czwartek, 6 sierpnia 2015

Nowy początek

To bez wątpienia piękny rok, a dopiero połowa za mną.
Widziałam już, jak Ludzie, którzy uratowali mi życie biorą ślub. I jak rozwija się ich miłość: cicha, spokojna, normalna, pełna nieprzesadzonej czułości i troski, których jeszcze wystarcza dla otoczenia. Udowodnili mi, że radość dzielona się pomnaża. Że można kogoś pokochać tak po prostu: z całym jego bagażem inności i odrębności. Że zawsze może się dla niego znaleźć miejsce przy stole, nawet w rodzinne święta. 
Dowiedziałam się, że moja Ania w październiku będzie przysięgać, że nie opuści Adriana do końca życia. I wiem, że słowa dotrzyma.
Otrzymałam od losu wielką Łaskę życia bez bólu. Doświadczyłam Cudu. Chodzę nad rzekę, zawiązuję sama buty, przynoszę do domu świeże warzywa i owoce, koję spiekotę wieczornego zmęczenia lodami waniliowymi, przytrzymuję na języku piwo pszeniczne i gapię się na ludzi. Na rzeczywistość nie nakłada się szara zasłona bólu. Zaczęłam żyć.
A teraz – zostanę ciocią. Ale taką prawdziwą, świadomą, od początku.
Toot powiedziała: „zajebistość. Sama stworzyłaś sobie rodzinę”.

No bo tak. Przecież zawsze na wieść o nowym członku rodziny się cieszyłam. Czasem jak głupia. Skakałam z radości, jak urodziła się Tysia, Stach, Hela przyszła na świat wtedy, kiedy po operacji biodra spinała mnie obręcz ognia, ale to wtedy było nieważne. Pojawiło się nowe życie.
Tyle że o ciąży kuzynek i sióstr ciotecznych dowiadywałam się a to przypadkiem, a to w otoczeniu komentarza: „tylko nie mów, że to ja ci powiedziałam, bo może będą źli”.
Jakby to był jakiś grzech: że ja wiem. Że powiedzieli tej, która jest nie wiadomo skąd i przyszła na świat w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. To może jak się jej powie, to ona rzuci jakąś klątwę?
Lepiej udawać, że to nie ja powiedziałam. Lepiej znajdę trzymać od rodzinnych tajemnic z daleka.
Tym sposobem Helę trzymałam na rękach dopiero wtedy, kiedy już sprawnie chodziła. Mogłam na dzieci patrzeć z daleka. Z odległości. Jak trędowata.
 

Jak to ja u Agi i Marcina: nadawałam jak nakręcona, unikając czujnego spojrzenia Marcina, żeby mu nie pokazać, że jednak nadal panicznie się boję, bo domowe rewelacje gdzieś się we mnie osadziły i zwalniają mi silnik, a pan Daniel nie ustaje w rozchaosowywaniu mojego ja. I dalej jak to ja: szalonym slalomem od tematów z pogranicza kultury i sztuki, przez wieści branżowe i refleksje o bezsensie istnienia w systemie NFZ.
Aż w końcu Marcin podsunął mi kartkę. Zarejestrowałam dwie rzeczy: logo Alabu i kilkukrotne, w słupku wypisane: „w ciąży”.
I od tamtej pory kilkudziesięciu sekund, a może minut, nie pamiętam. Nie pamiętam.
Nagle znalazłam się obok Agi, zawisłam jej na szyi i cieszyłam się tak, że nie mogłam złapać oddechu. A kiedy odkleiłam się od biednej Agi, rękaw jej białego podkoszulka okazał się całkowicie mokry. Płakałam jednocześnie i się śmiałam. W środku ktoś odpalił mi petardę z radością i ciepłem. W głowie rozsypał brokat. Czułam się jak na własnym urodzinowym przyjęciu, kiedy wszyscy śpiewają mi sto lat, uśmiechają się do mnie i zdają się otwierać wielkie drzwi nowego i pięknego.
Potem zaczęłam się zastanawiać, czy to normalne, że tak reaguję? Trzęsły mi się ręce.
Znowu mnie wyróżnili. Mnie. Chociaż nie jesteśmy oficjalnie rodziną. Staliśmy się nią w jakimś sensie. Powiedzieli mi specjalnie. Oddzielnie. Odświętnie. Odrębnie. Specjalnie mnie zaprosili, żeby mi powiedzieć. Zaprosili mnie do swojego pociągu. Jadę z nimi w przedziale. Na kolejnej stacji dosiadają się ludzie. Im ciaśniej, tym więcej miejsca się robi. Może się robić. Kiedy chodziłam do szkoły, w starym elementarzu miałam taki wierszyk o dziewczynkach, które spacerują w deszczu. Tylko jedna dziewczynka miała parasol. Ale z każdą koleżanka chętnie się dzieliła. Era internetów pozwoliła mi znaleźć wiersz Hanny Łochockiej:

Cztery przyjaciółki

Koleżanek w klasie wiele:
wśród nich mamy między nami
Alę, Ulę, Olę, Elę,
które są przyjaciółkami.

Kiedyś - była to niedziela -
deszcz rzęsisty spotkał Olę.
Z okna ją spostrzegła Ela
i wybiegła z parasolem.

Idą razem raźnym krokiem,
aż tu patrzą - moknie Ula.
Cóż, parasol dość szeroki:
Ula pod nim się przytula.

Ale spójrzcie tam przy drzewie
stoi Ala, zmokła kurka.
Bo i jakże w tej ulewie
do swojego przejść podwórka?

- Chociaż miejsca tu niewiele,
chodźże, Alu - rzecze Ola.
Razem będzie nam weselej.
Korzystajmy z parasola!

Czy parasol się rozszerzył,
czy też przyjaźń mocna była -
dość, że pod nim, proszę wierzyć,
cała czwórka się zmieściła.


I ja dzięki nim już nie moknę. I dla mnie wystarczyło miejsca.

A potem do mnie dotarło: będę ciocią.
Co oznacza obowiązki. Odpowiedzialność. Nowe wyzwania. I przydatność.
Poważne obowiązki, bo chcę być ciocia obecną. Taką, co przynosi nowinki o książkach i nowych trendach w Smyku na Chmielnej. Która przekopuje księgarnie dla dzieci w poszukiwaniu ręcznie robionych drewnianych klocków. Śledzi, co się ogląda, prowadzi do teatru, do kina i cenzuruje, czy bajka nie jest nazbyt drastyczna, a spektakl zbyt nużący, nosi w torbie żelki i biszkopty, śledzi poszerzenie portfolio Wedla i notuje, gdzie w mieście odbywają się najlepsze warsztaty kulinarne dla najmłodszych.
I na fali tej radości, tego czystego uczucia pognałam następnego dnia po premierze prasowej nowego Allena do Smyka na Chmielną. Wparowałam do działu, który ostatnim razem odwiedziłam, kiedy dowiedziałam się o nieuleczalnej chorobie i podpisałam lojalkę, że pod żadnym pozorem nie zajdę w ciążę, będę pilnować zasad higienicznego współżycia i stosować skuteczną antykoncepcję.
Tyle że teraz ten dział pojaśniał, pokraśniał, uśmiechał się do mnie każdym wózkiem, bujaczkiem, huśtawką, podusią, grzechotką i gryzakiem. Laktatorem nawet. Chwytałam spacerówki i sprawdzałam, czy nie za ciężkie, jaką wykazują zwrotność, jak cenowo kształtują się foteliki samochodowe, czy łóżeczko dla matki wygodne i czy śliniaki są w trójpaku, czy w pięciopaku. I te śpiochy, maleńkie stópki, buciki, czepeczki, wdzianka, grzechoczące zabawki, butelki z atestem, podgrzewacze i usypiacze. Kołysanki, melodyjki, pozytywki, nożyczki do mikropaznokietków, pelerynki, puzderka, pieluszki, przytulanki. Ciepły, bezpieczny, pluszowy świat nowości. Powitania.
I teraz wyzwanie: żeby było tak, jak nie ma nikt. Idealnie. Ale bez nadmiaru słodyczy. Bez lukru. Strawnie. I normalnie. Z badmintonem. Spacerem po Łazienkach. Targiem śniadaniowym na Ochocie. Popołudniem w parku. Kąpielą w dmuchanym basenie. Za rączkę. Rozejrzeć się przed przejściem. Na trawie nie siadamy, chyba że na kocyku. „Ślimak, ślimak, pokaż rogi”. Tędy lepiej nie. Chodź do mamusi. Co się mówi? Tego do buzi nie! A co to? Ojej, nie za włosy! Co wpadło do oka? Pocałuję i nie będzie boleć. Jeśli chcesz, możesz płakać. Masz ochotę na watę cukrową? Możesz boso po trawie. Które wolisz: z jagodami, czy z jabłkiem? Chlebek z cukrem i ze śmietanką? To kiedy ta klasówka? Ciocia zabiera cię po szkole na lody. Pójdziesz ze mną?
Popłakałam się, kiedy to napisałam. Ile to pięknych momentów przed nimi. I przede mną. Bo będę mogła się temu przyglądać, patrzeć, dziwić się, przytulać, wąchać włoski, gładzić po główce, podsuwać palec do przytrzymania, brzęczeć bransoletką, czytać, czytać, czytać na dobranoc i specjalnie pisać bajki. Czy to będzie Tomuś, Jędruś, Feluś, Franuś, Majka, Hania, Basia, Ala – będę towarzyszyć w nauce i uczyć się też sama. Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczułam, ze powiększy się moja Rodzina. Bo wreszcie ktoś mnie do rodziny przyjął. Stałam się jej częścią. Integralną.   

I z drugiej strony boję się. Czy będę potrafiła? Ja i moja spondyloniezaradność? Strach przed bezpośredniością pytania, a co, jak się przewróci? A jak mu się nie spodoba? A jak to będzie ciociny falstart? Książka nie taka? Fabuła nudna? Bohater niespójny? Ile wyzwań przede mną!
Może ten strach wynika z tego, że dziecko jest takim wyzwaniem? Nowym początkiem? Nową możliwością, która może obrócić świat do góry nogami i to nie tylko świat rodziców? A kto to wie, kto się urodzi Age i Marcinowi? Może geniusz? Wynalazca leku na raka? Wybitny rzemieślnik? Wspaniały artysta? Nieokiełznany kompozytor? Światowej sławy ekonomista? Sprawny polityk? Wrażliwy człowiek o mądrym sercu.
I to, że dzieci drastycznie podnoszą dorosłym poprzeczkę, bo niby nie wiedzą nic, bo rodzą się jako czysta tablica, ale potrafią zadać pytania, które zarozumiałych dorosłych wbijają w krzesła z zakłopotania? Oraz to, że dla dzieci trzeba pisać jak dla dorosłych, tylko lepiej? I myśleć trzy razy szybciej. I dziesięć razy bardziej oryginalnie.

Czekam na Ciebie, kimkolwiek będziesz.

Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata:
moreny, mureny i morza, i zorze,
i ogień, i ogon, i orzeł, i orzech -
jak ja to ustawię, gdzie ja to położę?
Te chaszcze i paszcze, i leszcze, i deszcze,
bodziszki, modliszki - gdzie ja to pomieszczę?
Motyle, goryle, beryle i trele -
dziękuję, to chyba o wiele za wiele,
Do dzbanka jakiego tam łopian i łopot,
i łubin, i popłoch, i przepych, i kłopot?
Gdzie zabrać kolibra, gdzie ukryć to srebro,
co zrobić na serio z tym żubrem i zebrą?
Już taki dwutlenek rzecz ważna i droga,
a tu ośmiornica i jeszcze stonoga!
Domyślam się ceny, choć cena z gwiazd zdarta -
dziękuję, doprawdy nie czuję się warta.
Nie szkoda to dla mnie zachodu i słońca?
Jak ma się w to bawić osoba żyjąca?
Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę:
co dalsze, przeoczę, a resztę pomylę.
Nie zdążę wszystkiego odróżnić od próżni.
Pogubię te bratki w pośpiechu podróżnym.
Już choćby najmniejszy - szalony wydatek:
fatyga łodygi i listek, i płatek
raz jeden w przestrzeni, od nigdy, na oślep,
wzgardliwie dokładny i kruchy wyniośle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz