałam pytanie wewnętrzne: "a czego się w spotkaniu z Jeanem Reno boisz?" A moje wewnętrzne ja - podobnie jak pojazdy - bez kontekstu - odpowiedziało: "tego, że spotkasz tam swojego ojca". Puk puk, to ja, droga bez wyjścia. Tęskniłaś?

Jean Reno wielokrotnie zapraszał mnie do siebie na Wolską 182 do domu pomocy społecznej, gdzie wylądował przed i po elektrycznej stabilizacji serca. Nie składało się, nie miałam czasu, odpychałam tę wizytę od siebie. Bałam się również, że ilość wrażeń, którą sobie zafunduję, uniemożliwi mi pracę w ciągu dnia. Poszłam tropem ekonomii i zdecydowałam się pojechać do niego w drodze do mamy w sobotę. Zapytałam, czego mu potrzeba. owoce? Cytrusy? Mandarynki, które tak lubi? Papierosy? Nowy kryminał? "Angorę"? "Nie" może?
Jak to on: "mnie nic nie potrzeba. No, może coś słodkiego". Zaczęłam ironizować, że ma takie małe wymagania. Wydukał, że może jeszcze papierosy. 

Przeszukiwałam już wcześniej mapy Google w poszukiwaniu dpsu pod tym adresem, ale jedyne, co znalazłam, to cmentarz. No, doprawdy, jeszcze przecież mu się nie zmarło, jeśli własnie zamówił czerwone LD i czekoladę z nadzieniem malaga.
Az tu nagle w pamiętną sobotę bez kontekstu na mapach Google znalazłam wyraźnie zaznaczony ośrodek, na który wcześniej byłam ślepa: Wolska 172, "Przystań. Schronisko dla bezdomnych mężczyzn". Caritas Archidiecezji Warszawskiej. Poczułam, że skóra mi cierpnie.

Panda robiła wszystko, żeby tam nie trafić. Pojechałam za daleko, potem źle skręciłam. W końcu na krzywy ryj wjechałam w uliczkę przeznaczoną dla tych, co na okoliczność Wszystkich Świętych dostarczają kwiaty do kwiaciarni przy cmentarzu dla powstańców. I znalazłam.
Smutny, przygnębiający do granic możliwości jednopiętrowy budynek przybija widza do krzyża szyldem "bo nie było dla nich miejsca w gospodzie". Grejt - pomyślałam głęboko intelektualnie. A oprócz tego towarzyszyło mi poczucie, że jednak tylko ścieżka hardkorowych przeżyć jest tą, która umożliwiała mi od lat rozwój duchowy.

Za ciemną, ciężką kotarą powalił mnie nieomalże przejmujący odór. Mieszanka samotności, opuszczenia, jakiegoś ludzkiego skowytu. Mieszanina męskiego potu, strachu i bezradności. Potworny zapach. W recepcji pan Stanisław zmierzył mnie wzrokiem pełnym zainteresowania wielkiego i posłał po Jeana Reno. Za szybą zobaczyłam lodowate wnętrze stołówki, która służy również za pokój spotkań. Słabo ogrzewane pomieszczenie, którego chłód potęgował kolor ścian i podłóg zaplanowanych architektonicznie w sposób pragmatyczny - w razie czego całość można umyć szlauchem.
Jean Reno wyszedł do mnie zadbany, ze skróconą brodą, w czystych, choć biednych ubraniach z darów Caritasu. Ucieszyłam się, że wygląda blado, ale nieźle. Czułam się jak kosmitka z torbą pełną słodyczy, winogron, gruszek, fajek i ryczącym zielonym napisem "Peek&Cloppenburg" na żarówiastym czerwonym tle.

Jean Reno oznajmił, że na górę mnie nie zaprasza, bo takie są zasady. Odwiedzający nie powinni widzieć nędzy, a także stłoczenia po dwudziestu mężczyzn w jednym pokoju. Ani prycz z kocami w kratę w kolorze oprószonej pieprzem musztardy. Ani rzędu roślin doniczkowych na parapetach. Ani zżółkłych ze starości fantomów firanek.
Usiedliśmy na kanapie, która jękneła pod ciężarem mojej sieciowej torby. Nad nami dumnie pieczę duchową sprawowali Jan Paweł II oraz Matka Boska Częstochowska. Za każdy z obrazów została zatknięta sztuczna róża zakurzona od wieloletnich westchnień wznoszonych ku niebiosom po sesjach z psychologiem, które mają na celu "podjęcie działań mających na celu zmianę postawy życiowej". Tak było w statusie placówki. Nędzne oświetlenie. Grabiejące z zimna ręce. Plakat ukazujący, że kilogram makulatury równa się jedna bułka kajzerka dla mieszkańca schroniska. Pomyślałam, że po moich tygodniowych lekturach prasy spokojnie mogłabym wykarmić przynajmniej dziesięciu mężczyzn.

Zawsze miał wypukłe, szeroko otwarte oczy. Teraz były jakby wytrzeszczone. Chciałam go zapytać, czy się boi. Ale, jak go znam, zapytałby mnie o to samo. A ja nie lubię przyznawać się przed mężczyznami do słabości.
Było po 17. Zbliżała się pora kolacji. Rytm życia w takich ośrodkach wyznaczają posiłki. Pierwszy o 8 rano. Czasami zupa w ciągu dnia. Wieczorem -o 18 - kolacja. I tego dnia trafiłam na dzień rarytasów - zimne nóżki. Jak sobie człowiek wyrobi znajomości, to wie, co będzie na obiadokolację. Wówczas może przyjść wcześniej i nawet załapać się na większą o dziesięć deka porcję. Tak samo jest w magazynie z ubraniami. Dobrze ci z oczu patrzy i możesz się przydać - dostaniesz sweter z domieszką wełny. I mniej śmigany. Jeśliś zwyklakiem bezwartościowym - to, co pod rękę podejdzie.  
Jean Reno jednak radzić sobie umie. W zamian za porady prawne, które świadczy bezdomnym (głównie skomplikowane sprawy komornicze i spadkowe - tym żyje ośrodek) dostaje papierosy i drobne kwoty, które ciuła celem wybrania się na Święta do Poznania do córki Kornelii lat dziewięć. W planach ma również zakup kolorowego iPoda, bo dziewczynka już jest w tym wieku, że lubi, żeby jej dobry beat w drodze do szkoły towarzyszył. 
Jean wierzy, że przyjdą lepsze czasy. Bo udało mu się uzyskać orzeczenie o drugim stopniu niepełnosprawności (graba, stary!) oraz prawo do renty chorobowej. Są ponoć widoki na mieszkanie socjalne w granicach administracyjnych miasta stołecznego Warszawy. I się nie skarży. ma ciepło, ma opiekę lekarską, ma jedzenie. Uśmiecha się nawet, choć oczy wówczas wystrzeszczają mu się jeszcze bardziej.
W ciągu dnia kilkakrotnie sprawdza się stan trzeźwości mieszkańców. Jean Reno pokornie dmucha w balonik, który zawsze wskazuje 0,0 promila. Ale najbardziej cieszy go to, że minął już czas kontroli i po śniadaniu Jean może wychodzić bez limitów na cały dzień i nawet nie musi meldować, dokąd i po co. Więc chodzi do biblioteki.
"Ty wiesz, jak ja się tam czuję? Najlepiej. Ta cisza, te książki, te miłe panie, które mi przynoszą kodeksy i ustawy. I wszystko, co chcę. I wszyscy się tam uśmiechają. Albo i nie. Ale nie patrzą mi na ręce. I czysto tam jest. Łazienka taka miła. Przynoszę tych książek zatrzęsienie. Czasem nie mam się jak położyć, bo wszystko leży na łóżku".  
Powiedział mi, że jak uskłada trochę pieniędzy, to zaprosi mnie na kawę do pobliskiego Reala. Wtedy myślałam, że pęknie mi serce. A w zasadzie to już po tych książkach i bibliotece. Nie dałam po sobie poznać. Swoim sposobem zaczęłam się rozglądać. I żeby się chronić, postanowiłam być sarkastyczną bałucianką, która się kulom nie kłania.

Popatrzyłam na Jana Pawła łaskawszym wzrokiem niż on na mnie i rzuciłam: "to co, mówisz, że się nawracasz?" - ukłułam, wiedząc, że Jean to zagorzały wieloletni ateista, hedonista, wielbiciel kobiecego ciała i krzewiciel idei poddawania się sile pożądania. W końcu ośmioro dzieci nie zostało niepokalanie poczętych. A żadne z nich nie wie, gdzie przebywa ich ojciec. coś ty zrobił, człowieku, że pokutę za grzechy odbywasz jeszcze na ziemskim padole?
Zaczął mi opowiadać o tym, że w zamian za dobre zachowanie są nagrody. Pomyślałam od razu o jedzeniu, bo mnie taka nagroda by ucieszyła. Albo wycieczka. Oczywiście najlepiej z prowiantem.
Okazało się, że Jean zapisał się na ogólnopolskie rozgrywki w szachach dla osób bezdomnych. Jak ktoś rejonowy turniej wygra, pojedzie na ogólnopolski. Do Szczecina. A jak wygra ten ogólnopolski, dostanie kolejną nagrodę w postaci wycieczki.
- Ojaaa. Dokąd? - zapytałam
- Do Częstochowy - z rechotem odpowiedział Jean, a w mojej głowie rozhuczała się Gombrowiczowska pełnia absurdu i życiowej złośliwości. 

Wtem spostrzegłam ruch. Zbliżała się 18, pora kolacji. Karmienia. Mężczyźni zaczęli się zbierać na posiłek. jakiś człowiek podszedł do stołu, przy którym siedzieliśmy i zupełnie bez pardonu odsunął krzesło i usiadł ze swoim emaliowanym garnuszkiem. Jean wytłumaczył mi, że to jego stałe miejsce, mamy się przesiąść do stolika Jeana. Czyli pod ścianą, ale za to przy szafce z książkami. Złapałam sieciową torbę, którą pan emaliowany obrzucił pożądliwym wzrokiem. Rozejrzałam się po sali. Przyszło ich już kilkunastu. I dotarło do mnie, że muszę wzbudzać sensację. Młoda dziewczyna (a w każdym razie na taką wyglądam), która w porównaniu z ubraniami z magazynu wygląda jak wycięta z żurnala, ciągnie za sobą zapach domu, mieszkania, ciepła i niezależności. No dobrze, w każdym razie takie wrażenie. Kolejni mężczyźni przestawali się kryć z tym, że na mnie patrzą. W zasadzie gapią się na mnie nieprzerwanie. Czułam się jak w lesie, w którym w ciemności rozbłyskują kolejne pary oczu. Ale nie czułam strachu. Najgorsze, że ciekawość. Ile to ludzkich historii. Ile to ludzkiego cierpienia, lęku, nieoczywistości. Ile mąk wszelakich. Rodzin rozbitych. Historii nieposkładanych. Życiorysów w połowie podartych. Jesteś tu, Tato?

Zaraz po tym, jak się przesiedliśmy, do stolika podszedł chłopak, który mógł być w moim wieku. Swoim sposobem zagadałam do niego. Również swoim sposobem - w najgorszy możliwy sposób. Położył na stole butelke po płitrowym Tigerze.
"O fuuuj, pije pan to świństwo? Żołądka szkoda" - utopiłam marketera z Wadowic.
Człowiek spojrzał na mnie wzrokiem, którego objaśnić nie potrafię i odpowiedział, ukazując braki w dolnym uzębieniu:
"Przecie herbatę tu miałem".

Głupia, niedorozwinięta kretynko. Co ty sobie myślisz: że bezdomny wyjdzie sobie ze schroniska na Wolskiej do Żabki i kupi napój energetyczny, którego segment rośnie w siłę w skali 3,2 proc., a w ubiegłym roku był wart 34 mld złotych? Że wydaje swoje ciężko uciułane grosze na izotonik, tak jak ty na bezmyślnie miażdżone w zębach M&Msy? Idiotko skończona, ograniczona egoistko, rozpieszczona kapitalistycznie debilko, jak mogłaś?! Boże, jak to dobrze, że nie słyszał mnie żaden rasowy reporter z Wyborczej. Byłabym na pewno skończona na wieki nie tylko w zawodzie.

Na całe szczęście zaczęła się ustawiać już kolejka do okienka, w którym wydają jedzenie. Panowie ochoczo podskoczyli po zimne nóżki z jedną kajzerką i porcją margaryny. Był to dobry moment, żeby uciec z mojego miejsca intelektualnej i humanistycznej hańby. Czułam się jakbym połknęła kawałek żelaza.

Jean Reno, jak to on, odprowadził mnie do drzwi. Podziękował serdecznie i nagle szybkim ruchem podniósł do ust moją rękę. Próbowałam się wyrwać, ale było już za późno.
Dostałam jeszcze od niego sms "Dosłownie i w przenośni osłodziłaś dzisiaj mój nędzny żywot".

Po co ja do niego jeżdżę? Czy w ten sposób próbuję karmić moje ego? Bo muszę sama przed sobą dowieść, jaka jestem słodka, dobra i matkoteresokalkutna? A może uprawiać ćwiczenia duchowe, bo na Jeana Reno projektuję mojego niepoznanego nigdy ojca i sprawdzam się, jakby to było, gdyby to Jean Reno był moim ojcem? I, jeśli tak właśnie robię, to czy jest to etyczne? Czy ja mam prawo takie rzeczy robić? I czy ja też za to odpokutuję?

Tego mi cofnąć nie możesz

Aż dziw bierze, jak się lenić potrafię. I jak prokrastynację modelowo uprawiam. Tak dawno nie pisałam. Bogna twierdzi, że to tylko nowe słowo na wzbranianie się przed robieniem tego, czego naprawdę nie chcemy i nie potrzebujemy. Choć już sama nie wiem, czego chcę i czego potrzebuję.
Od ubiegłego roku dzielę życie na potencjalnie osiągalne fragmenty. "Dożyję premiery książki J, a potem niech się dzieje, co chce"; "jeszcze tylko do urodzin Ani"; "jeszcze tylko żeby zobaczyć magnolie"; "no nieee, ostatnia prośba: do wesela Ani. A potem może być koniec. Potem już nie muszę".
Dożyłam. Widziałam się z Anią. Pękałam z dumy, płakałam ze szczęścia, wstrzymywałam oddech z radości. Chłonęłam angielską gościnność razem z jej opadającą mgłą i wszędobylską wilgocią. Ja i moje stawy. A jednak w Bath jeszcze mi pogoda nie dokuczała. Nawet puszące włosy wydawały mi się czymś zaplanowanym.
Dla czego mam teraz żyć i pod co planować? Każdego dnia życie próbuje mi podsunąć jakieś pomysły. Magnes z Budapesztu od Ani, koncert Świetlików, wiewiórka wąchająca orzeszek w Parku Skaryszewskim, otwarty most, zapach liści nad rzeką i sernik mokka w piekarni. Ale to wszystko małe takie, niepodzielne. Dla takich małych chwil mam żyć? Dla ułamków rzeczywistości?
Przecież oprócz mnie są tysiące, które czytają lepiej i głębiej niż ja. Nie mam do powiedzenia wielu wartościowych rzeczy. I na nic póki co nikomu się nie przydaję oprócz działu reklamy.
Był taki moment, że wydawało mi się, że mam się trzymać dla Kostka. Serce oszalało mi z radości w drodze do Paddington, kiedy się dowiedziałam, że już znana jest płeć latorośli Agi i Marcina. I na cześć tego momentu wygramoliłam się z czeluści londyńskiego metra i pognałam do księgarni. Bo i co więcej może od cioci Kasi dostać Kostek?

Nie podoba mi się stan mojego organizmu. Nie podoba mi się nierówny oddech, nocne uściski w klatce piersiowej bynajmniej niepochądzące od dybuków. Nie podoba mi się to, że o 18 zamiast wąchać z zachwytem ksiażki tęsknie spoglądam w kierunku łóżka. A już najmniej spodobało mi się spojrzenie Doktora Majkela i rezydenta. I ten kształt palców jakiś taki jak z gazetki promocyjnej, w której przecena parówkowej pośledniej jakości. Niedobrze.
Kolano zaczęło nagle żyć własnym życiem i dopraszać się uwagi Iwony. Są dni, że nie mieści się w spodnie. Opuszczam kolejne spotkania autorskie, w autobusie patrzę przez okno, a otwarta książka leży na kolanach. I zaczynam reagować na widok słońca wzruszeniem ramion. Wróciłaś, Eugenio? Którymi drzwiami?

Tak, jakby już dla mnie żadnego zadania nie było. I jakbym sama nie umiała go przed sobą postawić. Zmiana redakcji? Po co? Nie będą mnie chcieli nigdzie. Beze mnie sobie radzą, a ja się nigdy pchać nie potrafiłam. Nawet nie snuję już planów co do zbawienia mojej mamy. Tym bardziej, że rola ofiary znacznie bardziej jej odpowiada. Babci jak nie było, tak nie ma. A w zasadzie z odwiedzin na odwiedziny jest jej coraz mniej. Tu też nic nie poradzę.  I świat z rąk mi się wymyka, wysuwa, opada. Nie mam siły go dźwignąć. Nie mam woli go dźwigać.

Tylko podobno po moich oczach można poznać szukanie. W hotelu przy Collingham Place poznałam przeuroczą Laylę z Filipin, która w całej swojej rozciągłości metr czterdzieści trzy w obcasach szarpnęła moją walizkę na drugie piętro, jakby to było pudełko ze styropianu. Laylę było słychać w całym Kensington. Czy się tego chciało, czy nie. Mimo oznaczeń, że budynek ma 130 lat i należy mu się architektoniczny szacunek, waliła drzwiami ze smoczym impetem, uśmiechając się od ucha do ucha. W afirmacji londyńskiej wilgoci nie przeszkadzał jej nawet brak lewej górnej jedynki.
Kiedy w poniedziałek wróciłam półprzytomna ze zmęczenia, posadziła mnie w recepcji na kanapie i powiedziała: "You'll find him. I'm sure." Myślałam, że ma na myśli bilet na jutro na metro, bo właśnie z powodu nadmiernej ilości kupionych ksiażek gdzieś go zawieruszyłam, więc, gwoli upewnienia, zapytałam, o co chodzi. Na co Layla odpowiedziała, że widać, że kogoś bliskiego szukam.
Czy ja mam na twarzy to naprawdę wypisane? Że w każdej przechodzącej twarzy szukam Taty?
I ten Hindus w sklepie przy Milsom Street, który powiedział, że to niemożliwe, że jestem Polką. Bo mam jasne spojrzenie i sie uśmiecham. Czy tak wyglądają ludzie poszukujący? Czy szukanie jest ponadnarodowe?
Layla na odchodne ucałowała mnie i powiedziała, że "I give you my Christmas wish: I wish you to find your father".
Popłakałam się, ciągnąc walizkę przez pełne zdradliwych studzienek Earls Court Gardens.
I raz jeszcze w Londynie rozpadłam się na drobne kolorowe kawałki. Przy rozwrzeszczanym wieczornym tłumem Piccadily, które tak kocha moja mama. Tańczący młodzi ludzie, dumne fasady kamienic, wizg metra, jątrzące źrenice neony znienawidzonych reklam i ja. Zmęczona, potrącana przez roześmiane nastolatki i rozkojarzonych turystów. I jakoś wtedy najbardziej dotkliwie dotarło do mnie, że może i wolę podróżować sama i nawet nieźle mi to wychodzi, ale tak samo bokami wychodzi mi już to samosiowanie. A im bliżej mi do ludzi, tym gorzej mi z nimi. I z tego przestrachu niedopasowania, z tych odblasków wieczornych, zapachu restauracji, głosu lektora na stacji, z którym czytałam latem wywiad, z tego ciężaru albumu o Banksym w plecaku wcisnęłam się w najwęższą uliczkę West Endu i dałam upust mojemu przerażeniu. Płakałam z głową opartą o chłodny i wilgotny mur, co skutecznie stłumiło okrzyki obcojęzycznego tłumu, którego słowa rozumiałam, choć tak bardzo tego nie chciałam. Próbowałam sobie wybaczyć to, że po piętnastym telefonie od Ewy przestałam je już odbierać, że nie zostałam z Anią w Mells, że nie nie skończyłam analizy rynku herbaty w Polsce i że Flo musi za mnie zrobić do serwisu zagranicę. Tak samo wypłakiwałam widok kaniuli do wlewu zbliżającej się do mojej żyły, zapach pokoju zabiegowego i zgrzyt zębów, kiedy jestem proszona do gabinetu, żeby podpisać oświadczenie woli i świadomości, że wlew może mnie zabić, ale w zamian za to zabierze ból. Wypłakiwałam jeszcze prerafaelicką kreskę, która ugięła mi kolana w Tate, pełne sztucznego dmuchanego blichtru sale w galerii Saatchi i widok drzewa na Camden, które upodobniło się kolorem do muru.

Wdzięczna jestem losowi za dar łez.
A jednak urlop to przekleństwo swoiste.
Sa­mot­nym jest się wte­dy, gdy ma się czas.