sobota, 28 maja 2016

Życie i Śmierć

Jak to jest, że zawsze Życie wygrywa? Że nas tak nieprawdopodobnie do Życia ciągnie, a w miejsce jednej Śmierci co najmniej jedno nowe Życie przychodzi?
Ostatnie dni upłynęły pod znakiem linoskoczka. Balansuję na cienkiej linie pomiędzy Życiem a Śmiercią. Ostatecznie jednak przechylam się w stronę Życia, lepiej mi tu, wolę tu być, tamta strona już tak nie kusi.
Pojechałam z wizytą na dzień matki. Dopiero teraz zaczyna do mnie docierać, jak ważny to dzień. I ile wokół mnie matek. Takich prawdziwych, ugruntowanych, i takich wczesnych, uczących się dopiero, a już sprawnych i na wszystko, co nowe, gotowych. W dniu matki po raz pierwszy w życiu trzymałam na rękach Kostka. Nie tylko Kostka, ale dziecko w ogóle. Nieprawdopodobny to stres i strach, że takie małe ciałko można przecież uszkodzić. Konstanty ma cudowną właściwość przechylania głowy raz w lewo, raz w prawo. Rozpaczliwie próbowałam odpędzić ciemne wizje wyobraźni, w których zsuwa mi się z rąk i ląduje na podłodze. Ale okazuje się, że kiedy trafia na ręce, te wizje nagle stają się takie dalekie. Chyba natura tak skonstruowała świat, żeby ludzkie ramiona niosły sobie nawzajem pomoc. Taki łokieć na przykład to genialny wynalazek. I wcale nie jest słabym ani małym stawem. Wystarczy na przykład, żeby przytrzymać Kostka. Nie umiem jeszcze go zginać, tak, żeby było to dla niego zdrowe i wygodne. Pocieszam się, że on też tego sam zrobić nie potrafi, więc coś nas jednak łączy.
Ma silne nogi, kopie nimi chętnie i często, dzisiaj przy przewijaku dostałam od niego w żołądek i odebrałam to jako najwyższej wagi komplement. Dumna byłam, że takie cuda wyrabia na tym przewijaku, pręży się, prostuje, a potem nagle nogi składa i buja nimi w najlepsze. Ma niebieskie, czujne oczka, jak na dwumiesięczne niemowlę bardzo sprawne. Potrafi już skupiać wzrok w jednym punkcie, wodzi za zabawką, przygląda się, a dzisiaj trzy razy się do mnie uśmiechnął. Popłakałam się. Tak mnie to rozczula i cieszy. Nie wiem, czy śmieje się z głupot ciotki, które opowiadam, czy z tego, że założyłam dziś różowe okulary. Wygrzebałam w sklepie ze sprzętami dla dzieci czapkę z daszkiem, trochę podobną do tej, którą nosili najwięksi bałuccy huncwoci. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wybierałam cokolwiek w sklepie w takim skupieniu i z taką pieczołowitością. Personel zaczął już coś podejrzewać chyba, bo zaczął mnie śledzić przy półce. No przecież nie założę mu na głowę brokatu ani innej szkarady z Hello Kitty. Podobnie nie zafunduję mu żadnej ryczącej zabawki, która spowoduje u Agi i Marcina kumulację frustracji, po czym ciotka wraz z etnomuzycznym pomysłem wyląduje na balkonie. Ile teraz jest dla dzieci zabawek, ile propozycji, głowa od tego boli. Pamiętam, że moją ulubioną zabawką była lalusia, której dzisiaj żadnemu dziecku bym do zabawy nie dała. Żółte maleństwo z przyklejoną czapką z pomponem mieściło mi się w rączce i pewnie niejednokrotnie żułam tę głowę, zastanawiając się nie wiadomo nad czym. Jakiż to musiał być raj dla bakterii i innych form życia. Pamiętam, że w brzuszku miała ziarenka gorczycy. Trudno ją było zgiąć, niemożliwe-posadzić. no ale że do ręki pasowała, tuliłam ją często. Bo innych zabawek nie miałam. A, i jeszcze, miałam swój ulubiony kojasek, który majtał się zawsze za mną, a ja ciamkałam w zapamiętaniu róg tetrowej pieluchy. Jak tak sobie myślę, jak się człowiek rozwija, to aż żal bierze, że później z tego ludzkiego okrucha, co zam usiąść nie potrafi, wyrastają gwiazdy muzyki rockowej, dyrektorzy finansowi, piekarze i kontrolerzy biletów.   
Kostek potrafi naprawdę głośno się rozwrzeszczeć - i bardzo dobrze, bo w sumie dzięki temu znalazłam dzisiaj Agnieszkę i Marcina nad Balatonem. Musi płakać głośno, bo przecież jest taki malutki, że ledwo go widać. Poznałam go już po płaczu z daleka, choć jeszcze ich nie widziałam. Ciekawe, czy będę go też poznawać po głosie.
Niezmiennie mój ulubiony moment to ten, w którym dolna szczęka u drży zapamiętale, co z jednej strony mnie przeraża, a z drugiej rozczula. Przechlapane ma taki mały człowiek, który nie jest w stanie powiedzieć, co mu dolega, z czym mu źle, czego by się napił albo co przekąsił. W sumie na razie wyboru nie ma wielkiego, bo i zębów brak.
Podobają mu się zabawki o wyrazistych kolorach i czymś na kształt mimiki. Stąd jego zamiłowanie do kota Garfielda z czerwoną rogatą czapką. Co prawda nie dźwięczy i nie buczy, nie śpiewa nawet, ale wygląda. Jednak sprawdza się teza mojej pracy magisterskiej, że wzrok to najważniejszy zmysł w życiu człowieka. Co zobaczysz, zapamiętasz. Znajomy widok przeważnie uspokaja, co sprawdza się w łazience, w której Marcin i Aga zawiesili na ścianie esy-floresy, które Kostek podczas przewijania studiuje pilnie i w skupieniu.
Jacy oni w tej opiece ładni, jacy zręczni, jak się uzupełniają nawzajem. Marcin tak o Agę dba, wyręcza ją, pomaga, Kostka nosi, buja, zabawia, zagaduje, jeszcze tylko piersią nie karmi, choć nie przestaję wierzyć w jego możliwości. Aga jest wyraźnie zmęczona, ale radzi sobie dzielnie, czujnie przygląda się każdej fałdce, każdemu załamaniu na skórze, każdej minie, każdemu gestowi. I ma w sobie tyle spokoju. Czułości tyle. I cierpliwość anielską. Ciekawe, czy to się dostaje w pakiecie po urodzeniu, czy to się kształtuje w człowieku od urodzenia?

Mnie tej cierpliwości brakuje, choć ostatnia wizyta u Babci była dla mnie wielkim testem pokory i odporności. Prześladują ją głosy, skarży się na bóle głowy, nieustannie mnożą się maniakalne zachowania i oskarżenia mamy o kradzież, prześladowania, domniemane pobicia i katowanie staruszki. A wygląda kwitnąco, ma taką gładką buzię, piękną cerę, zmarszczek jak na lekarstwo. Tylko po dłoniach widać, jak spracowane i stare. Wczoraj przyszła do nas pani doktor neurolog, badała Babcię dokładnie, na piszczelach nie ma już odruchów, choć Babcia jest w stanie podnieć nogę do góry, co dwa lata temu w moim przypadku było na przykład niemożliwe. Dokucza jej serce, kazała mi przyłożyć ucho do jej ucha, żeby usłyszeć szumy w głowie. Przyłożyłam. Białe jak mleko włosy oparły się o mój policzek. "Słyszysz, jak gwiżdże?" - zapytała Babcia. "Słyszę" - odpowiedziałam, żeby nie robić jej przykrości. Potem szumiałam nad nią, żeby być bardziej przekonującą, a Babcia powtarzała po mnie jak małe dziecko, jakby to była jakaś zabawa.
Po kąpieli zaordynowała obcinanie paznokci. O ile u rąk obcinam jej często, o tyle obcięcie paznokci u nóg to wyzwanie nie lada. Nie chodzi o to, że się tego brzydzę, sama przecież nie jestem w stanie zrobić sobie pedikiuru z wiadomych względów biodrowych. Rozumiem więc, jakie to uciążliwe i jak dokuczać potrafi. Ale Babcia ma cukrzycę, boję się, że ją skaleczę, a przecież największy lęk, jaki nam w życiu towarzyszy to ten, że komuś innemu zrobimy krzywdę. Ale tak bardzo mnie prosiła, że zacisnęłam zęby. Na jednej, tej gorszej nodze, poszło w miarę sprawnie. klęczałam na dywanie, rozrywało mi kręgosłup, ale przecież nie na takie niewygody Babcia w życiu była skazana przez wojnę i okupację. Widziałam, że to przyniosło jej ulgę, choć częściowo obumarłe paznokcie, rosnące nierówno, ze skórą cienką jak bibułka wokół to wielki stres.
Zabrałam się za drugą nogę. Nie wiem, czy przybrałam niewygodną pozycję, czy może byłam nieuważna. Drasnęłam Babcię pod paznokciem drugiego palca. Zakwitł jasną kropelką różanej krwi. Poczułam, jak z przerażenia zaciska mi się gardło. Pognałam do łazienki po spirytus, a Babcia uspokajała mnie: "ale nie mnie boli, nic nie boli, jak nic nie czuję". Jak skończyłam, poszłam do kuchni do mamy i rozpłakałam się. Tak mi było przykro, że byłam taka nieuważna, że zrobiłam jej krzywdę.  Ona jest taka biedna, taka niesamodzielna, taka zależna od nas. Mama tylko pielęgnuje w głowie mit o Babcinej potędze, a to tylko stara, schorowana Babunia, której choroba całkowicie zabrała osobowość, decyzyjność, proces logiczny i wyobraźnię. Nieustannie przekonuje, że właśnie dziś będzie umierać, zapowiada, że już po nią przyszli, stoją pod blokiem, trzeba zamknąć drugą parę drzwi.
Jest uparta, bo taka była zawsze. Na przykład uparła się, że ona spódnicy żadnej nie założy, w związku z tym uznała za stosowne przywitać panią doktor w bluzce oraz stylowych pieluchomajtkach z falbanką, spódnicę robiąc sobie z koca pomyślanego wcześniej jako koc Kropki, ale wywiązała się awantura, że pies dostaje lepsze. W związku z tym Kropka śpi pod kocem pierwotnie przeznaczonym dla Babci, o miękkiej, długowłosej fakturze, miękkości jak dla niemowlaka, a ulubionym zajęciem psa jest zawijanie się w ten koc jak w tortillę - tak, żeby wystawał tylko nos. Babcia za to przykrywa się kocem w renifery, twardym, szorstkim, który był Kropce sprezentowany pod choinkę w celach targania go, szarpania, nadgryzania i poniewierania nim w najlepsze. Obie ostatecznie wyglądają na zadowolone, chociaż mama zrobiła z tych koców temat na kilka miesięcy.   
Babcia nie znosi gotowanych brokułów, denerwują ją kotlety i konieczność ich gryzienia, całkiem przychylnie patrzy na owsiankę, pała niepohamowaną miłością do pierogów z serem, sok malinowy leje nawet do kawy z mlekiem, podkrada z barku galaretki w cukrze, choć jej nie wolno, bo cukrzyca. Patrzę na to z czułością i zrozumieniem, mama nieustannie się za to na Babcię denerwuje. Jakby jeszcze był sens tego denerwowania się. Ale nie krzyczy na nią, tłumaczy jej jak dziecku. I podczas tej ostatniej wizyty w domu coś we mnie się wściekło. Coś się we mnie zbuntowało. Zarejestrowałam tę przemianę i niezwłocznie muszę o tym opowiedzieć Bognie. nigdy, przenigdy żaden mój błąd jako dziecka czy nastolatki nie spotkał się u mojej mamy z taką reakcją, jak wobec Babci: nigdy mi nie tłumaczyła, co zrobiłam źle i jak powinnam zrobić. Ba, nie dawała mi nawet instrukcji. Od razu była awantura. Krzyczała na mnie i mówiła, że przynoszę jej wstyd. Choć trzeba przyznać, że dzięki temu, że pięćset razy napisałam "pszenica" i ułożyłam z tym słowem sto zdań, dziś jestem w stanie napisać o pszenicy poemat. To na pewno działało rozwijająco i jestem jej za to wdzięczna. Ale powiedziałam jej też w przypływie nie wiadomo czego, że jestem zdumiona, że przy chorobie Babci jest tak blisko, nurza się w niej, otula się nią, samoosacza, a jak ja umierałam w szpitalu, to dzwoniła i opowiadała, co powiedzieli w TVN24, żeby tylko nie słuchać o tym, że jedną nogą stoję oto po drugiej stornie. Kiedy jej powiedziałam: "mamo, podejrzewają sepsę", westchnęła, wytrzymała chwilę w ciszy, a potem warknęła: "no i co? Może to moja wina?"
Zawsze była ode mnie daleko, im bardziej jej potrzebowałam, tym więcej kroków robiła do tyłu. A później już nawet nie miałam siły wyciągać do niej rąk.
Powiedziałam jej, że jestem o Babcię zazdrosna, bo mnie nigdy takiej uwagi podczas choroby nie okazała. Choć tak naprawdę zazdrosna nie jestem: jest to dla mnie oczywiste, że tyle uwagi Babci poświęca i jej cierpliwość z całą mocą podziwiam. Ale użyłam tego słowa z dwóch powodów: po pierwsze wiem, że taki komunikat łatwiej do mamy dotrze, a po drugie wpasuje się w jej wizję świata. Czyli jej jako ofiary. No tak, skoro ona jest zazdrosna, to znaczy, że chce się na mnie zemścić z powodu tej zazdrości. A potem sprawdziłam w sobie, jak się z ta myślą mam. I nagle okazało się, że jest mi wszystko jedno. Że nie mam wpływu na to, co ona myśli. I że tak naprawdę mnie to nie obchodzi.
Bogno Wszechmogąca, chyba terapia działa. Biodro nie boli na okoliczność takiej wizyty. Nie płaczę w głos. Nie zadręczam się przez cały tydzień. Otrząsam się dosyć szybko, szybciej niż dotychczas.
I jeszcze jedno. Zaczęłam nosić wisiorek, który rzekomo pochodzi od Ojca. Miałam go dostać z okazji narodzin. dwa kwadraty wpisane w okrąg. Szczere złoto wysokiej próby. Podczas wizyty w domu widziałam, że mama kilka razy próbuje mnie zaatakować, aż ją świerzbi język, żeby powiedzieć coś ciętego, złośliwego, wsadzić kij w mrowisko, sprowokować mnie. Czekałam na to w spokoju. I kiedy ona, patrząc mi w oczy, odbezpieczała broń, jej wzrok ześlizgiwał się na wisiorek. I milkła.
Tatusiu, pewnie nawet nie wiesz o tym, że chronisz mnie na odległość.

niedziela, 8 maja 2016

Kiedy wszystko wolno



Dziewięć godzin na nogach wczoraj dało mi się we znaki. Cała stolica w marszach i maju. Pachną bzy, biegają dzieci, na każdym rogu pełno autentycznie zakochanych. Pootwierały się na powrót lodziarnie, ludzie stoją w wielometrowych kolejkach po mrożone jogurty i lody schładzane ciekłym azotem.
Ulica Francuska zamieniła się już w imprezownię, wszędzie knajpy i udawane włoskie jedzenie. Przy Walecznych grają somalijskie bębny, trudno już przejść ulicą. A jeszcze pamiętam ten czas, kiedy na wiosnę zmuszałam się do chodzenia, mimo bólu i Francuską szłam bez problemu jak szeroką ławą. teraz albo ktoś na mnie wjeżdża rowerem, albo muszę sobie zafundować dziki slalom pomiędzy konsumującymi. Nic to. Każdy przecież chce zaznać dobrodziejstwa Saskiej Kępy. Żal mi tych ludzi, którym nieustannie dudni prosto w okna, ale cieszę się też, ze mieszkam na Brazylijskiej, która nie przez wszystkich jest postrzegana jako część Saskiej Kępy, bardziej jako gocławska słoikownia albo wykwity kamionkowskie. Najważniejsze, ze z mojego okna widać teraz kurtynę liści, po drzewach ptaki ganiają się jak oszalałe i od 5 rano można sobie oglądać kino darmo. Sąsiedzi z naprzeciwka piorą na potęgę wszystko, zastanawiam się, czy tapety również wypiorą. Oraz tego biednego wyżła, który na dźwięk syreny pogotowia wyje z bólu uszu.
Na czwartym piętrze nowi lokatorzy. Kolorowi i interesujący. Całkiem pokaźna blondynka z zawsze fluorescencyjnymi paznokciami wyprowadza na spacery pit bulla, którego głównym zadaniem jest poznawać świat przez pryzmat ubrań sąsiadów. Trudno się dziwić. Może mieć osiem miesięcy, a przecież Kropce nawet po dziewięciu latach życia taka właściwość nie minęła. Pani Ania z dołu za wszelką cenę chciała mi się poskarżyć na tych właśnie sąsiadów, ale, zgodnie z prawdą, wykręciłam się manifestacją. Spojrzała na mnie cierpko i powiedziała, machając ręką: "no niech sobie pani lata, ja o politykach wiem wszystko, ja o kraju wiem wszystko, bo wiem swoje". No i słusznie. Taka perspektywa zadziałała na mnie kojąco, nawet przy świadomości, że z pedagogiki byłam całkiem dobra. A pogarda w spojrzeniu pani Ani uchroni mnie jeszcze przez wiele tygodni przed koniecznością wysłuchiwania o tym, że współczesna polska literatura to emanacja szatana.
Dzisiaj pit bull tak przywitał panią Anię, że z dwiema zakurzonymi łapami w obu klapach prochowca ecru kroczyła do kościoła na Saskiej, klnąc pod nosem, na czym świat stoi. Ale za to jakie miała oryginalne broszki-unikaty, tak popularne w tej chwili wśród niezbędnych akcesoriów damskiej garderoby.



Rano nieskończenie bolały mnie mięśnie po wczorajszym wielokilometrowym dreptaniu po mieście. Po marszu widziałam się z Toot. Coraz trudniejsze dla mnie to spotkania. Mimo że staram się przygotowywać się do nich odpowiednio, podchodzić do Magdy z pełnym życzliwości zaciekawieniem, to jednak z każdą minutą rozmowy czuję, że jesteśmy na coraz bardziej odległych planetach, rozdzieliły się nasze konstelacje. Magda mówi nieustannie o sobie, a ja nie posiadam się ze zdziwienia. Nigdy tak nie było. Oczywiście mówiłyśmy o sobie, ale każda miała dla drugiej słowo zrozumienia albo komentarza. Albo chociaż pełne zrozumienia milczenie. Magda stosuje teraz wobec mnie techniki, skądinąd skuteczne, z gabinetu psychoterapeuty. Pyta zawsze o to samo: jak oko? Jak Babcia? Odpowiadam więc, zgodnie z prawdą, że dramatycznie. Na co Magda na Messengerze odpowiada "przykro mi". Potem następuje kilka minut krępującej ciszy i jestem zarzucana opowieściami o imprezach w mieście i o tym, któremu chłopakowi się spodobała i co na jej temat powiedział. Już nie opowiada z takim ogniem o nowych zespołach i nowych muzykach, podsyła tylko link do nowej piosenki z komentarzem standardowym, czyli "sztos".  
Wczoraj kilkanaście razy zapytała mnie, czy przytyła, chociaż na powitanie powiedziałam jej, że jest calineczką. W końcu zorientowałam się, że chodzi jej o pean na cześć jej figury i stwierdziłam, że już mnie to zmęczyło. Odpowiedziałam, również językiem terapii, że "dawno Cię nie widziałam, trudno mi to stwierdzić". Widziałam, że była niezadowolona.
Przecież od tylu lat powtarzałam jej, że jest piękną kobietą, co jest prawdą i nadal to podtrzymuję. Chciałabym jednak, żeby przestała mnie traktować jak lusterko na rączce, w którym można się przeglądać, kiedy tylko się chce, a ono potwierdzi: "tak, to ty, królowo, jesteś najpiękniejsza na świecie". Potem to lusterko odkłada się. Ono się kurzy. A jak pozostałe koleżanki znudzą się opowieściami o spektakularnym wyglądzie Magdy, zdmuchuje się z lusterka kurz i znów je pyta. Mam wrażenie, ze jeśli któregoś dnia lusterko odpowie, że "owszem, jesteś piękna, ale też irytująco próżna", rozbije je.
Do Pio nie zdzwoniła, bo, jak sama się przyznała "nie chciało jej się". Zdumiało mnie to, bo pod względem rzetelności w oddzwanianiu i pielęgnacji relacji Magda zawsze była prymuską, a już na pewno radziła sobie z tym lepiej niż ja.
W którejś w miałkich konwersacji, którą wymieniłyśmy na Messengerze w środku zapracowanego tygodnia (jak ona to robi, że ma czas na całe debaty, podczas gdy ja nie wiem, w co ręce włożyć) napisałam jej: "wydałam sześć stów na książki i nie żałuję". Magda odpisała: "a ja jeszcze więcej na buty." Też zawsze wydawałam dużo na buty, szczególnie odkąd do szału doprowadzam obsługę w sklepach, bo na stopy i na oczy szczególnie uważać muszę, więc oglądam, przeglądam, mierzę, sprawdzam, wydziwiam, robię w butach różne skomplikowane figury (oczywiście na moją miarę) i sprawdzam potencjał wypierwiaszczenia się.  Ale w sumie to pieniędzy na ciuchy i buty wydawać nienawidzę, bo zawsze myślę, ile książek można za to kupić i uznaję, ze równie dobrze mogę chodzić boso, bo to przecież zdrowo.
Zastygłam, czytając wpis Magdy o butach, a potem ona sama napisała: "sama nie wiem, kiedy się nasze priorytety tak rozminęły".
No właśnie. I ja tego momentu nie złapałam. Może to był moment, kiedy umierałam w Instytucie, a Magda przybiegała na Spartańską, żeby opowiedzieć o Stjupie, a przy okazji naładować odtwarzacz mp3? Chociaż mimo wszystko miałam wrażenie, że mnie widzi, że mnie rozumie, że jest jeszcze blisko. Kiedy Magdę straciłam? Kiedy odpłynęła na inną planetę? Kiedy z rąk wypadł mi sznurek, na którym trzymałam ten zgrabny balonik wypełniony helem muzyki, teatru, nowych trendów w modzie i gorących nowości o wegańskich foodtruckach?
Przeczytałam kiedyś, że kiedy człowiek mówi, powtarza tylko to, co wie. A kiedy milczy, ma szansę dowiedzieć się czegoś nowego. I tak słuchałam Magdy i nie wiem, czy działał mój wewnętrzny krytyk, czy może obudził się we mnie dziennikarski zew, bo odkryłam, ze większość wypowiedzi Magdy jest sprzeczna. Z jednej strony mówi na przykład o tym, że nie planuje wakacji, a za chwilę, że terminarz ma ściśle wypełniony. Potem pyta mnie, czy powinna jechać na stopa na Bałkany. Zanim jej odpowiedziałam, odpowiedziała sobie sama. Również sprzecznie. Pochyliłam głowę i stwierdziłam, że nie będę próbowała przeforsowywać moje zdania z dwóch powodów: po pierwsze Magdy moje zdanie obecnie w ogóle nie interesuje, a po drugie, cokolwiek bym jej nie poradziła, nie usłyszy tego. Nie daj Boże, zebym cokolwiek skrytykowała. Natychmiast na mnie wsiądzie.
W przypływie nadziei, że może jednak mnie usłyszy, usiadłam z nią na bulwarach na Powiślu. Skupiłam się na szajce rezolutnych kawek, które, nie wiadomo skąd i jak, porwały komuś torbę nachosów, rozerwały ją i rozsypały, żeby cała ptasia brać mogła się częstować. Cóż to było za widowisko! Nawet wróble miały gastroużywanie. Magda w tym czasie opowiadała o kolejnych kolegach, znajomych i innych zupełnie nieznanych mi postaciach szołbizu, którzy mają trudne do zapamiętania, najczęściej animalne ksywy i ich funkcje nic mi nie mówią. łączy ich wszystkich jedno: są pełni podziwu wobec urody Magdy i jej niewątpliwych walorów intelektualnych. Słuchałam aktywnie, chociaż nieurzeczona. Przecież to wszystko wiem. A to, co mówią jej inni, powtarzałam jako pierwsza wiele lat temu.
Zaległa cisza, więc wydobyłam telefon. Przeczytałam jej osiem zdań, z których składał się mejl do Szczygła. Po pierwszym zdaniu Magda zaczęła się niecierpliwić. Kręcić. Pokazywać, ze boli ją kręgosłup i niewygodnie jej na betonowych blokach Powiśla. Nie mam pojęcia, czy zarejestrowała, co ja napisała i co odpisał na to Bóg Reportażu. Ku mojemu zdumieniu, uznała za stosowne zwrócić się do mnie jak Pani od serca do samej siebie ("źle przypięto"). "Kurwa, jak mnie denerwuje, że ludzie tak obniżają swoją samoocenę, jakie to jest beznadziejne, po co to w ogóle piszesz? Ej a tak w ogóle to napisał do mnie Piaszczyk i zaprosił mnie na spacer do Międzylesia i ja się tak przestraszyłam, że wyłączyłam internet w telefonie".
Wpatrywałam się w nieruchomą Wisłę. Już od dłuższego czasu mam taką refleksję, że siebie nawzajem nie widzimy, jak w "Mieście ślepców" Saramago, ale że to jest taka reakcja ochronna. Bo żeby zobaczyć drugiego człowieka, trzeba najpierw zobaczyć siebie. A nie jest to ani łatwe, ani przyjemne.
Do niedawna Magda czytała wszystkie moje teksty udające nieco literaturę, był czas, że nawet opatrywała je obszernym komentarzem, za co byłam jej niezmiernie wdzięczna i starałam się odwzajemniać, chociażby kierując się jej muzycznymi rekomendacjami i komentując laicko, choć z zaangażowaniem. W pewnym momencie zrobiło mi się tak nieskończenie przykro, że nie zapytała nawet, co to za tekst i czy ona też by go mogła przeczytać. No ale czy musiała? Teraz znów odzywa się mój narcyzm.
Jakkolwiek by było, miałam wrażenie, że spotkanie ze mną to sobotni zapełniacz czasu w oczekiwaniu na wieczorny koncert w Hydrozagadce. Tym bardziej, ze Magda kilkakrotnie podkreśliła, że nie jest w stanie przebywać sama w domu i nieustannie albo chodzi po mieście, albo z kimś się spotyka. Ponieważ z jednej strony wymaga ode mnie terapeutyzowania, z z drugiej - karci mnie za to, postanowiłam w ogóle tego tematu nie poruszać i nie zwracać uwagi na to, że ciągle odwraca się od bólu i straty. Nigdy jej nie oceniałam, ale naprawdę życzliwie starałam się jej doradzać. Odnoszę wrażenie, że na moje rady też już nie ma miejsca. mam być ścianą odosobnienia, która przyjmie monolog, pozwoli się oczyścić, dzięki czemu Magda nabędzie energii, żeby iść dalej i dalej uciekać od samej siebie.
Po powrocie do domu walczyłam z przekonaniem o tym, że mam za sobą stracony czas. Walczę do tej pory. Odpycham od siebie myśl, że straciłam przyjaciółkę. 
Na pocieszenie, że życie zawsze zwycięży, dostałam zdjęcie rączki Kostka. Będą z niego ludzie.



Dziś pognałam do Muzeum Narodowego na finisaż wystawy "W muzeum wszystko wolno". Od lutego nie mogłam się zebrać, to u mnie normalne. Jak ja to robię, że zawsze wszystko zostawiam na ostatnią chwilę?
Do magazynów muzealnych kilku opiekunów artystycznych wpuściło dzieci. Te wybrały niepopularne i w oczach dorosłych mało zajmujące eksponaty, po czym opatrzyły je ożywczym spojrzeniem małych odkrywców i kapitalnymi komentarzami.  Stali się kuratorami wystawy. Czego tam nie ma! Nawet chińskie buciki na miniaturową nóżkę, jest i tabakiera z Miśni, są indyjskie figurki przedstawiające boga Ganesia, nawet dla Beksińskiego miejsce się znalazło, a i tkanina średniowieczna nie umknęła uwadze dzieci. Zachwyciła mnie świeżość spojrzenia i odwaga wyrażania swojego zdania. I ten brak zahamowań społecznych, obudowań kulturowych, czysty odbiór, trwanie w sztuce.
Dzieci potrafią sobie nawet poradzić z tym, czego nie lubią. I potrafią to, czego dorośli nie: wybierać pomimo. Jak tu na przykład.


I ta niepohamowana, a jednak spójna wyobraźnia nieznająca granic. Bóg, Piłsudski, Pola Negri, Penderecki z dzieckiem na ręku, studium świnek morskich i scrabble. Odwaga w stawianiu czoła śmierci. Do Pokoju Strachów wchodziła na bezdechu. Stanęłam naprzeciwko szkieletu uciekającego przed własnym cieniem i zamarłam. Stałam naprzeciwko własnej śmierci i poczułam się taka mała i bezradna. Aż tu nagle pod moimi nogami z prędkością bolidu wyścigowego przemknął jakiś czteroletni młodzian, drąc się wniebogłosy: "mamamamaAleTuJestSuuuper!".
No i co, głupia Kasiu? nie jest super? Ciesz się tym, że widzisz, że możesz tej śmierci na płótnie spojrzeć śmiało w oczodoły i powiedzieć: jest super, bo jeszcze jestem. A jak przyjdziesz, to też będzie super, bo już nie jesteś dla mnie nowością. Zaprzyjaźniłyśmy się.


Pomiędzy eksponatami krążyły dzieci, wchodziły na drabinki, waliły lepkimi łapkami w szyby eksponatów, na co stetryczałe panie gotowe wyciągać kij bejsbolowy za każdym razem, kiedy w muzeum zbliżałam się do eksponatów, dostawały palpitacji, ale nic nie mogły zrobić. Bo w muzeum wszystko wolno.  
Oglądałam też jeden z filmików z dziećmi, które opowiadały o tym, czym jest skarb i jak definują skarbiec. Prawie położyłam się ze śmiechu na muzealnej ławeczce. Obejrzałam film dwukrotnie, zajmując kolejkę, ale nie mogłam się oderwać.
Hitem absolutnym byli dla mnie Felek lat 9 i Milan lat 11. Felek miał kapitalną kitkę wywiązaną nad czołem i wyglądał jak nordycki szogun. Milan z pietyzmem dobierał słowa do definicji skarbu, ale była w sumie standardowa, sztampowa. Całemu obrazowi za to uroku dodawało to, ze Felek każde słowo powtarzał po Milanie, a efekt był po prostu nieskończenie komiczny, bo Felek nadążał tylko za końcówkami. W efekcie powstał dwugłos, wypowiedź z echem, świetnie przez operatora złapała na tle mądrych ksiąg o historii sztuki.
Dla dzieci skarbem są ich kochający rodzice i przyjaciele, a także przyroda - "przecież dzięki drzewom oddychamy" - powiedziała rezolutna dziewięciolatka. Z eksponowanych skarbów jednak dziewczynka wybrała tabakierę z Miśni. Opiekun zapytał ją, czy nie wolałaby kanapki, bo ta niejednokrotnie może być większym skarbem niż tabakiera. Dziewczynka błyskawicznie odpowiedziała: "wolę tabakiera, bo rodzice robią niedobre kanapki".
"Dla mnie największym skarbem jest mój pies Śliwka, bo to mój wspólnik zbrodni. Dzisiaj na śniadanie nie mogłam już zjeść drugiej parówki i dałam mu tak, żeby tata nie widział".
Jeden chłopiec z nieskończoną powagą odpowiedział: "sam jestem dla siebie skarbem".
Czy istnieje mądrzejsze zdanie na dzisiaj?

czwartek, 5 maja 2016

Dar

Zasypiałam, słuchając starej audycji w Tok FM z udziałem Kołodziejczyka. I zastanawiałam się, co trzeba zrobić, co przeczytać albo na co się napatrzeć, żeby zdobyć tak nieprawdopodobną biegłość w precyzyjnym opisywaniu rzeczywistości, jaką on ma. A może z tym się trzeba urodzić? A może trzeba to w sobie mieć i pod czujnym okiem jakiegoś mentora, opiekuna to kształcić, szlifować, jak ten diament Lesedi la Rona, co w lokalnym języku tswana oznacza "nasze światło" i ma 1109 karatów. Oszlifować tak, żeby stracił jak najmniej, a jednak wciąż użytecznie świecił.
Z głupia frant rozesłałam na oślep teksty. Do Julka - Rosenthala. Jeśli już ktoś ma mnie spałować za relację z Berlina, niech to będzie Jul. Przynajmniej zrobi to przez aksamitną szmatkę.
Tekst o Pani od serca wysłałam Szczygłowi. Bo w ostatnich wywiadach on taki jakiś smutny i zrezygnowany. Szkoda mi się go zrobiło, wydaje mi się, że znam taki stan, w jakim on się znajduje, chociaż o swoim prywatnym życiu mówi niedużo.
No i tak sobie w objęciach Sulika i Kołodziejczyka zasypiałam wczoraj, a przed odpłynięciem zupełnym wyobrażałam sobie, że jadę na Vespie brzegiem morza, a na ustach czuję sól i piasek.
Julek załadowany dobrą zmianą, Szczygieł w Nowym Jorku. No przecież, że nikt nie napisze. Jakby na co dzień swojego życia mieli mało. I jakby roboty im ubywało. Mają przecież swoje ulubione czynności, albo chodzą na spacery, albo czytają listy od czytelniczek. Co ich obchodzi dziewczyna bez nazwiska?

Przebudził mnie rano aksamitny głos Marcina Łukawskiego. Kibicował maturzystom. Przez okno zaglądało słońce, ale nie chciało mi się wstawać. Sięgnęłam po ryczący w smartfonie budzik. Patrzę: Krysia napisała. O mojej recenzji, że dużo myśli błyskotliwych, ale dużo też nadmiaru i nieuporządkowania. Cóż, trudno się dziwić: książka Asi Lech naprawdę mi mózg przeorała. Ale Krysię zesłał Bóg, jeśli istnieje, więc dostałam bezcenne wskazówki. Przekręciłam się na bok i już od rana zaczęłam kombinować: jak tu w pracy zepchnąć serwis na dalszy plan, a zając się szlifowaniem recenzji.
Wtem: mejl. Niby jeden z wielu, ale to nie poranny serwis ani informacja o nowościach wydawniczych Znaku. Ani promocjach PWN. Ani kiermaszu PIWu.
Napisał do mnie Mariusz Szczygieł.
No nieźle - pomyślałam - chyba oko trzeba jednak operować niezwłocznie, a i Xanaksem się wspomóc, bo już mam zwidy. Spojrzałam jeszcze raz. To odpowiedź na mejl, który wysłałam trzy dni temu.
Czytam:
"Fantastyczne!
Może ja to wyślę do Dużego Formatu koleżeństwu? Nie pracuję już tam na etacie, ale czasem im podsyłam.
Wprawdzie tekst krótki, ale może się zachwycą jak ja.
Co Pani na to?
Pozdrawiam z Nowego Jorku, dlatego tak enigmatycznie."

Mrugnęłam czterdziestokrotnie. Pod głowę podłożyłam misia Franciszka. Trzeba otrzeźwieć, bo niepokojąco dla psychiatry wyglądałby taki poranek. Czytam raz jeszcze. Faktycznie. To odpowiedź na mój mejl. Napisałam trzy dni temu. Odpisał pół godziny temu.
Odpisał.
Mi.
Mariusz.
Szczygieł.
Bóg do mnie napisał.
Bóg reportażu.
Jezusmaria.

Poderwałam się z łóżka jak człowiek, który w życiu nie słyszał nawet o spondyloartropatii seronegatywnej osiowej.
To znaczy tak się poderwałam, że sturlałam się z łóżka. No i co, Doktorze Michale? Gdybym się tak odchudzała, jak Pan zalecał, żebro złamałabym na bank. A tak to mnie moje pulchne boczki zamortyzowały.
Wstałam, czytając po raz sześćdziesiąty.
Ręce mi drżały. I dolna szczęka. Jak Kostkowi, kiedy krzyczy wniebogłosy.
Pierwszy numer, który wybrały moje rozdygotane palce, to był numer Afgańskiej Siostry. Zaspana, dopytywała, czy to ten Szczygieł. Kurczę, trudno to potwierdzić. Bóg chyba miewa coś na kształt sekretarek.
A potem zadzwoniłam do Mamy Ali. W tle darł się kot Antonio. Mama Ala śmiała się z radości w głos.
A potem do Cioci Ambasadorowej. Wszystkich zdarłam jeszcze przed siódmą z łóżek.

Oddycham. Przecież to, że Mariusz Szczygieł wyśle tekst do Dużego Formatu, nie oznacza, że ktoś to opublikuje.
To, że Julek przeczyta tekst o Rosenthalu nie oznacza, że nadaje się do tego, żeby patrzyły nań czytelnicze oczy.
To, że Krysia daje mi wskazówki, nie oznacza, że ta recenzja ma szansę się obronić.
Nisko przy ziemi. Znaj swoje miejsce. tekst o rynku jogurtów sam się nie napisze.

Pięć lat temu o tej porze dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną - aplikowałam na staż do "Polityki". Dostałam się na staż 26 maja i nie miałam komu o tym powiedzieć. Poszłam więc na ulicę Akademicką i powiedziałam popiersiu Narutowicza. Przyjął tę wieść z milczącą godnością.
Za oknem na Sadybie piekące majowe słońce, zapach głogu i płatki jabłoni przykryły smutną szarość kostki Bauma.


Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.

wtorek, 3 maja 2016

Kątem oka

Taki piękny dzień i taka piękna rocznica.
Zaczął się od audycji dla dzieci w Trójce, w której Brunek udowodnił, że wie o demokracji znacznie więcej niż większość działaczy z Wiejskiej. Przypomniałam sobie lekcje o liberum veto i nowoczesnych reformach. Cóż, że wprowadzonych wtedy, kiedy kraj tonął. Potem wysłuchałam fragmentów Konstytucji czytanych przez dziennikarzy i aktorów. Wzruszał mnie każdy głos, dwa razy popłakałam się na piosenkach o wolności. Chyba zaczęłam się starzeć.

Do południa postanowiłam, że skoro pogoda taka ładna, to pewnie Aga weźmie Kostka na spacer nad Balaton. Grzebałam się za bardzo, obiecałam, że złapię ich już na miejscu. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy w drodze z przystanku drogę zajechał mi Marcin na Vespie. Powiedział, że mnie podwiezie. "Wskakuj" - rzucił. Zawahałam się. Miałam na sobie sukienkę. A przecież wejście na skuter to jak ćwiczenia u Iwony albo w sali gimnastycznej na Mlądzkiej - wielki sprawdzian sprawności biodra. Nie było czasu na zastanawianie się, jak to u Marcina. Wsiadłam. Pojechałam.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się cieszyłam. Chyba wtedy, kiedy dowiedziałam się, że Aga i Marcin będą mieli Kostka. Choć jeszcze nie wiedziałam, że nim będzie. I wtedy, kiedy już się urodził - bez komplikacji, zdrowy, duży i od razu mądry.
Marcin przewiózł mnie krętymi uliczkami Gocławia, a ja darłam się z radości jak małe dziecko. Już sama nie wiem, czy z samego faktu jazdy, czy z tego, że wsiadłam na pojazd od lat dla mnie niedostępny. Joyride. Przypomniałam sobie, jak jeździłam konno i jakie to było cudne móc czuć we włosach pęd wiatru, a pod rękami końską grzywę. Nad wszystkim panowałam, byłam sprawna i wolna. Powietrze rozrywało mi płuca, paliły mnie mięśnie nóg, a po zejściu z grzbietu końskiego czułam się zmęczona i szczęśliwa. Kto wie, może ta radość może jeszcze wrócić? Może jeszcze nie wszystko Eugenia na zawsze zabrała. Marcin śmiał się, ze cieszyłam się bardziej niż jego kolega Konrad. Jaki on cierpliwy. Przecież darłam mu się prosto do ucha.

Poszłam z Agą wzdłuż jeziorka, jak tam wszystko pięknie pomyślane, wszyscy rozjechani za miasto, mało ludzi, czyste powietrze i palące majowe słońce. Kostek uznał jednak, że mu niewygodnie, a w zasadzie to by coś zjadł. Aga odwracała go na brzuszek, a on jest już tak silny, że dźwiga się cały do góry, jak mały żółwik w jasnej czapeczce z napisem "Free smiles". Ależ on ma silne płuca. I jak skutecznie domaga się jeść. Przy mnie wyłoił pół butelki mleka. Po jedzeniu Agnieszka kładzie go sobie na ramieniu, a on tak śmiesznie chrumka. Próbuje odchylić się, żeby spojrzeć na Agnieszkę. Rusza małymi piąstkami, ma takie maleńkie ramionka i tak zgrabnie wygląda w swoim niebieskim pajacyku w zielone potworki.
Aga położyła mi na kolanach poduszkę, a na niej Kostka. Serce mi waliło jak oszalałe, żebym tylko nie zrobiła mu krzywdy, żeby nie spadł, żeby mu było wygodnie. Specjalnie dla niego założyłam brzęczącą bransoletkę, żeby w razie czego czymś go zająć. Ma duże, błękitne oczy i już teraz przeważnie trzyma je otwarte. Nachyliłam się, żeby przyjrzeć się jego rzęsom. Ile w tych oczach światła, jasności i czystości. I już sama nie wiem, czy bardziej jest teraz podobny do Agi, czy do Marcina.
Aga usiadła obok mnie, a wtedy Kostek zaczął patrzeć na nią. A wtedy stał się cud. Doznałam objawienia. W kąciku chłopięcego oka zobaczyłam, że dobija się w nim cała twarz Agnieszki. Dlaczego nie miałam żadnego profesjonalnego aparatu ze sobą, gdzie był jakikolwiek właściciel sprawnego aparatu, żeby taki widok utrwalić? Jakkolwiek kiczowato to brzmi, tęczówka Kostka była jak ramka na zdjęcie Agnieszki. Trudno mi będzie zapomnieć ten widok.
Tak mocno się w nią wpatrywał. Jakby uczył się jej na pamięć. A mnie ten widok tak w środku ukłuł i ocieplił jednocześnie. Jaki oni oboje piękni. Aga patrzy na niego z taką miłością, ciepłem, tak uważnie, Kostek uspokaja się, kiedy się go przytula.

Kiedy od nich wyszłam, lunął rzęsisty deszcz. Przyskrzynił mnie pod dachem przy pralni. Zobaczyłam, jak na chodnik spadają coraz większe i coraz gęstsze bryłki gradu. Patrzyłam zafascynowana, jak nagle cała ulica płynie. Deszcz pryskał na moje niedorzeczne baletki w kolorze ubrudzonego koralu i chlapał na atramentowe rajstopy. Bębnił o parasol, jak szłam na przystanek. Całe łąki przy Saskiej pokryły już mlecze i tulipany samosiejki w takim fioletowo-fuksjowym kolorze. Jak niesamowicie to wygląda, kiedy wysiada się z dusznego autobusu.

Błogosławieni ci, którzy umieją śmiać się ze swojej głupoty, albowiem będą mieli ubaw do końca życia. Na balkonie zostawiłam świeżo wyprane bluzy i spodnie. Deszcz je uprał raz jeszcze, więc moim zadaniem było je tylko odwirować. Po południu czytałam i popisywałam. Wszędzie cisza, nikt nie dzwoni, mama ma dobry humor, rozmawiała z Ciocią Mirką i dzisiaj niesie ją jeszcze wczorajsza wizyta u pana doktora, który powtórzył jej milionowy raz to, co klepię od lat ja, jak również otoczenie: "pani choroba to pani mama". Tak właśnie. Mama lubi to słyszeć. A jeszcze bardziej lubi nic z tym nie robić.  

Wczoraj po południu z Afgańską Siostrą poszłyśmy do Parku Krasińskich, gdzie pachną drzewne soki i gonią się po trawnikach sroki. Pożarłyśmy olbrzymie falafele, a potem poprawiłyśmy nieskończenie kalorycznymi goframi z lodami i musem owocowym. Myślałam, że umrę przez wybuch. Na szczęście zwariowała tylko insulina. Jestem pewna, ze za to obżarstwo pójdziemy do piekła, ale na drogę weźmiemy takiego gofra. Do Kina Muranów miałyśmy pięć minut piechotą, ale, oczywiście, akurat jak wyszłyśmy, lunął deszcz. Nie miał dla nas litości. Szybko zorientowałam się, że nie ma co z nim walczyć. Nawet parasol na niewiele się zdał. Ale jakie to było niecodzienne, że kałuże mogę przesadzać jednym susem. W butach chlupotała mu Warta, miałam mokry nos i zachlapane okulary. Spodnie kleiły mi się do nóg, ale miałam tak potężne poczucie sprawczości i szczenięcej jakiejś beztroski.

Śmierci, byłaś taka daleka. Tak, jakbyś nie miała do mnie dostępu. Pamiętałam Cię jak przez mgłę, jakbyś mi się przyśniła. Maj zaczął się boleśnie, ale jednak nie masz nad wszystkim władzy, bo Babci nie potrafisz zabrać całej. Kwiaty przebijają się przez beton, nawet na pustyni pojawia się jakaś roślinność, choć trudno tam o kroplę wody. Wspomnienie po zmarłych z czasem przestaje boleć, odchodzi razem z zapamiętanym zapachem i cierpkim posmakiem porzucenia.
A potem nagle okazuje się, że potrafisz stać za węgłem, tak, jakby Cię wcale nie było. Próżno się pysznisz. "Licha w Tobie siła, /Skoro ci, których — myślisz - jużeś powaliła, /Nie umrą, biedna Śmierci".

Zostań tam, za rogiem.
Proszę, nie podchodź.
Nie wiosną.

Joanna Lech, "Sztuczki"

niedziela, 1 maja 2016

Bitte, stirb

Takimi słowami na ustawieniach Hellingera zwracaliśmy się do tych, którzy ciążą ku śmierci i którzy próbują nas za sobą pociągnąć. Tymi słowami zwróciłam się wczoraj do Babci.

Zaczął się etap agresji niepohamowanej, wychodzenia z domu i opowiadania o tym, jak to mama ją skatowała, zbiła, trzymała na sznurku, wiązała postronkiem i kopała. Przecież wiem, że to nieprawda. Babcia wygląda jak trzynaście miliardów dolarów. Ma doskonale ustawione leki, opanowaną cukrzycę i migotanie przedsionków. Rozrusznik nie pozwala jej umrzeć. Tylko Alzheimer coraz odważniej sobie poczyna. Mama wygląda jak nieszczęście. Kropka ma coraz bardziej siwy pyszczek i chowa się pod stół. I na to wszystko przyjechałam ja - nie mogąc nic, goniąc Babcię po nocach po domu, kiedy sięga po nóż i odgraża się, że mamę ukarze.
Siedziałam w nocy przy łóżku Babci i, gładząc ją po policzku, prosiłam, żeby umarła. Żeby już się nie męczyła. "Babciu, spełniłaś już swoją rolę. Możesz już odejść, ja Ci pozwalam".
Już cały blok wie, co z Babcią się dzieje, bo poszła do sąsiadów szukać pomocy po rzekomym pobiciu. Mamie nie da się przetłumaczyć, że to czas na leki wyciszające, bo choroba zabiera godność nie tylko jej, ale również otoczeniu. Do mamy nie dociera, że to choroba, a nie działanie z premedytacją.
Pilnowałam, żeby Babcia zjadła śniadanie. Trwało to dwie godziny. Miałam wstręt do siebie, bo udawałam, że wypijam kieliszek Neospasminy. Użyłam fortelu, żeby Babcię wyciszyć i żeby spała. Wykorzystałam to, że mi ufa. Że nie podejrzewa mnie o to, że próbuję ją otruć albo zabić. I podałam jej Neospasminę. W kieliszku, tak, jak lubi. Powiedziałam, że to lek na serce. 

Wczoraj w drodze do mamy i Babci cudem uniknęłam śmierci. Jechałam pod słońce. Wokół mnie sady i pola, złociste promienie popołudnia i Fisz Emade z głośnika. Pomyślałam, że ten świat nie jest najbrzydszy i najgorszy. Z naprzeciwka jechały trzy samochody osobowe. Miałam już do domu niedaleko. Byłam spokojna i szczęśliwa, że jest już maj, dożyłam kolejnej wiosny, jeszcze widzę, czytam i umyłam okno.
Nagle z prawej strony zobaczyłam, że na trasę wbiega młody jeleń. Piękny, umięśniony, gładki, z delikatnym porożem. Wiedziałam, że nie zdążę. Zahamowałam ostro, ale wiedziałam, że za chwilę ABS zablokuje mi koła i stanę w poprzek drogi. Zagrożę tym samym jadącym z naprzeciwka. Wolę sama zginąć. Hamowałam silnikiem, choć byłam już kilkanaście metrów od jelenia. Miał takie jaśniutkie umaszczenie, w kolorze cappuccino. Ze srebrzystą poświatą. I nagle, kiedy już byłam pewna, że wpadnie przez przednią szybę i zginiemy razem, jeleń stanął na tylnych nogach i odbił do rowu, przednimi racicami o kilkanaście centymetrów mijając moją maskę.
Kropka tak robi, jak ktoś za szybko wykona krok, a ona boi się, że nadepnie się jej na łapkę. 

Zatrzymałam się kilkadziesiąt metrów dalej. Uderzyła adrenalina. Drżały mi ręce i stopy. W piersiach czułam miętowy poświst. Zabolały mnie uda.
Pochyliłam głowę przed majestatem natury.

Żyję.

Jeszcze jeden dzień.

Znów się udało.