sobota, 28 maja 2016

Życie i Śmierć

Jak to jest, że zawsze Życie wygrywa? Że nas tak nieprawdopodobnie do Życia ciągnie, a w miejsce jednej Śmierci co najmniej jedno nowe Życie przychodzi?
Ostatnie dni upłynęły pod znakiem linoskoczka. Balansuję na cienkiej linie pomiędzy Życiem a Śmiercią. Ostatecznie jednak przechylam się w stronę Życia, lepiej mi tu, wolę tu być, tamta strona już tak nie kusi.
Pojechałam z wizytą na dzień matki. Dopiero teraz zaczyna do mnie docierać, jak ważny to dzień. I ile wokół mnie matek. Takich prawdziwych, ugruntowanych, i takich wczesnych, uczących się dopiero, a już sprawnych i na wszystko, co nowe, gotowych. W dniu matki po raz pierwszy w życiu trzymałam na rękach Kostka. Nie tylko Kostka, ale dziecko w ogóle. Nieprawdopodobny to stres i strach, że takie małe ciałko można przecież uszkodzić. Konstanty ma cudowną właściwość przechylania głowy raz w lewo, raz w prawo. Rozpaczliwie próbowałam odpędzić ciemne wizje wyobraźni, w których zsuwa mi się z rąk i ląduje na podłodze. Ale okazuje się, że kiedy trafia na ręce, te wizje nagle stają się takie dalekie. Chyba natura tak skonstruowała świat, żeby ludzkie ramiona niosły sobie nawzajem pomoc. Taki łokieć na przykład to genialny wynalazek. I wcale nie jest słabym ani małym stawem. Wystarczy na przykład, żeby przytrzymać Kostka. Nie umiem jeszcze go zginać, tak, żeby było to dla niego zdrowe i wygodne. Pocieszam się, że on też tego sam zrobić nie potrafi, więc coś nas jednak łączy.
Ma silne nogi, kopie nimi chętnie i często, dzisiaj przy przewijaku dostałam od niego w żołądek i odebrałam to jako najwyższej wagi komplement. Dumna byłam, że takie cuda wyrabia na tym przewijaku, pręży się, prostuje, a potem nagle nogi składa i buja nimi w najlepsze. Ma niebieskie, czujne oczka, jak na dwumiesięczne niemowlę bardzo sprawne. Potrafi już skupiać wzrok w jednym punkcie, wodzi za zabawką, przygląda się, a dzisiaj trzy razy się do mnie uśmiechnął. Popłakałam się. Tak mnie to rozczula i cieszy. Nie wiem, czy śmieje się z głupot ciotki, które opowiadam, czy z tego, że założyłam dziś różowe okulary. Wygrzebałam w sklepie ze sprzętami dla dzieci czapkę z daszkiem, trochę podobną do tej, którą nosili najwięksi bałuccy huncwoci. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wybierałam cokolwiek w sklepie w takim skupieniu i z taką pieczołowitością. Personel zaczął już coś podejrzewać chyba, bo zaczął mnie śledzić przy półce. No przecież nie założę mu na głowę brokatu ani innej szkarady z Hello Kitty. Podobnie nie zafunduję mu żadnej ryczącej zabawki, która spowoduje u Agi i Marcina kumulację frustracji, po czym ciotka wraz z etnomuzycznym pomysłem wyląduje na balkonie. Ile teraz jest dla dzieci zabawek, ile propozycji, głowa od tego boli. Pamiętam, że moją ulubioną zabawką była lalusia, której dzisiaj żadnemu dziecku bym do zabawy nie dała. Żółte maleństwo z przyklejoną czapką z pomponem mieściło mi się w rączce i pewnie niejednokrotnie żułam tę głowę, zastanawiając się nie wiadomo nad czym. Jakiż to musiał być raj dla bakterii i innych form życia. Pamiętam, że w brzuszku miała ziarenka gorczycy. Trudno ją było zgiąć, niemożliwe-posadzić. no ale że do ręki pasowała, tuliłam ją często. Bo innych zabawek nie miałam. A, i jeszcze, miałam swój ulubiony kojasek, który majtał się zawsze za mną, a ja ciamkałam w zapamiętaniu róg tetrowej pieluchy. Jak tak sobie myślę, jak się człowiek rozwija, to aż żal bierze, że później z tego ludzkiego okrucha, co zam usiąść nie potrafi, wyrastają gwiazdy muzyki rockowej, dyrektorzy finansowi, piekarze i kontrolerzy biletów.   
Kostek potrafi naprawdę głośno się rozwrzeszczeć - i bardzo dobrze, bo w sumie dzięki temu znalazłam dzisiaj Agnieszkę i Marcina nad Balatonem. Musi płakać głośno, bo przecież jest taki malutki, że ledwo go widać. Poznałam go już po płaczu z daleka, choć jeszcze ich nie widziałam. Ciekawe, czy będę go też poznawać po głosie.
Niezmiennie mój ulubiony moment to ten, w którym dolna szczęka u drży zapamiętale, co z jednej strony mnie przeraża, a z drugiej rozczula. Przechlapane ma taki mały człowiek, który nie jest w stanie powiedzieć, co mu dolega, z czym mu źle, czego by się napił albo co przekąsił. W sumie na razie wyboru nie ma wielkiego, bo i zębów brak.
Podobają mu się zabawki o wyrazistych kolorach i czymś na kształt mimiki. Stąd jego zamiłowanie do kota Garfielda z czerwoną rogatą czapką. Co prawda nie dźwięczy i nie buczy, nie śpiewa nawet, ale wygląda. Jednak sprawdza się teza mojej pracy magisterskiej, że wzrok to najważniejszy zmysł w życiu człowieka. Co zobaczysz, zapamiętasz. Znajomy widok przeważnie uspokaja, co sprawdza się w łazience, w której Marcin i Aga zawiesili na ścianie esy-floresy, które Kostek podczas przewijania studiuje pilnie i w skupieniu.
Jacy oni w tej opiece ładni, jacy zręczni, jak się uzupełniają nawzajem. Marcin tak o Agę dba, wyręcza ją, pomaga, Kostka nosi, buja, zabawia, zagaduje, jeszcze tylko piersią nie karmi, choć nie przestaję wierzyć w jego możliwości. Aga jest wyraźnie zmęczona, ale radzi sobie dzielnie, czujnie przygląda się każdej fałdce, każdemu załamaniu na skórze, każdej minie, każdemu gestowi. I ma w sobie tyle spokoju. Czułości tyle. I cierpliwość anielską. Ciekawe, czy to się dostaje w pakiecie po urodzeniu, czy to się kształtuje w człowieku od urodzenia?

Mnie tej cierpliwości brakuje, choć ostatnia wizyta u Babci była dla mnie wielkim testem pokory i odporności. Prześladują ją głosy, skarży się na bóle głowy, nieustannie mnożą się maniakalne zachowania i oskarżenia mamy o kradzież, prześladowania, domniemane pobicia i katowanie staruszki. A wygląda kwitnąco, ma taką gładką buzię, piękną cerę, zmarszczek jak na lekarstwo. Tylko po dłoniach widać, jak spracowane i stare. Wczoraj przyszła do nas pani doktor neurolog, badała Babcię dokładnie, na piszczelach nie ma już odruchów, choć Babcia jest w stanie podnieć nogę do góry, co dwa lata temu w moim przypadku było na przykład niemożliwe. Dokucza jej serce, kazała mi przyłożyć ucho do jej ucha, żeby usłyszeć szumy w głowie. Przyłożyłam. Białe jak mleko włosy oparły się o mój policzek. "Słyszysz, jak gwiżdże?" - zapytała Babcia. "Słyszę" - odpowiedziałam, żeby nie robić jej przykrości. Potem szumiałam nad nią, żeby być bardziej przekonującą, a Babcia powtarzała po mnie jak małe dziecko, jakby to była jakaś zabawa.
Po kąpieli zaordynowała obcinanie paznokci. O ile u rąk obcinam jej często, o tyle obcięcie paznokci u nóg to wyzwanie nie lada. Nie chodzi o to, że się tego brzydzę, sama przecież nie jestem w stanie zrobić sobie pedikiuru z wiadomych względów biodrowych. Rozumiem więc, jakie to uciążliwe i jak dokuczać potrafi. Ale Babcia ma cukrzycę, boję się, że ją skaleczę, a przecież największy lęk, jaki nam w życiu towarzyszy to ten, że komuś innemu zrobimy krzywdę. Ale tak bardzo mnie prosiła, że zacisnęłam zęby. Na jednej, tej gorszej nodze, poszło w miarę sprawnie. klęczałam na dywanie, rozrywało mi kręgosłup, ale przecież nie na takie niewygody Babcia w życiu była skazana przez wojnę i okupację. Widziałam, że to przyniosło jej ulgę, choć częściowo obumarłe paznokcie, rosnące nierówno, ze skórą cienką jak bibułka wokół to wielki stres.
Zabrałam się za drugą nogę. Nie wiem, czy przybrałam niewygodną pozycję, czy może byłam nieuważna. Drasnęłam Babcię pod paznokciem drugiego palca. Zakwitł jasną kropelką różanej krwi. Poczułam, jak z przerażenia zaciska mi się gardło. Pognałam do łazienki po spirytus, a Babcia uspokajała mnie: "ale nie mnie boli, nic nie boli, jak nic nie czuję". Jak skończyłam, poszłam do kuchni do mamy i rozpłakałam się. Tak mi było przykro, że byłam taka nieuważna, że zrobiłam jej krzywdę.  Ona jest taka biedna, taka niesamodzielna, taka zależna od nas. Mama tylko pielęgnuje w głowie mit o Babcinej potędze, a to tylko stara, schorowana Babunia, której choroba całkowicie zabrała osobowość, decyzyjność, proces logiczny i wyobraźnię. Nieustannie przekonuje, że właśnie dziś będzie umierać, zapowiada, że już po nią przyszli, stoją pod blokiem, trzeba zamknąć drugą parę drzwi.
Jest uparta, bo taka była zawsze. Na przykład uparła się, że ona spódnicy żadnej nie założy, w związku z tym uznała za stosowne przywitać panią doktor w bluzce oraz stylowych pieluchomajtkach z falbanką, spódnicę robiąc sobie z koca pomyślanego wcześniej jako koc Kropki, ale wywiązała się awantura, że pies dostaje lepsze. W związku z tym Kropka śpi pod kocem pierwotnie przeznaczonym dla Babci, o miękkiej, długowłosej fakturze, miękkości jak dla niemowlaka, a ulubionym zajęciem psa jest zawijanie się w ten koc jak w tortillę - tak, żeby wystawał tylko nos. Babcia za to przykrywa się kocem w renifery, twardym, szorstkim, który był Kropce sprezentowany pod choinkę w celach targania go, szarpania, nadgryzania i poniewierania nim w najlepsze. Obie ostatecznie wyglądają na zadowolone, chociaż mama zrobiła z tych koców temat na kilka miesięcy.   
Babcia nie znosi gotowanych brokułów, denerwują ją kotlety i konieczność ich gryzienia, całkiem przychylnie patrzy na owsiankę, pała niepohamowaną miłością do pierogów z serem, sok malinowy leje nawet do kawy z mlekiem, podkrada z barku galaretki w cukrze, choć jej nie wolno, bo cukrzyca. Patrzę na to z czułością i zrozumieniem, mama nieustannie się za to na Babcię denerwuje. Jakby jeszcze był sens tego denerwowania się. Ale nie krzyczy na nią, tłumaczy jej jak dziecku. I podczas tej ostatniej wizyty w domu coś we mnie się wściekło. Coś się we mnie zbuntowało. Zarejestrowałam tę przemianę i niezwłocznie muszę o tym opowiedzieć Bognie. nigdy, przenigdy żaden mój błąd jako dziecka czy nastolatki nie spotkał się u mojej mamy z taką reakcją, jak wobec Babci: nigdy mi nie tłumaczyła, co zrobiłam źle i jak powinnam zrobić. Ba, nie dawała mi nawet instrukcji. Od razu była awantura. Krzyczała na mnie i mówiła, że przynoszę jej wstyd. Choć trzeba przyznać, że dzięki temu, że pięćset razy napisałam "pszenica" i ułożyłam z tym słowem sto zdań, dziś jestem w stanie napisać o pszenicy poemat. To na pewno działało rozwijająco i jestem jej za to wdzięczna. Ale powiedziałam jej też w przypływie nie wiadomo czego, że jestem zdumiona, że przy chorobie Babci jest tak blisko, nurza się w niej, otula się nią, samoosacza, a jak ja umierałam w szpitalu, to dzwoniła i opowiadała, co powiedzieli w TVN24, żeby tylko nie słuchać o tym, że jedną nogą stoję oto po drugiej stornie. Kiedy jej powiedziałam: "mamo, podejrzewają sepsę", westchnęła, wytrzymała chwilę w ciszy, a potem warknęła: "no i co? Może to moja wina?"
Zawsze była ode mnie daleko, im bardziej jej potrzebowałam, tym więcej kroków robiła do tyłu. A później już nawet nie miałam siły wyciągać do niej rąk.
Powiedziałam jej, że jestem o Babcię zazdrosna, bo mnie nigdy takiej uwagi podczas choroby nie okazała. Choć tak naprawdę zazdrosna nie jestem: jest to dla mnie oczywiste, że tyle uwagi Babci poświęca i jej cierpliwość z całą mocą podziwiam. Ale użyłam tego słowa z dwóch powodów: po pierwsze wiem, że taki komunikat łatwiej do mamy dotrze, a po drugie wpasuje się w jej wizję świata. Czyli jej jako ofiary. No tak, skoro ona jest zazdrosna, to znaczy, że chce się na mnie zemścić z powodu tej zazdrości. A potem sprawdziłam w sobie, jak się z ta myślą mam. I nagle okazało się, że jest mi wszystko jedno. Że nie mam wpływu na to, co ona myśli. I że tak naprawdę mnie to nie obchodzi.
Bogno Wszechmogąca, chyba terapia działa. Biodro nie boli na okoliczność takiej wizyty. Nie płaczę w głos. Nie zadręczam się przez cały tydzień. Otrząsam się dosyć szybko, szybciej niż dotychczas.
I jeszcze jedno. Zaczęłam nosić wisiorek, który rzekomo pochodzi od Ojca. Miałam go dostać z okazji narodzin. dwa kwadraty wpisane w okrąg. Szczere złoto wysokiej próby. Podczas wizyty w domu widziałam, że mama kilka razy próbuje mnie zaatakować, aż ją świerzbi język, żeby powiedzieć coś ciętego, złośliwego, wsadzić kij w mrowisko, sprowokować mnie. Czekałam na to w spokoju. I kiedy ona, patrząc mi w oczy, odbezpieczała broń, jej wzrok ześlizgiwał się na wisiorek. I milkła.
Tatusiu, pewnie nawet nie wiesz o tym, że chronisz mnie na odległość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz