sobota, 14 listopada 2015

Tego mi cofnąć nie możesz

Aż dziw bierze, jak się lenić potrafię. I jak prokrastynację modelowo uprawiam. Tak dawno nie pisałam. Bogna twierdzi, że to tylko nowe słowo na wzbranianie się przed robieniem tego, czego naprawdę nie chcemy i nie potrzebujemy. Choć już sama nie wiem, czego chcę i czego potrzebuję.
Od ubiegłego roku dzielę życie na potencjalnie osiągalne fragmenty. "Dożyję premiery książki J, a potem niech się dzieje, co chce"; "jeszcze tylko do urodzin Ani"; "jeszcze tylko żeby zobaczyć magnolie"; "no nieee, ostatnia prośba: do wesela Ani. A potem może być koniec. Potem już nie muszę".
Dożyłam. Widziałam się z Anią. Pękałam z dumy, płakałam ze szczęścia, wstrzymywałam oddech z radości. Chłonęłam angielską gościnność razem z jej opadającą mgłą i wszędobylską wilgocią. Ja i moje stawy. A jednak w Bath jeszcze mi pogoda nie dokuczała. Nawet puszące włosy wydawały mi się czymś zaplanowanym.
Dla czego mam teraz żyć i pod co planować? Każdego dnia życie próbuje mi podsunąć jakieś pomysły. Magnes z Budapesztu od Ani, koncert Świetlików, wiewiórka wąchająca orzeszek w Parku Skaryszewskim, otwarty most, zapach liści nad rzeką i sernik mokka w piekarni. Ale to wszystko małe takie, niepodzielne. Dla takich małych chwil mam żyć? Dla ułamków rzeczywistości?
Przecież oprócz mnie są tysiące, które czytają lepiej i głębiej niż ja. Nie mam do powiedzenia wielu wartościowych rzeczy. I na nic póki co nikomu się nie przydaję oprócz działu reklamy.
Był taki moment, że wydawało mi się, że mam się trzymać dla Kostka. Serce oszalało mi z radości w drodze do Paddington, kiedy się dowiedziałam, że już znana jest płeć latorośli Agi i Marcina. I na cześć tego momentu wygramoliłam się z czeluści londyńskiego metra i pognałam do księgarni. Bo i co więcej może od cioci Kasi dostać Kostek?

Nie podoba mi się stan mojego organizmu. Nie podoba mi się nierówny oddech, nocne uściski w klatce piersiowej bynajmniej niepochądzące od dybuków. Nie podoba mi się to, że o 18 zamiast wąchać z zachwytem ksiażki tęsknie spoglądam w kierunku łóżka. A już najmniej spodobało mi się spojrzenie Doktora Majkela i rezydenta. I ten kształt palców jakiś taki jak z gazetki promocyjnej, w której przecena parówkowej pośledniej jakości. Niedobrze.
Kolano zaczęło nagle żyć własnym życiem i dopraszać się uwagi Iwony. Są dni, że nie mieści się w spodnie. Opuszczam kolejne spotkania autorskie, w autobusie patrzę przez okno, a otwarta książka leży na kolanach. I zaczynam reagować na widok słońca wzruszeniem ramion. Wróciłaś, Eugenio? Którymi drzwiami?

Tak, jakby już dla mnie żadnego zadania nie było. I jakbym sama nie umiała go przed sobą postawić. Zmiana redakcji? Po co? Nie będą mnie chcieli nigdzie. Beze mnie sobie radzą, a ja się nigdy pchać nie potrafiłam. Nawet nie snuję już planów co do zbawienia mojej mamy. Tym bardziej, że rola ofiary znacznie bardziej jej odpowiada. Babci jak nie było, tak nie ma. A w zasadzie z odwiedzin na odwiedziny jest jej coraz mniej. Tu też nic nie poradzę.  I świat z rąk mi się wymyka, wysuwa, opada. Nie mam siły go dźwignąć. Nie mam woli go dźwigać.

Tylko podobno po moich oczach można poznać szukanie. W hotelu przy Collingham Place poznałam przeuroczą Laylę z Filipin, która w całej swojej rozciągłości metr czterdzieści trzy w obcasach szarpnęła moją walizkę na drugie piętro, jakby to było pudełko ze styropianu. Laylę było słychać w całym Kensington. Czy się tego chciało, czy nie. Mimo oznaczeń, że budynek ma 130 lat i należy mu się architektoniczny szacunek, waliła drzwiami ze smoczym impetem, uśmiechając się od ucha do ucha. W afirmacji londyńskiej wilgoci nie przeszkadzał jej nawet brak lewej górnej jedynki.
Kiedy w poniedziałek wróciłam półprzytomna ze zmęczenia, posadziła mnie w recepcji na kanapie i powiedziała: "You'll find him. I'm sure." Myślałam, że ma na myśli bilet na jutro na metro, bo właśnie z powodu nadmiernej ilości kupionych ksiażek gdzieś go zawieruszyłam, więc, gwoli upewnienia, zapytałam, o co chodzi. Na co Layla odpowiedziała, że widać, że kogoś bliskiego szukam.
Czy ja mam na twarzy to naprawdę wypisane? Że w każdej przechodzącej twarzy szukam Taty?
I ten Hindus w sklepie przy Milsom Street, który powiedział, że to niemożliwe, że jestem Polką. Bo mam jasne spojrzenie i sie uśmiecham. Czy tak wyglądają ludzie poszukujący? Czy szukanie jest ponadnarodowe?
Layla na odchodne ucałowała mnie i powiedziała, że "I give you my Christmas wish: I wish you to find your father".
Popłakałam się, ciągnąc walizkę przez pełne zdradliwych studzienek Earls Court Gardens.
I raz jeszcze w Londynie rozpadłam się na drobne kolorowe kawałki. Przy rozwrzeszczanym wieczornym tłumem Piccadily, które tak kocha moja mama. Tańczący młodzi ludzie, dumne fasady kamienic, wizg metra, jątrzące źrenice neony znienawidzonych reklam i ja. Zmęczona, potrącana przez roześmiane nastolatki i rozkojarzonych turystów. I jakoś wtedy najbardziej dotkliwie dotarło do mnie, że może i wolę podróżować sama i nawet nieźle mi to wychodzi, ale tak samo bokami wychodzi mi już to samosiowanie. A im bliżej mi do ludzi, tym gorzej mi z nimi. I z tego przestrachu niedopasowania, z tych odblasków wieczornych, zapachu restauracji, głosu lektora na stacji, z którym czytałam latem wywiad, z tego ciężaru albumu o Banksym w plecaku wcisnęłam się w najwęższą uliczkę West Endu i dałam upust mojemu przerażeniu. Płakałam z głową opartą o chłodny i wilgotny mur, co skutecznie stłumiło okrzyki obcojęzycznego tłumu, którego słowa rozumiałam, choć tak bardzo tego nie chciałam. Próbowałam sobie wybaczyć to, że po piętnastym telefonie od Ewy przestałam je już odbierać, że nie zostałam z Anią w Mells, że nie nie skończyłam analizy rynku herbaty w Polsce i że Flo musi za mnie zrobić do serwisu zagranicę. Tak samo wypłakiwałam widok kaniuli do wlewu zbliżającej się do mojej żyły, zapach pokoju zabiegowego i zgrzyt zębów, kiedy jestem proszona do gabinetu, żeby podpisać oświadczenie woli i świadomości, że wlew może mnie zabić, ale w zamian za to zabierze ból. Wypłakiwałam jeszcze prerafaelicką kreskę, która ugięła mi kolana w Tate, pełne sztucznego dmuchanego blichtru sale w galerii Saatchi i widok drzewa na Camden, które upodobniło się kolorem do muru.

Wdzięczna jestem losowi za dar łez.
A jednak urlop to przekleństwo swoiste.
Sa­mot­nym jest się wte­dy, gdy ma się czas.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz