środa, 19 sierpnia 2015

W ucho ugryzienie

Tak to życie plecie się jakoś przedziwnie, że po pochmurnych nerwowych dniach wszelkie niedogodności słońcem i światłem mi rekompensuje.
Dzisiaj na przykład jest wielki dzień.
Po raz pierwszy w życiu wyniki badań mam jak osoba zupełnie zdrowa. Odczyn Biernackiego wynosi 7. CRP - również 7. Dwie siódemki na dobry dzień i na wilgotne oczy Doktora Michała.

Trzęsłam się. Chyba z radości. Zawyłam w gabinecie na dole jak szakal, na co pani doktor zareagowała ostrzeżeniem, że lek na uspokojenie w iniekcji zawsze łatwo podać. Galopem udałam się na trzecie piętro, przeskakując po dwa schodki, nie wiadomo czemu. Może chciałam po prostu posiedzieć na piętrze, które tyle mi dało. Przy pokoju zabiegowym, w którym tyle krwi pobrała mi pani Bożenka, a na pocieszenie pokazywała mi zdjęcie swojego golden retrievera.
Kartka z wynikami badań drżała mi w rękach. Nie mogłam uwierzyć. Nie mogłam. Nie ma zapalenia. Jakby choroby nie było. Czysto. Krajobraz po bitwie bez bitwy.
Serce tłukło się we mnie jak oszalałe. I nagle naprzeciwko mnie usłyszałam radosne "pani Kasiu, dzień dobry". I mimo że w myślach wcześniej nakazywałam sobie spokój, wykonałam karkołomny skok z dwutaktu i zawisłam na szyi doktora Michała jak Stach, kiedy przywożę mu upragnione duńskie klocki.

- Siedem, Doktorze Michale, siedem! Tylko siedem!
- Ale co: siedem, pani Kasiu?
- No OB siedem!!
- Niemożliwe - odepchnął mnie od siebie Pan Doktor. Muszę to zobaczyć.

A tu na kartce obok aminotransferaz asparginianowej i alaninowej białko C-reaktywne wykwitło wskaźnikiem o wartości ukochanej przez numerologów. I doktor Michał ślinę przełknął. Pokręcił głową, schylał ją niżej i niżej, aż kobaltowy podkoszulek pokrył jego policzki chłodem.

Ja za to wrzuciłam piąty bieg:
- Widział Pan? Widział? To dzięki Panu! To Pan mnie wyleczył! - darłam się jak pacjentka szpitala na Aleksandrowskiej. Znowu mogę chodzić, dobiegłam dzisiaj do autobusu, nawet trampki sama zawiązałam na kokardkę - na dowód podniosłam nogę do góry, prezentując w pełnej krasie szaro-białe vansy. - Widzi Pan? Ja teraz wszystko mogę: i na jogę pójść, i buty zasznurować, i do sklepu po brzoskwinie sama chodzę, i wodę wczoraj przyniosłam. I melona. Walizkę z górnej półki w szafie ściągnęłam przedwczoraj. I nawet nie myślałam, co robię i jak do tego doszło, że to zrobiłam! I dozorcy drzwi nogą przytrzymałam i wygięłam się przy tym tak o. I Wie Pan co? Ja ciocią będę! niedawno się dowiedziałam! I będę mogła się do tego dziecka przychylić, wie Pan? Będę mu śpiewać i będę je nosić! Bo MOGĘ! I może nawet niedługo na konia wsiądę, bo biodro coraz mocniejsze! I muszle w Spocie zbierałam, plażą przeszłam z Gdyni, nikt mi nie pomagał! I psa takiego widziałam nad morzem, jak biegł, to cały był tym biegiem, i ten biegł miał w pysku, w uszach, w ogonie! Wiedział Pan, że są nowe badania dotyczące witaminy K? podkrążone ma Pan oczy, za dużo się Pan uczy do tego egzaminu. Ja czytam taki podręcznik wasz dla studentów i ledwo zapamiętałam, że istnieje coś takiego jak koksyby. Dziwne słowo strasznie, takie nadęte. Ale przecież pan już tyle lat się uczy, to Pana takie słowa nie dziwią, prawda? I Pan przecież rozumie wszystko. Pan nawet moje ciało rozumie lepiej niż ja. Pan mnie wyleczył, Doktorze Michale!

I tu głos mi się załamał, broda mi zadrżała i łzy cztery mi się po policzkach stoczyły, a Pan Doktor ręką, którą nie trzymał torby lekarskiej, zagarnął mnie do piersi nieobleczonej jeszcze fartuchem i przytrzymał mnie przy kobalcie niebiańskim tak mocno. A ja poczułam,  że oddycha szybciej, szybciej niż zazwyczaj i jakoś chce, żeby ta moja głowa przy nim dłużej została. Żebym jego twarzy nie widziała.
Ale to korytarz przy wejściu na oddział przecież, ludzie chodzą, widzą, nie może mnie lekarz przytulać. Odsunął mnie od siebie i zobaczyłam, że ma mokre oczy. Zareagowałam tylko wciągniętym powietrzem. Nawet moje gadulstwo zamarło przy tym, co zobaczyłam.

- To pani zasługa, pani Kasiu, nie moja. To pani sobie z chorobą poradziła.
Chlipnął.
- Ze mną chyba też - uśmiechnął się.
I ja się uśmiechnęłam brodą drżącą. Potem on zaczął się śmiać. No to ja też.
- Idziemy do teatru, co?
- No pewnie, dosyć tej teorii podręcznikowej! - zakrzyknęłam radośnie.

I już, już miałam sięgać po kurtkę dżinsową, którą bez problemu teraz przecież zakładam, kiedy doktor Michał chwycił mnie za rękę i ją pocałował.
Głowę schylił po tym tak nisko, że prawie brodą dotknął klatki piersiowej.
- Dziękuję - powiedział.

I poszedł korytarzem, a ja patrzyłam za nim, osłupiała. Odwrócił się jeszcze na wysokości dyżurki i uśmiechnął się do mnie.

Zbiegłam po schodach z trzeciego piętra jak dzikie źrebię.
W holu głównym musiałam przysiąść i ochłonąć, bo bałam się, ze moje wejście do autobusu linii 168 spowoduje jakąś detonację. Albo ten autobus z radości porwę.
I spotkalam panią poznaną w grudniu. Nawet nie znam jej imienia. Ale że ma budowę drobną, filigranową, a włosy dwukolorowe, nastroszone i usta wąskie, ale wyraziste, a szlafrok w grudniu nosiła biały w dalmatyńskie plamki, nazwałam ją Cruellą. Ale żeby nie urazić - Dobrą. Cruella Dobra. Wyciągnęła do mnie ręce mocno już pokryte poczynaniami twardziny układowej. Spuchnięte i obolałe. Sine prawie. 
Rozmawiałam z nią dobrą godzinę. Że czasem już nie ma siły. I nawet tak jak ja, ma naszykowane leki, żeby ze sobą skończyć. Ale boi się, że dawka jej nie zabije, tylko zrobi z niej warzywo. Czyli jeszcze gorzej. Bo zanim zachorowała, jej ośmioletni wnuczek poradził sobie z białaczką. I Jasiek teraz jest jej boskim neuroprzekaźnikiem. Bo Babcia Cruella, jak wnuk zachorował, padła na kolana w kętrzyńskim kościele i w rozpaczy zawołała:
- Boże! Uzdrów to dziecko! Na mnie ześlij chorobę!
I jej wysłuchał. Szybciej niż przewidywała.
Na koniec rozmowy ucałowałam te jej martwe już niemal ręce. na ustach poczułam zwapniałą szorstkość i bezwzględność choroby. Gorzkie to odczucie. Ale tak to już trzeba. Pokłonić się, ale odgiąć. Wstać. Nie dawać się do ostatniej chwili.

Tak się składa, że znów czytam jedną z najpiękniejszych książek świata. "Obietnicę poranka" Romaina Gary'ego, co imię ma na cześć powieści nadane.
Bohater powieści ma lat jedenaście i chce ze sobą skończyć pod ciężarem brewion (cudne słowo! takie melodyjne). Ale kiedy już ma je na siebie zrzucić, przychodzi do niego wyliniały, wynędzniały kot. Zlizał z jego twarzy okruszki ukradzionego z cukierni kawałka makowca.
"Ważne było jedynie to, że istniał ten pyszczek przyjazny i język ciepły i gorliwy, przesuwający się tam i z powrotem po mojej twarzy z wszelkimi pozorami tkliwości i współczucia. Niczego więcej nie trzeba mi do szczęścia.
Kiedy kocur zakończył wreszcie swoje karesy, poczułem się o wiele lepiej. Świat ofiarował mi jeszcze pewne możliwości i przyjaźnie, których niepodobna było lekceważyć. Kot ocierał się teraz mrucząc o moją twarz. Starałem się naśladować jego mruczenie i przez dobrą chwilę mruczeliśmy tak obaj na wyprzódki. Wygrzebałem okruchy ciasta z kieszeni i poczęstowałem go nimi. Okazał niejakie zainteresowanie i oparł się o mój nos wznosząc do góry wyprostowany ogon. Ugryzł mnie w ucho. Słowem, życie stawało się znów warte trudu, by je przeżyć".

Po coś mi była, Eugenio Spondylo. Niepotrzebnie walczyłam z Tobą zaciekle. Tyle mi dałaś spojrzeń, uśmiechów i czułości. Rąk na głowę położonych, uścisków serdecznych, ludzkiej delikatności. Historii niepowtarzalnych i niewiarygodnych, pacierzy gorączkowo odmawianych, bluźnierstw nad ranem wykrzykiwanych w poduszkę, łez piekących i myśli o śmierci zbawiennej tyle dałaś. I radości z tego, że można znów widzieć, że Powiśle pachnie deszczem, a na rogu Lipskiej ktoś rozsypał mielona kawę. I smak lodów w drodze do instytutu, wieczorne światła Rzymu, płacz żurawi na Mazurach i mroczne piękno Sztynortu. Wiadomość o tym, że zostanę ciocią, myśli szybkich i nieskładnych, wieczornych ochłód nad Wisłą, spacerów saskokępnych i prób udanych dobiegnięcia do autobusu. Spojrzeń skupionych w poszukiwaniu ojca, zerknięć na przypalany cybuch fajki, uciech z landrynkowego koloru paznokci i twarzy niedowierzających. 
Tyle pragnień. Uniesień. Tęsknot znajomych i nowych zupełnie. Twarzy stroskanych, brzmień nowych, obrazów rzadkich, spostrzeżeń chwilowych. Spojrzenie mi wyostrzyłaś, słuch wytężyłaś, ciągle uczysz skupienia i tego, że ucieczka nie popłaca. Ty zawsze dogonisz.

Z losu nawet najlepszy lekarz nie wyleczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz