niedziela, 31 sierpnia 2014

Babcia odchodzi



Na wiosnę polowała przez miesiąc na balkonie, pewna, że utłucze Putina. Żeliwną patelnią chciała mu wymierzyć sprawiedliwość za wszystkie czasy i kilka narodów, co głód i poniżenie przez niego cierpią. Sekundowała jej Kropka, zachwycona, że na każdego przechodnia może szczekać jak wściekła i nikt jej za to nie karci, tylko jeszcze Babcia zagrzewa ją do boju. Powiedziałam mamie, żeby lepiej patelnię żeliwną Babci schowała, bo ja Babcia pomyli któregoś z sąsiadów z Putinem i kwaknie mu z gracją tylko sobie właściwą w pysk, jeszcze mama będzie miała prokuraturę na głowie.

Potem Babcia nagle była przekonana, że Kropka pracuje dla radzieckiego wywiadu i w obroży ma zainstalowany podsłuch. Akurat po aferze z restauracją Sowa i Przyjaciele Babcia uznała, że przyjaciół nie ma już nigdzie i że nawet pies ma jakiś interes w tym, że kładzie się przy telewizorze. A jak pies, to i Putin.

Potem nie chciała mnie puścić do Warszawy, bo była przekonana, że to obok Kijowa i że na stolicę bomby lecą, a ja jako sanitariuszka lawiruję między granatnikami i dostarczam broń na front.

Aż przyszedł dzień, że Babcia zapomniała imienia swojej córki. Dzisiaj rozmawiałam z Babcią przez telefon. Jak zawsze skarżyła się na ból kręgosłupa, na to, że serce źle pracuje, że w głowie jej się kręci i że słowa uciekają. Nie dokańcza już zdań. Nie ma pojęcia, jak odczytać godzinę z zegarka. Nie pamięta. W pewnym momencie powiedziała do mnie:
- A wiesz? Mną się opiekuje taka dziewczyna. Codziennie tu jest.
- Babciu, jaka dziewczyna?
- No, taka... starsza od ciebie. Ja to nie wiem, zapomniałam, jak ona ma na imię, ona chyba z kościoła przychodzi.
- Babciu, co ona na co dzień robi ta dziewczyna?
- Ano wiesz, daje mi śniadanie, myje mnie, rozbiera łóżko, zakupy robi.
- Babciu, ona ma na imię Ela, Elżbieta.
- Tak? A to mi nikt nie powiedział. A to teraz będę już wiedziała, jak nie zapomnę.
- Babciu, a kim ona jest dla Ciebie, Ela? Kim jest dla Ciebie Ela?
- No ja nie wiem, dziecko. Zapomniałam. Może to ktoś z rodziny?
Ścisnęło mnie w gardle. Trzymam się. Oddycham.
- Babciu, to Twoja córka. Opiekuje się Tobą Twoja córka. I ma na imię Ela.
- Tak? A, no widzisz, to ja już teraz będę wiedziała. I powiem jej, bo ona może też nie wie.
- A ja, Babciu? Jak mam na imię?
- Ty jesteś Kasia!
- Dobrze, dobrze, Babciu - zapiekły mnie oczy. A kim ja jestem dla Ciebie?
- Wszystkim.
 

sobota, 30 sierpnia 2014

Farmakognozja i wszystko, czego nie rozumiem



Rzadko piszę. Nie mam na to czasu, czasem nie mam na to wystarczającej siły. A szkoda. Jak piszę, wywalam, oczyszczam. Lepiej mi. Oczywiście, póki co, niczemu to nie służy, ale mam takie dni, kiedy za pisaniem fizycznie tęsknię. Ale nie takim polegającym na klepaniu newsów, tylko za nazywaniem, szukaniem słów i desygnatów. Słowo musi znaleźć swój wtyk, jak wtyczka kontakt - jak to mi na Żoliborzu powiedziała Olena. Wtedy zaświeci.

Ostatnie dni i tygodnie upływają na przegrywanych bitwach. Oczywiście Eugenia Spondylo mnie nie rozpieszcza, oferuje mi dni, które kończą się cichą przegraną w postaci modlitwy o śmierć, są też takie, kiedy jęcząc i płacząc wmawiam sobie, że jest dobrze, choć na łóżko wczołguję się jak weteran, który czterokrotnie dostał rykoszetem w Wietnamie, a ukoronowaniem jego cierpień na powitanie w domu napalony mastiff wyżarł mu ścięgno Achillesa.
Każdego dnia czegoś się o sobie dowiaduję. Niestety, przeważnie nie są to dobre wiadomości. Zazwyczaj dowiaduję się, że przegrywam, a na porażkę reaguję agresją. Tylko że zwróconą w moim kierunku. Jestem wściekła na cały świat, ale mam świadomość, że to nie wina świata, więc agresję i nienawiść przekładam na samą siebie, co aktywuje antygen HLA-B27, łechce Eugenię i powoduje radosne hulanie choroby po moim organizmie. Samowyżeranie. Autodestrukcja.

Czwartkowa wizyta w Instytucie Reumatologii zasmuciła mnie i uradowała jednocześnie. Doktor Michał nie jest usatysfakcjonowany ilością wykonanych badań diagnostycznych (jako i ja nie jestem, chociaż co ja, marny robak przeżarty przez Eugenię, mogę wiedzieć o medycynie? Siedziałam cicho, skoro już w ogóle po siedemnastu latach ktoś wreszcie zajął się mną kompleksowo - wiadomo, lepsze to niż słuchanie, że boleć nie może w tym wieku, tylko najwyraźniej staropanieństwo dokucza). Pan doktor wysłuchał mnie ponownie, od początku do końca, nieomalże od momentu powolnego raczkowania mojej choroby, ba, aż od czasów jej okresu prenatalnego. Miał coraz bardziej zdumioną minę, potem zadał pytania oskrzydlające, a potem przystąpił do ataku. No i postawił szereg pytań niewygodnych, które dwa razy spowodowały, że zadrżał mi głos (nienawidzę tego, nienawidzę pokazywać, że Eugenia wygrywa), a potem w największej tajemnicy powiedział mi, że chętnie by badania powtórzył, bo czuje niedosyt. Z ogniem godnym peror bohaterów Sienkiewicza wydyszałam: tak, weźcie mnie całą, nie mam męża, nie mam dzieci, nawet psa mama zabrała, weźcie mnie całą i poświęćcie moje ciało dla dobra nauki. Kłujcie, sondujcie, prześwietlajcie, naświetlajcie, nawadniajcie chemią, lekami biologicznymi, wlewami ze sterydów, metotreksatem - to nie koniec świata, przecież peruki istnieją. Niech wreszcie medycyna dowie się czegoś więcej o mojej chorobie, a jeśli ma się dowiedzieć dzięki mnie, to niech chociaż tyle dla ludzkości zrobię, skoro już korespondentem wojennym nie będę. Przecież biegać i czołgać się nie dam rady, bo nawet zgrabne siadanie na sedesie jest dla mnie fizjologicznym luksusem.
Pan doktor wyraźnie docenił mój mesjanizm, ale zaproponował wstrzymanie się ze złożeniem ofiary na ołtarzu reumatologii, zanim nie zostanę zdiagnozowana ostatecznie. Uznał, że objawy, o których mówię, mogą spełniać warunki podyktowane przez Nowy Jork w kwestii zakwalifikowania mnie jako chorej na ZZSK, co brzmi może mniej spektakularnie niż spondyloartropatia seronegatywna osiowa, ale za to łatwiej to zapamiętać, bo skrót może przypominać ZBoWiD. ZZSK oznacza, że można u mnie szybciej włączyć leczenie biologiczne, a później próbować włączyć mnie do amerykańskiego programu badań klinicznych. I tak oto w mojej wyobraźni zrodziła się wizja, że przybywam za Ocean nie po to, żeby pracować w redakcji "New Yorker Magazine", ale żeby nieść oświaty kaganiec przed nowoczesnymi metodami leczenia chorób autoimmunizacyjnych. Ameryka nigdy mnie nie ciągnęła, ale jeżeli mam coś dobrego zrobić dla ludzkości, to chyba wszystko jedno, czy zrobię to w Stanach, czy w Ostrowcu Świętokrzyskim.

A potem posłuchał serca. I już nie był taki uśmiechnięty. Czyżby te cholerne jony wapnia, bez których serce nie ma szans pracować, uznały za stosowne gromadzić się w okolicach zastawki, że serce lak kuleje i sapie? Jakim prawem spowolniło, skoro przez większość życia zasuwało jak mały quad, bo ciśnienie miałam przeważnie 86/54? Nie spodobało się to doktorowi Michałowi. Brew zmarszczył i się zasromał. Nad kartoteką moją obszerną, którą Jarosław Kaczyński z dumnym śpiewem na ustach i w podskokach zaniósłby najchętniej do IPNu, pochylił się i skupił. Zapytał o słynne jelita. Opowiedziałam, co i jak było. Niestety ze szczegółami co do konsystencji wydzielin i wydalin. Aż pokraśniał doktor Michał na wieść o tym, że nieobce są mi przymiotniki dotyczące skutków ubocznych zapalenia jelit. Temat drążył, pytał o zasięg czasowy, częstość występowania, aż wreszcie wziął głęboki oddech i zapytał dramatycznym tonem, czy była kolonoskopia. Pękły we mnie starania o bycie damą. Bo jeszcze rury w tyłku nie miałam. Trudno, jak trzeba będzie, to pchajcie mi ją do gardła, per rectum, przez ucho, przez nos. Potem obwieścił, że rezonans jest absolutną koniecznością w moim przypadku i jak to się w ogóle stało, że to się nie stało - w sensie, że rezonans nie miał miejsca.
Potem wymienił dwa tysiące badań krwi, markerów, oznaczników, dziwów nowoczesnej technologii medycznej dostępnych, a ja na wszystko się zgadzałam, odpowiadałam: tak, jeśli to potrzebne i to pomoże, zróbcie to, nie, nie miałam, nie, ja nie znaju.
Ale że praca serca, mimo moich największych starań lekarzowi się nie podobała (a może jednak stanik nie taki?), postanowił ponownie wypisać mi skierowanie do Instytutu z dopiskiem "na cito". Wdzięczna mu niepomiernie, popędziłam do izby przyjęć na kolejną klasyfikację, przyzwyczajona do kilkugodzinnego wystawania w kolejkach po nadzieję. Mają dzwonić. A ja mam czekać. Żałuję, że mnie to nie zaskoczyło. Stęskniłam się za tym uczuciem.

Najbardziej znienawidzone pytanie lekarskie dotyczy wywiadu rodzinnego. Szczególnie tego ze strony ojca. A już nie daj Boże jak zapytają mnie o najnowsze badania genetyczne. No i co ja mam powiedzieć? "Wie pan, panie doktorze, tak się składa, że krew mojego ojca jest bezcenna i używana jest aktualnie do leczenia nieuleczalnie chorych (dla mnie nie wystarczyło ani kropelki), bo on tak naprawdę jest włoskim świętym, tylko papież nie nadąża z kanonizacją"? Na pytanie: "jak to możliwe, że nie zna pani swojego ojca? I mama pani nie powiedziała?" odpowiadam zazwyczaj tym samym uśmiechem stoickiego debila.

 Ale to nie wszystko. Akurat byłam w przeddzień Wielkiego Dnia. W mojej wyobraźni miał on wywołać ruchy tektoniczne, nałożenie się Europy na Afrykę, skutkującym wchłonięciem Egiptu, wypiętrzeniem nowych gór i na deser erupcją islandzkiego Eyjafjallajökull. Zdobyłam się na odwagę i umówiłam (nie bez przygód) na spotkanie z sędzią z łódzkiego Sądu Okręgowego, którego nazwisko "przyszło" do mnie, kiedy majaczyłam pod wpływem faszerowania chemią w Klinice Orłowskiego. Kiedy myślę o tych podchodach z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy jest klinika psychiatryczna, która odważyłaby się mnie przyjąć na swój oddział. Gdybym ja taką placówkę prowadziła, takiej pacjentki nie przyjęłabym na pewno. 
Doktorowi Michałowi zakomunikowałam, że oto w piątek mam zamiar bez kamizelki kuloodpornej stawić się w sądzie okręgowym i obcego mężczyznę, który moją mamę ledwo pamięta, pytać, czy ma może pomysł na to, kto jest moim ojcem. No bo bez tego to i obraz choroby niepełny, i tożsamość rozbita. Ale te kwestie o tożsamości staram się zostawiać dla siebie. Bo skoro mama przez 30 lat nie zebrała się, żeby mi choć ujawnić jego nazwisko, to niby jak miałaby zareagować na moje błagania o to, żeby pomogła mi spotkaniem z nim złożyć w głowie obraz samej siebie w jedną spójną całość?

Wstałam jak dzielny żołnierz albo celebrytka szykująca się na plan filmowy o czwartej rano. Położyłam się przed 22, ale od 2 już nie spałam, bo bałam się, że Polski Bus o 6 rano odjedzie jednak beze mnie, jeśli misję spondylowojownika zdradzę z Morfeuszem. Jako człowiek-zombie wsiadłam o 5 rano na Saskiej w autobus, który powiózł mnie do metra. Po drodze obserwowałam, jak ludzie dosypiają jeszcze, jak próbują kawą odgonić chroniczne zmęczenie albo jak źli na cały świat zgrzytaniem zębów próbują zaprzeczyć temu, że się nie wyspali. Zdążyłam. Byłam podejrzanie spokojna. Tylko karambol pod Strykowem trochę mnie zaniepokoił. Ale specjalnie wyjechałam wcześniej, żeby pan sędzia nie musiał na mnie czekać.
Na Kaliskim zjadłam niepowtarzalną ciabattę twardą jak beton i wypiłam czwarta tego dnia kawę, ciesząc się fenomenem łódzkich cen (za całość - 10 zł plus miłe pogaduszki z panią zza lady, która malinowym sugusem nagrodziła mnie za to, że wiedziałam, jak jest "migdał" po angielsku - pani nie radziła sobie z obsługą zagranicznej turystki). Wsiadłam w 12, przecięłam zalane słońcem Polesie i pojechałam w kierunku Łodzi Fabrycznej, znanych kamienic, kocich łbów i zapachu dzieciństwa. Na Kopernika jeszcze było w porządku, ale na Zielonej już zaczęło do mnie docierać, co robię. Na Placu Dąbrowskiego do mnie dotarło. Przeszłam przez przejście tylko dzięki temu, że popchnęła mnie fala przechodniów. Przed sądowym molochem poczułam drżenie kolan. Wielkie jak szafa gdańska drzwi nie chciały ustąpić. Ale weszłam w lodowatą przestrzeń architektonicznej sprawiedliwości. Znając numer gabinetu, postanowiłam tradycyjnie radzić sobie sama i dziarsko wyruszyłam na pierwsze piętro piechotą, bo mogłam - Diclo Duo połknęłam o 4 rano, miało czas zadziałać. 
Dotarłam na trzecie piętro, a tam szklane drzwi z kodem. Świetnie, w budynku jest ponad 400 gabinetów, minął mnie jakiś adwokat, który pocieszał klienta, że to tylko cztery miesiące pozbawienia wolności, a przy tych samych szklanych drzwiach utknął jakiś nadęty dupek w garniturze od Armaniego, który przy uchu trzymał iPhone'a i prawił do słuchawki z emfazą: "no ja nie wiem, jak ja się tu dostanę, muszę jakichś ludzi posłać, przecież niedawno tu pracowałem, a kodu już nie pamiętam, to jakaś paranoja, że nikt nie pomyślał, żeby mnie wpuścić". Nagle zorientowałam się, że ten pan specjalnie tak mówi, żeby zrobić na mnie wrażenie. Chłopcze w doskonale skrojonym garniturku, ja się w sądach wychowałam, siedziałam na sali rozpraw w robionej na drutach przez babcię spódniczce i miałam ze sobą zeszycik z Wróblem Ćwirkiem na okładce, w którym ćwiczyłam szlaczki, a z teczek do akt nauczyłam się czytać, więc nie myśl sobie, że zaimponuje mi to, że pracowałeś w murowanej wieży. Pan przerwał rozmowę, zakręcił się na pięcie, piszcząc nieskazitelnymi butami z wężowej skóry. 
-Pani tu, na rozprawę (i tu pada coś na kształt tytułu, który miał chyba podnieść rangę tej rozprawy, a co ja natychmiast wypuściłam drugim uchem i jednocześnie wyparłam).
- Nie, jestem umówiona z sędzią takim a takim.
- Ale pani mecenas nie na rozprawę?
A to już mnie rozbawiło. Gdybym brała jeszcze Encorton, na pewno zamachałby we mnie wtedy ogonem i katastrofa gotowa.
- Jestem dziennikarzem - odpowiedziałam, urażona, że ktoś mnie zdegradował do poziomu adwokata.
Pan Nieskazitelny aż drgnął, biedny. A jednak to ciągle działa! Dziennikarzy się boją!
Swoją drogą musiałam mieć nie lada determinację na twarzy, skoro uznał, że jestem panią mecenas. Byłam ubrana w granatową koszulę z białym kołnierzykiem, czarne spodnie i moje ulubione baleriny z czarną kokardką i lakierowanymi czubkami, a torbę dzierżyłam wypchaną, granatową, taką, jak ma Ewa. Od czasu do czasu trącałam koraliki bransoletki od Iwonki, na której wisi koniczynka na szczęście z wygrawerowanym słowem "Zwycięzca". Nie mogę kupić bezkarnie piwa, nie okazując wcześniej dowodu tożsamości, a tu pan Nieskazitelny pyta mnie, czy uczestniczę w rozprawie. No niemożliwe. 
Nie czekając na dalszy rozwój wypadków (brałam pod uwagę, że facet się ogranie i wyśle mnie po kod do sekretariatu w wyniku lustracji mojej dziecięcej aparycji. Mógł się jeszcze ewentualnie zemścić za wszystkie przegrane procesy z jakimś wydawcą tabloidu i wtedy dopiero mordochwyt w sądzie okręgowym gotowy. Do aresztu pewnie miałabym niedaleko), złapałam za telefon i zadzwoniłam do pana sędziego z wiadomością, że już grasuję w budynku przy Placu Dąbrowskiego przy szklanych drzwiach. Pan sędzia na to, że w ogóle to nie ten budynek i że to dziwne, że nie mogę trafić, skoro mam do wyboru zaledwie trzy budynki z sześciuset pięćdziesięcioma gabinetami. Delikatna kpina w głosie mnie zmotywowała do działania. Jak zupełnie zdrowa osoba pomknęłam do ochrony, pytając samą siebie: "z kim całe życie najlepiej się dogadujesz? Ze sprzątaczkami, ochroniarzami i salowymi. Oni nigdy nie odmówią pomocy". Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Dopadłam na parterze pierwszą z brzegu konserwatorkę powierzchni płaskich i z jękiem wyskamlałam: "pani kochana, sędzia na mnie czeka już pięć minut, a ja gabinetu znaleźć nie mogę". A pani na to: "pani, tu i sędzie wszystkie się gubią, ja tam sprzątam, to pani pokażę". Pani wsadziła mnie w windę (na cholerę mi był te slalomy po piętrach) i zaprowadziła do tajnego przejścia łączącego dwa budynki. Powiedziała, że dalej już trafię. No i trafiłam. Na główny korytarz, z niego trzy piętra znów w górę na pohybel Eugenii i nieudanym operacjom biodra. I wtedy się zaczęło. Każdy korytarz identyczny. Każdy zakręt taki sam, jak śnieżny labirynt w "Lśnieniu". Z każdej strony te same marmurowe ściany z identycznymi drzwiami. W sukurs przyszła mi moja znajomość matematyki, która objawia się tym, że umiem liczyć do dziesięciu, dzięki czemu po kolei sprawdzałam, w którą stronę cyferki gabinetów rosną. Józefie K., wiem wreszcie, co czułeś! Jakaż to była dla mnie lekcja literatury! Empatii literackiej, epickiego przeżycia, wejścia w rolę!
Raz pominęłam cyferkę, źle skręciłam i oto przede mną wyrósł las koncentracyjny roślin doniczkowych rodem z PRLu: a to fikus zmyślny, a to dracena wonna do granic botanicznych możliwości rozrośnięta, a to cyklamen zalotny i palma swojska, z Ronda de Gaulle'a znana, na koniec dracena obrzeżona i zielistka smętna ogromem swojej chlorofilowości przygniotły mnie chwilowo. Jako że roślin doniczkowych nienawidzę, czym prędzej na kolejnych drzwiach poszukałam cyferek i dalej w drogę. To nie trwało więcej niż cztery minuty, ale wydawało mi się, że to najdłuższa wycieczka w życiu, dłuższa niż wyprawa na Czufut-Kale. 



Stanęłam pod drzwiami. I wtedy serce uderzyło w morderczy galop. Oto jestem Dotarłam. Teraz nie ma już odwrotu. On w środku czeka. Zadzwoniłam jeszcze dla pewności. Przez drzwi usłyszałam, że jego dzwonek telefonu to fragment jakiejś symfonii. No tak. Meloman. Intelektualista. Ale ja przecież też podobno sroce spod ogona nie wypadłam. Powiedział, że czeka. 
Schowałam telefon do torby, poprawiłam bluzkę (pilnowałam, żeby nie było jakiegoś dzikiego dekoltu) i zapukałam.
Skromny, ale duży gabinet. po lewej stronie standardowy Lipton i jakaś kawa z gruntem. No tak, w końcu pamięta tamten ustrój. Dzbanek na kawę zaszły kamieniem. Duży ekran Samsunga. Cienkie niebieskie Viceroye. Na ścianach trochę landszaftów wykonanych piórkiem, trochę etno, coś, co przypominało akwafortę, ale pewna nie jestem, jakaś całkiem udana weduta.
Podałam mu rękę. Uścisk dłoni pewny i mocny - taki uścisk mają ludzie, którzy już kompletnie nic nie muszą. 

Kiedy usiadłam, omiotłam go wzrokiem błyskawicznie. I oto uświadomiłam sobie, że naprzeciwko mnie siedzi pan, który jest łódzkim odpowiednikiem Jacka Nicholsona. Farbował albo czernił włosy. Te na czubku były czarne, boki i baki już siwe. Zaokrąglona, wypielęgnowana broda. Do niego nie mogłabym powiedzieć jak do Julka: "Pana broda mnie swędzi". 
Miał czarną koszulę z krótkim rękawem zapinaną na drewniane kołki, a po lewej stronie miał na niej wyhaftowanego olbrzymiego złotego smoka. Chiński smok to przecież symbol pogody i szczęścia. Miłośnik Wschodu. Jak to powiedział Marcin, musi umieć czytać znaki. I wierzy w światowy przepływ energii. To dla mnie dobra wiadomość. Skoro jest miłośnikiem Wschodu, wie też zapewne, że zła karma wraca - jeśli nie będzie chciał mi pomóc, a będzie mógł, zła karma kiedyś w niego uderzy. Serce spowolniło mi o jedną milisekundę. Los mi sprzyja.
Ponieważ zaraz na początku spotkania musiałam się przyznać do kłamstwa, krętactwa i tandetnego fortelu związanego z wkręceniem mu, że jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej, stukrotnie go przeprosiłam, ale się nie kajałam. Zaznaczyłam również, że moja mama nie ma pojęcia o tym, co aktualnie wyczyniam i będę bardzo wdzięczna, jeśli jej pan tą wiadomością nie uszczęśliwi, ale akurat tak się złożyło, że pan jest moją ostatnią deską ratunku. Bo jak mi pan nie pomoże, Nowy Jork nie przyjmie mnie na badania eksperymentalne i zdechnę, skręcona złożoną chorobą reumatyczną w czasie, kiedy ministrem zdrowia zapewne zostanie profesor Chazan.

Patrzył na mnie jak na pozwanego, powódkę albo innego interesanta tyle że na sali rozpraw. Znam ten wzrok. Zimny, chłodny, obiektywny, nieugięty. To wzrok mojej mamy. A jak coś znam, to się tego nie boję. Przygotowałam siedmiozdaniową wersję rar, gdyby jednak postanowił wywalić mnie z hukiem. Przez okno by nie dał szczęśliwie rady - było w suficie. Co najwyżej z dziką awanturą wylecę na korytarz. Prosto w te doniczkowe krzaczory. Szybko skalkulowałam, że poziom trzeba trzymać. 

Opowiedziałam o nieuleczalnej chorobie, o utracie wzroku, o konieczności badań genetycznych i tym, że nie chcę wielkiego dymu, nie chcę trzęsień ziemi, po prostu chcę żyć.
W przeciwieństwie do doktora Michała nie stropił się. Ale też nie ucieszył. Nie miał na twarzy żadnej emocji. Wścieku również nie. Zaznaczył na początku, że niepotrzebnie się fatygowałam, bo co prawda go nie znam, ale on takie rzeczy spokojnie załatwia przez telefon i można mu powiedzieć o wszystkim. I że nie może mi w żadne sposób pomóc, bo z miasta, w którym najprawdopodobniej moja mama poznała mojego biologicznego sprawcę, wymontował się na początku 1984 r. Teraz jego jedynym celem w życiu jest tylko Tajlandia. 

Widząc moją najwyraźniej załamaną minę, zaczął wszystko mozolnie w głowie odtwarzać. Widać było, że rozpaczliwie próbuje sobie przypomnieć cokolwiek, co mogłoby mi pomóc. Wymienił kilka faktów, stanowiska, na których moja mama pracowała, swoje przeniesienia i również awanse, a potem zaznaczył twardo, że jest takim typem osobowości, że jeśli w życiu spotka go coś mało estetycznie podniecającego lub nudnego albo zupełnie dla jego życia nieistotnego, jego pamięć to wypiera. A ponieważ czasy, o które pytam, miały miejsce prawie trzydzieści lat temu, siłą rzeczy wiele faktów mogło mu umknąć. Zaznaczył również, że prywatnie nie utrzymuje towarzyskich kontaktów z członkami palestry. Wśród bliskich mu osób nie ma ani sędziów, ani adwoktów, ani radców prawnych, ani notariuszy. Jego prawdziwe życie jest gdzie indziej. Broda zaczęła mi drżeć, za co skarciłam się sążniście, mając w pamięci to, że jeśli ja tego nie zrobię, Ewa zrobi to w zdecydowanie dla mnie bardziej bolesny i dotkliwy sposób. Szybko wróciłam do pionu.
Widziałam, że nie kłamie. Naprawdę chciał mi pomóc i coś sobie przypomnieć. Ale nie miał jak, bo żył w swoim świecie, absolutnie na innych zamkniętym, selekcjonującym mocno najbliższych przyjaciół i znajomych. Dzielił ich na tych, którzy byli w stanie zaakceptować i tolerować jego inność i na tych, którzy z jego wrażliwością i innym sposobem patrzenia na świat w żaden sposób nie mogli się mierzyć.
W pewnym momencie już naprawdę pojechałam po bandzie i wydyszałam:
-Ale może jak pan na mnie patrzy, kogoś z pana znajomych przypominam?
Jak to pytanie zabrzmiało głośno, dopiero dobitnie dotarło do mnie, w jak żenującej i poniżającej dla mnie sytuacji się znalazłam. Częściowo się na nią skazałam sama, a częściowo skazała mnie na nią mama. No bo jak to wygląda? Przychodzę do jakiegoś obcego człowieka i pytam go: "przypomina pan sobie może któregokolwiek ze swoich kolegów jeszcze z okresu aplikacji, do którego mogłabym być podobna?" Chryste, to jakaś paranoja. Oczami wyobraźni zobaczyłam emitowaną na bannerach reklamowych akcję z moim zdjęciem i tabliczką "szukam cię, tato". Billboardami zalana Polska. Reklamy w mediach Agory wynegocjowane w barterze. Może i odsłony w telewizji. Porażka. 
Powiedział mi tylko, ze jestem podobna do mojej mamy do tego stopnia, że nie musi mnie legitymować. nie wiedziałam, czy to komplement. Na jego twarzy nie było ani krzty emocji.

Poprosiłam go o wymienienie składu ówczesnej palestry. Wymienił kilka nazwisk zaznaczając, że ci akurat to już nie żyją, potem trzy inne nazwiska, które odstrzeliłam na wejściu, bo mama wymieniała je przeważnie w domu z taką dozą pogardy, że nie mogła się ona zrodzić z zawiedzionej miłości. A moja mama mówiła zawsze, że adwokaci to najbardziej parszywy spośród wszystkich możliwych gatunków na ziemi. Kiedyś powiedziała mi nawet, że po ojcu odziedziczyłam maksymalną ilość skurwysyństwa, na jaką genetyka pozwoliła. Co oczywiście odczytałam jako rzadki a wyszukany komplement - moja mama nigdy nie komplementowała i nie motywowała. Więc zaczęłam sobie wmawiać, że pod tymi obelgami kryją się jednak pochwały. Ot, moje skurwysyństwo jest dowodem na to, że jednak nie spłodził mnie nikt z rodziny, bo przecież u nas sami dobrzy i prawi ludzie.  
I w pewnym momencie mówi, wyliczając na palcach:
- I był jeszcze Janek Wiśniewski...

I tu nagle Bóg postanowił kichnąć, chwilowo nade mną nie czuwał i wypaliłam jak ze strzelby:
- Padł.

Miałam ochotę odstrzelić sobie głowę. Odgryźć język, żeby już nigdy nie przemówić. Po policzkach przeparadowało mi stado krwawych mrówek. Jezu, co ja zrobiłam...
- Nie, jeszcze żyje - ochoczo zagadnął pan sędzia. Ale jest już strasznie stary, ma chyba 86 lat. No i jest już nieczynny zawodowo.
Klik. Coś mi zaskoczyło. W akcie urodzenia jako imię ojca mam wpisane "Jan". taki Jan Kowalski. Everyman. Ale obok jest coś o jakiejś ustawie, na podstawie której wpisano "Jan". Może to wcale nie jest ściema, może to prawdziwe imię?
No i zgadzałoby się to, że między nimi jest duża różnica wieku. Ale że taka? Chryste...
Postanowiłam w środku, że koniecznie muszę jeszcze to nazwisko sprawdzić i w ogóle do BUWu pójść, jak trzeba będzie słownika polskich adwokatów uczyć się na pamięć.  
I tego by było na tyle. Po dwunastu minutach mogłam w zasadzie spakować całą moją dumę do granatowej torby od Ewy i wsadzić się z powrotem do Polskiego Busa. 
Poprosiłam go jeszcze gorąco o to, żeby ta rozmowa została między nami i żeby moja mama się o tym nie dowiedziała, i że ja też nic nie powiem, i że będę dalej szukać, ale bardzo mu dziękuję, że znalazł czas dla mojego spondylokrzyża i że mnie z hukiem na zbity pysk z pokoju za kłamstwo nie wywalił.
No i wtedy to się stało. Znów nie wytrzymałam i wyczknęłam z siebie pytanie:
- A dlaczego Tajladia?



I wtedy nastąpił moment, którego zupełnie się nie spodziewałam. Lawina. O ile rozmowa o sprawie, w której przyjechałam, zajęła nam jakieś dwanaście minut (plus czas na moje Kafkowskie poszukiwania), o tyle pan sędzia naraz zaczął wyrzucać z siebie całe potoki słów. Że ma trzy nogi: jedną jest w Łodzi, bo tu pracuje, drugą jest na wsi pod Radomskiem, bo tam mieszka, a trzecia noga jest w Tajlandii, bo tam ma przyjaciela, swój dom, swoje miejsce na ziemi. I że odpowiada mu tam wszystko: klimat, ludzie, jedzenie, nawet mordercza upalna temperatura i wilgotność powietrza, która zwykłego śmiertelnika z zadżumionej spalinami Europy na początku dusi i dławi. Nagle zmieniły się jego rysy, złagodniały, kiedy opowiadał, gestykulował delikatnie, stonowanie, pięknie. Przekazał mi fragment opowieści człowieka, który wszystko, co zawodowo miał do osiągnięcia, osiągnął. Zdobył wszystko, co chciał. Nic już nie musi. I gdyby mógł z dnia na dzień przejść w stan spoczynku, następnego dnia byłby w dolinie Benjan albo innej orientalnej części tajskiego świata. 
Pokazał mi nawet zdjęcie swojego przyjaciela w telefonie. Zapytał, ile bym mu dała lat. Chłopiec o delikatnych rysach wyglądał na ucznia liceum. Tylko był piękniejszy od jakiegokolwiek innego polskiego ucznia. 
- Jest w moim wieku albo młodszy - powiedziałam, zaskoczona.
- Nie, proszę pani, jest po czterdziestce.
Powiedziałam, że jest piękny. Bo taki był. I podziwiam, że miał odwagę mi go pokazać. 
Kiedy tak już wczuł się w rolę opowiadacza, w pewnym momencie zastygł, żachnął się i spojrzał na mnie ze zdumieniem:
- Dlaczego ja pani o tym opowiadam?
Chyba się przestraszył, że polecę z tym do "Faktu". Powiedziałam, że skoro on wysłuchał o mojej utracie wzroku i o tym, że zrasta mi się kręgosłup, to ja mogę posłuchać o Tajlandii i miłości jego życia. A kto mu zabroni? Uspokoił się i opowiadał spokojnie dalej. Piękna kadencja. Niecodzienny dobór słów. Spokój wyzierający z każdego zdania.  Ileż to razy tak było, że w pociągu, w sklepie, kiedy z kropką przemierzałam łąki przy Szosie Chełmińskiej ktoś opowiadał mi swoje życie i sam siebie pytał: "ale czemu ja ci o tym mówię?". Może właśnie taka moja rola? Słuchać. Przyjmować historie. Składać jak puzzle fragmenty cudzego życia. 

Posłuchałam jeszcze jego opowieści w sumie to z zapartym tchem: o języku tajskim, jego śpiewności i melodyjności, o smakach prawdziwej langusty i owoców morza, a nie podróbach z Hiszpanii, o konsystencji powietrza i kolorach strojów. Kilka razy obudził się we mnie egoistyczny bunt: "na cholerę ja tego słucham?! Przecież muszę iść dalej, szukać dalej, bo tu kula w płot, a chodzi o moje życie". A jednak nie mogłam przestać słuchać. Pytać. podpytywać. Raz wtrąciłam: "oby zawsze mógł pan spełniać swoje marzenia".
- Droga pani, ja nie mam marzeń. Ja mam pragnienia, które realizuję.
Powiedział to z taką pewnością, że postanowiłam sobie to zdanie wyryć głęboko w sercu. Mam pragnienia. Faktycznie, marzenia brzmią jakoś żałośnie dziecięco. Pragnienia mają w sobie coś zmysłowego, cielesnego, ludzkiego. Ileż to trzeba determinacji, żeby pragnienia realizować. Marzenia można snuć. Ale są z założenia nierealne. 
Mówił jeszcze o swoich historycznych pasjach, poszukiwaniach jakichś zamierzchłych grobów, odkryciach muzycznych. Ale czułam, że to nie czas i miejsce. Chociaż, kto wie, może któregoś dnia przyjadę do niego z dyktafonem. Spojrzał na mnie trochę czujniej, kiedy powiedziałam na koniec, że jestem dziennikarzem. Ale nie nieufnie. Może trochę bardziej łaskawie. 
Potem odprowadził mnie potwornie długimi korytarzami, a ja patrzyłam, jak po drodze inni pracownicy kłaniają mu się w pas. Tak jak mojej mamie.
Kiedy doprowadził mnie już do tajnego przejścia łączącego dwa budynki, podziękowałam mu raz jeszcze, życzyłam możliwości jak najszybszego wyjazdu do swojego miejsca na ziemi i poprosiłam, żeby skontaktował się ze mną, jeśli cokolwiek mu się przypomni: jakiś okruch, nazwisko, obraz. Może dla niego to ma małe znaczenie, a dla mnie będzie kamieniem milowym?
Obiecał, że będzie śledził swoje myśli. Na koniec uścisnął mi rękę i powiedział: "wielka w pani odwaga". I pocałował mnie w rękę. Odpowiedziałam na to: "to moje pragnienie. Pragnienie życia".

Wybiegłam z sądu wprost na Plac Teatralny, wdychając przemysłowe ciepło łódzkiego południa. Byłam dzielna do końca. Rozpadłam się dopiero w tramwaju na Kopernika, ale nie płakałam dłużej niż pół minuty. Pomyślałam, że ostatnia furtka zatrzasnęła się za mną z hukiem. Tyle że porażki motywują. Sukces uskrzydla, ale porażka sprawia, że chcesz szukać dalej. Ewa obciapała mnie za użalanie się nad sobą, ale miała rację. Zachowuję się tak, jak bym tylko ja sama na świecie cierpiała, jakby inni ludzie nie cierpieli i nie mieli większych problemów. Żyję, uratowali mnie, jakoś to będzie. Inni żyją z gorszymi wyrokami, np. z rakiem. Wysmarkałam zaledwie jedną chusteczkę i gotowa do boju zapakowałam się do Polskiego Busa.

Przez cały czas czułam, że wszyscy za mnie trzymają kciuki: Afgańska Siostra, Marcin i Aga, Kamila i Maciek, Iwonka, Ewa i Tata Artur, Pio, Kasia i Maciek z redakcji, Tomek nawet. Czułam, że wierzyli we mnie. Bez ich wsparcia jeszcze przed wejściem kolana odmówiłyby mi posłuszeństwa. Odwaga by mnie opuściła. Wiara w to, że się uda, ulotniłaby się.  Tylu dobrych ludzi i tyle dobrych myśli wokół mnie. To się musi kiedyś udać.

Znajdę cię, tato.