poniedziałek, 16 listopada 2015

Mimikra

Pani Bogna podsunęła mi pomysł lingwistyczny na określenie stanu, w którym się znajduję. Wylinka. Co zdecydowanie lepiej brzmi niż moje dzisiejsze poranne kulinarne określenie: hummus. Bo taka papka bez smaku i właściwości.
Nie mogę, nie potrafię teraz przebywać z Afgańską Siostrą. Czuję, że nie mam tyle siły. I próbuję uleczyć w sobie przekonanie, że konkuruję z Wojakiem.
Bardzo boli mnie to, że Toot mnie nie słyszy i nie widzi. Nie mam już siły słuchać wciąż tego samego o Jędrzeju. I nie mam już siły opowiadać w kółko tego samego. Martwi mnie to, że Magda wychudła i wygląda w tej wersji po prostu źle. Jedyne, co mogę zrobić, to terroryzować ją koniecznością pójścia na terapię. A resztę energii w relacji z Toot wykorzystuję na usilnie odsuwanie od siebie tematu, który wiesza na mnie jak ciężki, za ciężki szynel. I walczę z tłukącą się w głowie myślą, że jestem tylko jej narzędziem do psychicznej obróbki problemu Jędrzeja. Walczę.
Z Ewą chwilowe zawieszenie broni, ale to tylko dzięki temu, że rozmawiamy przez telefon. Dzisiaj zwerbalizowałam moje zdanie na temat jej działalności zawodowej, a w zasadzie jej braku. Ucieszyłam się, że się ze mną zgadza. Teraz zobaczymy, co z tym zrobi.  Dzisiaj poważnie podłamała mnie półgodzinnym wykładem na temat tego, że zdecydowanie na bezpieczeństwo w Europie wpłynie nakaz golenia bród. Zbaraniałam, jak to usłyszałam. Natychmiast przytoczyłam sarkastycznie badania na ten temat (moda, lumberseksualność, segment usług produktów balwierskich) i mam nadzieję, że poczuła się z tym źle i głupio, bo chyba przez życie z dala od ludzi i pozbawienie samej siebie rytmu zawodowo-społecznego zaczyna myśleć jakimś bocznym torem. Opłotkami. Przez chaszcze. Bez kontekstu do tego. No tak, skoro zgładzić terrorystów możemy świętym oburzeniem i wysypem hasztagów na fejsie i poprzez operację zmiany zdjęcia profilowego - czemu nie zapędzić tłumnie Europejczyków do Sweeney Todda? Ten to dopiero by zrobił porządek.

Dzisiaj rozmawiałyśmy jeszcze o Jeanie Reno. Tak jak myślałam. Och, jaka ja jestem wielka, wybrana. Wyjątkowa. Tak wielka, że to właśnie ja się nad Jeanem Reno, pierwszym grzesznikiem, pochylę. W końcu zostałam wybrana. Ja to zdzierżę. To ja będę ofiarą. To ja będę Bogurodzicą. Niech no ja tylko swoje ego uciszę.

Ciągle w głowie tłucze mi się obraz młodej dziewczyny, która wisi na parapecie budynku klubu Bataclan. Wisi już za długo. Mdleją jej ręce. Druga dziewczyna lituje się nad nią. Sama ryzykując zabicie strzałem z kałasznikowa w tył głowy wyciąga do niej rękę i wciąga ją na okno. I to zdumienie gitarzysty, kiedy podczas jego cudnej solówki nagle rozlega się seria z karabinu maszynowego. I ten moment ciszy, zanim ludzie zaczęli krzyczeć, jak zwierzęta na rzeź prowadzone.
O, przerażające czasy triumfu technologicznego. Do czego to doszło, że siedząc w kapciach i z herbatą przez telewizorem, odpalam Facebook i na żywo czytam relację jednego z zakładników, który błaga, żeby do budynku natychmiast weszły jednostki antyterrorystyczne, bo ludzie zabijani są jeden po drugim. Jeden po drugim. Jeden po drugim. Huczało mi to w głowie całą piątkową noc.
I jak to możliwe, że czytam to, ktoś błaga o pomoc, a ja nic nie mogę zrobić? A, przepraszam, mogę zlajkować. Udostępnić.
Albo ta scena, na którą największy artysta dłuta i obrazu by nie wpadł. Kiedy ludzie są ewakuowani z hali sportowej, policja nie wie, czy wśród nich nie ma terrorysty, więc każe im podnieść ręce do góry. A straumatyzowani i przerażeni ludzie zaczynają śpiewać całym tłumem "Marsyliankę". Łzy stają mi w oczach, jak to sobie przypominam. 
O, smutny i gnuśny europejski kontynencie, odurzony swoją domniemaną potęgą i przekonany o tym, że każdy inny kontynent na świecie nieustanny hołd jest ci winien. Ilu jeszcze ludzi musi zginąć, żebyś na oczy przejrzał? Ile jeszcze cywilnych istnień musi się rozpłynąć, żebyś opracował mądrą i humanitarną strategię postępowania z terrorem? Ile rzek oprócz Sekwany ma jeszcze krwią spłynąć?
Europo mojego dzieciństwa znaczonego książkami Astrid Lindgren, Modiano, "Muminków", Europo popołudniowej herbaty, słońca Malagi, ogrodów Madery, wariactw Salvadora Dali, włoskiego słońca i słodkich pomidorów; gajów oliwnych, szkół filozofów, uniwersytetów potężnych, bastionie myśli nowoczesnej; Europo Prowansji wonnej, Bawarii górzystej, Szwajcarii serowej i pełnej drewnianych mostów i pereł architektury. Europo, dumo Napoleona, dreszczy Skriabina, szarży Mozarta, wzruszeń Chopina, Europo polonu i radu, przylądku iperytu, węglem słynąca królowo ludzi pracowitych i czół zmarszczonych. Ojczyzno murów, żelaznych kurtyn, nalotów dywanowych, połamanych płotów i okrągłych stołów. Bastionie nowoczesnej myśli, przylądku wolności i nadziei, kotle religii i kultur, smutna królewno gospodarczych potęg, drzewie gorzkich pomarańczy i jesiennych gruszek, ojczyzno cierpkiego wina i zmyślności konstrukcji z klocków. Panno w wianku dryblująca przez granice, matko pamiętająca upodlenie irlandzkiego głodu, na rękach niosąca skrwawione ciała synów na Majdanie. Ojczyzno czeskiego humoru i łaskoczącego w podniebienie piwa, zalążku faszyzmu, lustro twarzy Innego, ostojo zapachów, wykrojów i kapeluszy. Aksamitna skóro różnorodności, przyczółku poetów, ojczyzno druku, sztuki oblubienico.

Kończysz się. 

Ces fers de`s longtemps préparés ?
Français, pour nous, ah quel outrage
Quel transport il doit exciter !
C'est nous qu'on ose méditer
De rendre à l'antique esclavage.


sobota, 14 listopada 2015

Ludzie bezdomni

Kolejnym tematem na spotkanie z Bogną Wszechmogącą będzie zapewne Jean Reno. Kontakt z nim rwany jest, nieregularny, nieraz z doskoku. Widziałam się w nim w ubiegłym tygodniu, a wrażenie po spotkaniu zaznaczyło się we mnie nieprzyjemną szarą smugą smutku i przerażenia.

W sobotę hece przeróżne wyczyniał u mnie z wiertarką Maciek, bo w mieszkanku na Brazylijskiej mieszkam od dwóch lat, a ściany straszą golizną nałożonej na odwal się farby od malarza pokojowego z Bożej łaski. Poza tym piętrzą się w moich cyfrowych archiwach utrwalenia chwil radosnych - warto je na ścianach utrwalić jak talizmany. jak sówkę konwaliówkę od Kasi. Jak kobietę trzymającą kościotrupa, który wtula się w nią jak zmarznięte szczenię. Jak Fifi, która odgania od siebie kruki, ale księżyc wciąż nad nią świeci.
Maćkowi nie podobała się twardość ścian, uznał, że mieszkanie trzeba "sprzedać wpizdu" i kupić nowe, w nowym budownictwie, od dewelopera, a nie w takim nieprestiżowym mieszkać. Zanim poznałam Bognę taka uwaga by mnie zabolała i spowodowała wieczorną frustrację. Tym razem zakomunikowałam mu, że to jest mieszkanie na miarę naszych możliwości, a oprócz tego i tak duma mnie przepełnia, że wreszcie mam własne. I nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy, widząc jeszcze ledwo-ledwo, weszłam do mojego ukochanego domku ze szpitala Orłowskiego i ucałowałam z radości futryny, a na próg kapały mi łzy niedowierzania i wzruszenia, że jednak udało się wrócić. I co: teraz miałabym je sprzedać tylko dlatego, że wiertło zbyt łatwo w ścianę wchodzi? Jakiś nonsens.

Tego dnia miałam jechać do mamy. Celem spóźnionego grobbingu. Ale byłam jakaś niespokojna. Sobie zupełnie niecharakterystycznym sposobem po odjeździe Kamili i Maćka przystąpiłam nawet do sprzątania. Kiedy odnotowałam takie zachowanie, już wiedziałam, że czegoś się boję. I nie był to wyjazd do mamy. Na to całe zmącenie nałożyła się jeszcze jakaś zupełnie bez kontekstu sytuacja komunikacyjna spod mojego okna. Wielki czarny suv marki Audi wyjeżdżał w tempie ślimaczym z mojej osiedlowej, najspokojniejszej na świecie uliczki i jeszcze bardziej bez kontekstu uderzył w bok ekologicznej hybrydowej taksówki, która, także bez kontekstu, zawracała na wysokości przystanku z prędkością 4 kilometrów na godzinę. Huk był taki, że poderwał moje zapuchnięte kolana w ciągu sekundy. Czynności policyjne związane z tym wypadkiem trwały ponad trzy godziny. A zielono-biała taksówka miała tak mocno wgnieciony bok, jakby audi z impetem w ten pojazd wjechało. Bardzo dziwne.
A potem nagle usiadłam i sposobem zaproponowanym przez Bognę zadałam mojemu wewnętrznemu ja pytanie: "czego się boisz?" Na co moje wewnętrzne ja natychmiast odpowiedziało: "wizyty u Jeana Reno". Potem znowu wystosowałam pytanie wewnętrzne: "a czego się w spotkaniu z Jeanem Reno boisz?" A moje wewnętrzne ja - podobnie jak pojazdy - bez kontekstu - odpowiedziało: "tego, że spotkasz tam swojego ojca". Puk puk, to ja, droga bez wyjścia. Tęskniłaś?

Jean Reno wielokrotnie zapraszał mnie do siebie na Wolską 182 do domu pomocy społecznej, gdzie wylądował przed i po elektrycznej stabilizacji serca. Nie składało się, nie miałam czasu, odpychałam tę wizytę od siebie. Bałam się również, że ilość wrażeń, którą sobie zafunduję, uniemożliwi mi pracę w ciągu dnia. Poszłam tropem ekonomii i zdecydowałam się pojechać do niego w drodze do mamy w sobotę. Zapytałam, czego mu potrzeba. owoce? Cytrusy? Mandarynki, które tak lubi? Papierosy? Nowy kryminał? "Angorę"? "Nie" może?
Jak to on: "mnie nic nie potrzeba. No, może coś słodkiego". Zaczęłam ironizować, że ma takie małe wymagania. Wydukał, że może jeszcze papierosy. 

Przeszukiwałam już wcześniej mapy Google w poszukiwaniu dpsu pod tym adresem, ale jedyne, co znalazłam, to cmentarz. No, doprawdy, jeszcze przecież mu się nie zmarło, jeśli własnie zamówił czerwone LD i czekoladę z nadzieniem malaga.
Az tu nagle w pamiętną sobotę bez kontekstu na mapach Google znalazłam wyraźnie zaznaczony ośrodek, na który wcześniej byłam ślepa: Wolska 172, "Przystań. Schronisko dla bezdomnych mężczyzn". Caritas Archidiecezji Warszawskiej. Poczułam, że skóra mi cierpnie.

Panda robiła wszystko, żeby tam nie trafić. Pojechałam za daleko, potem źle skręciłam. W końcu na krzywy ryj wjechałam w uliczkę przeznaczoną dla tych, co na okoliczność Wszystkich Świętych dostarczają kwiaty do kwiaciarni przy cmentarzu dla powstańców. I znalazłam.
Smutny, przygnębiający do granic możliwości jednopiętrowy budynek przybija widza do krzyża szyldem "bo nie było dla nich miejsca w gospodzie". Grejt - pomyślałam głęboko intelektualnie. A oprócz tego towarzyszyło mi poczucie, że jednak tylko ścieżka hardkorowych przeżyć jest tą, która umożliwiała mi od lat rozwój duchowy.

Za ciemną, ciężką kotarą powalił mnie nieomalże przejmujący odór. Mieszanka samotności, opuszczenia, jakiegoś ludzkiego skowytu. Mieszanina męskiego potu, strachu i bezradności. Potworny zapach. W recepcji pan Stanisław zmierzył mnie wzrokiem pełnym zainteresowania wielkiego i posłał po Jeana Reno. Za szybą zobaczyłam lodowate wnętrze stołówki, która służy również za pokój spotkań. Słabo ogrzewane pomieszczenie, którego chłód potęgował kolor ścian i podłóg zaplanowanych architektonicznie w sposób pragmatyczny - w razie czego całość można umyć szlauchem.
Jean Reno wyszedł do mnie zadbany, ze skróconą brodą, w czystych, choć biednych ubraniach z darów Caritasu. Ucieszyłam się, że wygląda blado, ale nieźle. Czułam się jak kosmitka z torbą pełną słodyczy, winogron, gruszek, fajek i ryczącym zielonym napisem "Peek&Cloppenburg" na żarówiastym czerwonym tle.

Jean Reno oznajmił, że na górę mnie nie zaprasza, bo takie są zasady. Odwiedzający nie powinni widzieć nędzy, a także stłoczenia po dwudziestu mężczyzn w jednym pokoju. Ani prycz z kocami w kratę w kolorze oprószonej pieprzem musztardy. Ani rzędu roślin doniczkowych na parapetach. Ani zżółkłych ze starości fantomów firanek.
Usiedliśmy na kanapie, która jękneła pod ciężarem mojej sieciowej torby. Nad nami dumnie pieczę duchową sprawowali Jan Paweł II oraz Matka Boska Częstochowska. Za każdy z obrazów została zatknięta sztuczna róża zakurzona od wieloletnich westchnień wznoszonych ku niebiosom po sesjach z psychologiem, które mają na celu "podjęcie działań mających na celu zmianę postawy życiowej". Tak było w statusie placówki. Nędzne oświetlenie. Grabiejące z zimna ręce. Plakat ukazujący, że kilogram makulatury równa się jedna bułka kajzerka dla mieszkańca schroniska. Pomyślałam, że po moich tygodniowych lekturach prasy spokojnie mogłabym wykarmić przynajmniej dziesięciu mężczyzn.

Zawsze miał wypukłe, szeroko otwarte oczy. Teraz były jakby wytrzeszczone. Chciałam go zapytać, czy się boi. Ale, jak go znam, zapytałby mnie o to samo. A ja nie lubię przyznawać się przed mężczyznami do słabości.
Było po 17. Zbliżała się pora kolacji. Rytm życia w takich ośrodkach wyznaczają posiłki. Pierwszy o 8 rano. Czasami zupa w ciągu dnia. Wieczorem -o 18 - kolacja. I tego dnia trafiłam na dzień rarytasów - zimne nóżki. Jak sobie człowiek wyrobi znajomości, to wie, co będzie na obiadokolację. Wówczas może przyjść wcześniej i nawet załapać się na większą o dziesięć deka porcję. Tak samo jest w magazynie z ubraniami. Dobrze ci z oczu patrzy i możesz się przydać - dostaniesz sweter z domieszką wełny. I mniej śmigany. Jeśliś zwyklakiem bezwartościowym - to, co pod rękę podejdzie.  
Jean Reno jednak radzić sobie umie. W zamian za porady prawne, które świadczy bezdomnym (głównie skomplikowane sprawy komornicze i spadkowe - tym żyje ośrodek) dostaje papierosy i drobne kwoty, które ciuła celem wybrania się na Święta do Poznania do córki Kornelii lat dziewięć. W planach ma również zakup kolorowego iPoda, bo dziewczynka już jest w tym wieku, że lubi, żeby jej dobry beat w drodze do szkoły towarzyszył. 
Jean wierzy, że przyjdą lepsze czasy. Bo udało mu się uzyskać orzeczenie o drugim stopniu niepełnosprawności (graba, stary!) oraz prawo do renty chorobowej. Są ponoć widoki na mieszkanie socjalne w granicach administracyjnych miasta stołecznego Warszawy. I się nie skarży. ma ciepło, ma opiekę lekarską, ma jedzenie. Uśmiecha się nawet, choć oczy wówczas wystrzeszczają mu się jeszcze bardziej.
W ciągu dnia kilkakrotnie sprawdza się stan trzeźwości mieszkańców. Jean Reno pokornie dmucha w balonik, który zawsze wskazuje 0,0 promila. Ale najbardziej cieszy go to, że minął już czas kontroli i po śniadaniu Jean może wychodzić bez limitów na cały dzień i nawet nie musi meldować, dokąd i po co. Więc chodzi do biblioteki.
"Ty wiesz, jak ja się tam czuję? Najlepiej. Ta cisza, te książki, te miłe panie, które mi przynoszą kodeksy i ustawy. I wszystko, co chcę. I wszyscy się tam uśmiechają. Albo i nie. Ale nie patrzą mi na ręce. I czysto tam jest. Łazienka taka miła. Przynoszę tych książek zatrzęsienie. Czasem nie mam się jak położyć, bo wszystko leży na łóżku".  
Powiedział mi, że jak uskłada trochę pieniędzy, to zaprosi mnie na kawę do pobliskiego Reala. Wtedy myślałam, że pęknie mi serce. A w zasadzie to już po tych książkach i bibliotece. Nie dałam po sobie poznać. Swoim sposobem zaczęłam się rozglądać. I żeby się chronić, postanowiłam być sarkastyczną bałucianką, która się kulom nie kłania.

Popatrzyłam na Jana Pawła łaskawszym wzrokiem niż on na mnie i rzuciłam: "to co, mówisz, że się nawracasz?" - ukłułam, wiedząc, że Jean to zagorzały wieloletni ateista, hedonista, wielbiciel kobiecego ciała i krzewiciel idei poddawania się sile pożądania. W końcu ośmioro dzieci nie zostało niepokalanie poczętych. A żadne z nich nie wie, gdzie przebywa ich ojciec. coś ty zrobił, człowieku, że pokutę za grzechy odbywasz jeszcze na ziemskim padole?
Zaczął mi opowiadać o tym, że w zamian za dobre zachowanie są nagrody. Pomyślałam od razu o jedzeniu, bo mnie taka nagroda by ucieszyła. Albo wycieczka. Oczywiście najlepiej z prowiantem.
Okazało się, że Jean zapisał się na ogólnopolskie rozgrywki w szachach dla osób bezdomnych. Jak ktoś rejonowy turniej wygra, pojedzie na ogólnopolski. Do Szczecina. A jak wygra ten ogólnopolski, dostanie kolejną nagrodę w postaci wycieczki.
- Ojaaa. Dokąd? - zapytałam
- Do Częstochowy - z rechotem odpowiedział Jean, a w mojej głowie rozhuczała się Gombrowiczowska pełnia absurdu i życiowej złośliwości. 

Wtem spostrzegłam ruch. Zbliżała się 18, pora kolacji. Karmienia. Mężczyźni zaczęli się zbierać na posiłek. jakiś człowiek podszedł do stołu, przy którym siedzieliśmy i zupełnie bez pardonu odsunął krzesło i usiadł ze swoim emaliowanym garnuszkiem. Jean wytłumaczył mi, że to jego stałe miejsce, mamy się przesiąść do stolika Jeana. Czyli pod ścianą, ale za to przy szafce z książkami. Złapałam sieciową torbę, którą pan emaliowany obrzucił pożądliwym wzrokiem. Rozejrzałam się po sali. Przyszło ich już kilkunastu. I dotarło do mnie, że muszę wzbudzać sensację. Młoda dziewczyna (a w każdym razie na taką wyglądam), która w porównaniu z ubraniami z magazynu wygląda jak wycięta z żurnala, ciągnie za sobą zapach domu, mieszkania, ciepła i niezależności. No dobrze, w każdym razie takie wrażenie. Kolejni mężczyźni przestawali się kryć z tym, że na mnie patrzą. W zasadzie gapią się na mnie nieprzerwanie. Czułam się jak w lesie, w którym w ciemności rozbłyskują kolejne pary oczu. Ale nie czułam strachu. Najgorsze, że ciekawość. Ile to ludzkich historii. Ile to ludzkiego cierpienia, lęku, nieoczywistości. Ile mąk wszelakich. Rodzin rozbitych. Historii nieposkładanych. Życiorysów w połowie podartych. Jesteś tu, Tato?

Zaraz po tym, jak się przesiedliśmy, do stolika podszedł chłopak, który mógł być w moim wieku. Swoim sposobem zagadałam do niego. Również swoim sposobem - w najgorszy możliwy sposób. Położył na stole butelke po płitrowym Tigerze.
"O fuuuj, pije pan to świństwo? Żołądka szkoda" - utopiłam marketera z Wadowic.
Człowiek spojrzał na mnie wzrokiem, którego objaśnić nie potrafię i odpowiedział, ukazując braki w dolnym uzębieniu:
"Przecie herbatę tu miałem".

Głupia, niedorozwinięta kretynko. Co ty sobie myślisz: że bezdomny wyjdzie sobie ze schroniska na Wolskiej do Żabki i kupi napój energetyczny, którego segment rośnie w siłę w skali 3,2 proc., a w ubiegłym roku był wart 34 mld złotych? Że wydaje swoje ciężko uciułane grosze na izotonik, tak jak ty na bezmyślnie miażdżone w zębach M&Msy? Idiotko skończona, ograniczona egoistko, rozpieszczona kapitalistycznie debilko, jak mogłaś?! Boże, jak to dobrze, że nie słyszał mnie żaden rasowy reporter z Wyborczej. Byłabym na pewno skończona na wieki nie tylko w zawodzie.

Na całe szczęście zaczęła się ustawiać już kolejka do okienka, w którym wydają jedzenie. Panowie ochoczo podskoczyli po zimne nóżki z jedną kajzerką i porcją margaryny. Był to dobry moment, żeby uciec z mojego miejsca intelektualnej i humanistycznej hańby. Czułam się jakbym połknęła kawałek żelaza.

Jean Reno, jak to on, odprowadził mnie do drzwi. Podziękował serdecznie i nagle szybkim ruchem podniósł do ust moją rękę. Próbowałam się wyrwać, ale było już za późno.
Dostałam jeszcze od niego sms "Dosłownie i w przenośni osłodziłaś dzisiaj mój nędzny żywot".

Po co ja do niego jeżdżę? Czy w ten sposób próbuję karmić moje ego? Bo muszę sama przed sobą dowieść, jaka jestem słodka, dobra i matkoteresokalkutna? A może uprawiać ćwiczenia duchowe, bo na Jeana Reno projektuję mojego niepoznanego nigdy ojca i sprawdzam się, jakby to było, gdyby to Jean Reno był moim ojcem? I, jeśli tak właśnie robię, to czy jest to etyczne? Czy ja mam prawo takie rzeczy robić? I czy ja też za to odpokutuję?

Tego mi cofnąć nie możesz

Aż dziw bierze, jak się lenić potrafię. I jak prokrastynację modelowo uprawiam. Tak dawno nie pisałam. Bogna twierdzi, że to tylko nowe słowo na wzbranianie się przed robieniem tego, czego naprawdę nie chcemy i nie potrzebujemy. Choć już sama nie wiem, czego chcę i czego potrzebuję.
Od ubiegłego roku dzielę życie na potencjalnie osiągalne fragmenty. "Dożyję premiery książki J, a potem niech się dzieje, co chce"; "jeszcze tylko do urodzin Ani"; "jeszcze tylko żeby zobaczyć magnolie"; "no nieee, ostatnia prośba: do wesela Ani. A potem może być koniec. Potem już nie muszę".
Dożyłam. Widziałam się z Anią. Pękałam z dumy, płakałam ze szczęścia, wstrzymywałam oddech z radości. Chłonęłam angielską gościnność razem z jej opadającą mgłą i wszędobylską wilgocią. Ja i moje stawy. A jednak w Bath jeszcze mi pogoda nie dokuczała. Nawet puszące włosy wydawały mi się czymś zaplanowanym.
Dla czego mam teraz żyć i pod co planować? Każdego dnia życie próbuje mi podsunąć jakieś pomysły. Magnes z Budapesztu od Ani, koncert Świetlików, wiewiórka wąchająca orzeszek w Parku Skaryszewskim, otwarty most, zapach liści nad rzeką i sernik mokka w piekarni. Ale to wszystko małe takie, niepodzielne. Dla takich małych chwil mam żyć? Dla ułamków rzeczywistości?
Przecież oprócz mnie są tysiące, które czytają lepiej i głębiej niż ja. Nie mam do powiedzenia wielu wartościowych rzeczy. I na nic póki co nikomu się nie przydaję oprócz działu reklamy.
Był taki moment, że wydawało mi się, że mam się trzymać dla Kostka. Serce oszalało mi z radości w drodze do Paddington, kiedy się dowiedziałam, że już znana jest płeć latorośli Agi i Marcina. I na cześć tego momentu wygramoliłam się z czeluści londyńskiego metra i pognałam do księgarni. Bo i co więcej może od cioci Kasi dostać Kostek?

Nie podoba mi się stan mojego organizmu. Nie podoba mi się nierówny oddech, nocne uściski w klatce piersiowej bynajmniej niepochądzące od dybuków. Nie podoba mi się to, że o 18 zamiast wąchać z zachwytem ksiażki tęsknie spoglądam w kierunku łóżka. A już najmniej spodobało mi się spojrzenie Doktora Majkela i rezydenta. I ten kształt palców jakiś taki jak z gazetki promocyjnej, w której przecena parówkowej pośledniej jakości. Niedobrze.
Kolano zaczęło nagle żyć własnym życiem i dopraszać się uwagi Iwony. Są dni, że nie mieści się w spodnie. Opuszczam kolejne spotkania autorskie, w autobusie patrzę przez okno, a otwarta książka leży na kolanach. I zaczynam reagować na widok słońca wzruszeniem ramion. Wróciłaś, Eugenio? Którymi drzwiami?

Tak, jakby już dla mnie żadnego zadania nie było. I jakbym sama nie umiała go przed sobą postawić. Zmiana redakcji? Po co? Nie będą mnie chcieli nigdzie. Beze mnie sobie radzą, a ja się nigdy pchać nie potrafiłam. Nawet nie snuję już planów co do zbawienia mojej mamy. Tym bardziej, że rola ofiary znacznie bardziej jej odpowiada. Babci jak nie było, tak nie ma. A w zasadzie z odwiedzin na odwiedziny jest jej coraz mniej. Tu też nic nie poradzę.  I świat z rąk mi się wymyka, wysuwa, opada. Nie mam siły go dźwignąć. Nie mam woli go dźwigać.

Tylko podobno po moich oczach można poznać szukanie. W hotelu przy Collingham Place poznałam przeuroczą Laylę z Filipin, która w całej swojej rozciągłości metr czterdzieści trzy w obcasach szarpnęła moją walizkę na drugie piętro, jakby to było pudełko ze styropianu. Laylę było słychać w całym Kensington. Czy się tego chciało, czy nie. Mimo oznaczeń, że budynek ma 130 lat i należy mu się architektoniczny szacunek, waliła drzwiami ze smoczym impetem, uśmiechając się od ucha do ucha. W afirmacji londyńskiej wilgoci nie przeszkadzał jej nawet brak lewej górnej jedynki.
Kiedy w poniedziałek wróciłam półprzytomna ze zmęczenia, posadziła mnie w recepcji na kanapie i powiedziała: "You'll find him. I'm sure." Myślałam, że ma na myśli bilet na jutro na metro, bo właśnie z powodu nadmiernej ilości kupionych ksiażek gdzieś go zawieruszyłam, więc, gwoli upewnienia, zapytałam, o co chodzi. Na co Layla odpowiedziała, że widać, że kogoś bliskiego szukam.
Czy ja mam na twarzy to naprawdę wypisane? Że w każdej przechodzącej twarzy szukam Taty?
I ten Hindus w sklepie przy Milsom Street, który powiedział, że to niemożliwe, że jestem Polką. Bo mam jasne spojrzenie i sie uśmiecham. Czy tak wyglądają ludzie poszukujący? Czy szukanie jest ponadnarodowe?
Layla na odchodne ucałowała mnie i powiedziała, że "I give you my Christmas wish: I wish you to find your father".
Popłakałam się, ciągnąc walizkę przez pełne zdradliwych studzienek Earls Court Gardens.
I raz jeszcze w Londynie rozpadłam się na drobne kolorowe kawałki. Przy rozwrzeszczanym wieczornym tłumem Piccadily, które tak kocha moja mama. Tańczący młodzi ludzie, dumne fasady kamienic, wizg metra, jątrzące źrenice neony znienawidzonych reklam i ja. Zmęczona, potrącana przez roześmiane nastolatki i rozkojarzonych turystów. I jakoś wtedy najbardziej dotkliwie dotarło do mnie, że może i wolę podróżować sama i nawet nieźle mi to wychodzi, ale tak samo bokami wychodzi mi już to samosiowanie. A im bliżej mi do ludzi, tym gorzej mi z nimi. I z tego przestrachu niedopasowania, z tych odblasków wieczornych, zapachu restauracji, głosu lektora na stacji, z którym czytałam latem wywiad, z tego ciężaru albumu o Banksym w plecaku wcisnęłam się w najwęższą uliczkę West Endu i dałam upust mojemu przerażeniu. Płakałam z głową opartą o chłodny i wilgotny mur, co skutecznie stłumiło okrzyki obcojęzycznego tłumu, którego słowa rozumiałam, choć tak bardzo tego nie chciałam. Próbowałam sobie wybaczyć to, że po piętnastym telefonie od Ewy przestałam je już odbierać, że nie zostałam z Anią w Mells, że nie nie skończyłam analizy rynku herbaty w Polsce i że Flo musi za mnie zrobić do serwisu zagranicę. Tak samo wypłakiwałam widok kaniuli do wlewu zbliżającej się do mojej żyły, zapach pokoju zabiegowego i zgrzyt zębów, kiedy jestem proszona do gabinetu, żeby podpisać oświadczenie woli i świadomości, że wlew może mnie zabić, ale w zamian za to zabierze ból. Wypłakiwałam jeszcze prerafaelicką kreskę, która ugięła mi kolana w Tate, pełne sztucznego dmuchanego blichtru sale w galerii Saatchi i widok drzewa na Camden, które upodobniło się kolorem do muru.

Wdzięczna jestem losowi za dar łez.
A jednak urlop to przekleństwo swoiste.
Sa­mot­nym jest się wte­dy, gdy ma się czas.      

środa, 19 sierpnia 2015

W ucho ugryzienie

Tak to życie plecie się jakoś przedziwnie, że po pochmurnych nerwowych dniach wszelkie niedogodności słońcem i światłem mi rekompensuje.
Dzisiaj na przykład jest wielki dzień.
Po raz pierwszy w życiu wyniki badań mam jak osoba zupełnie zdrowa. Odczyn Biernackiego wynosi 7. CRP - również 7. Dwie siódemki na dobry dzień i na wilgotne oczy Doktora Michała.

Trzęsłam się. Chyba z radości. Zawyłam w gabinecie na dole jak szakal, na co pani doktor zareagowała ostrzeżeniem, że lek na uspokojenie w iniekcji zawsze łatwo podać. Galopem udałam się na trzecie piętro, przeskakując po dwa schodki, nie wiadomo czemu. Może chciałam po prostu posiedzieć na piętrze, które tyle mi dało. Przy pokoju zabiegowym, w którym tyle krwi pobrała mi pani Bożenka, a na pocieszenie pokazywała mi zdjęcie swojego golden retrievera.
Kartka z wynikami badań drżała mi w rękach. Nie mogłam uwierzyć. Nie mogłam. Nie ma zapalenia. Jakby choroby nie było. Czysto. Krajobraz po bitwie bez bitwy.
Serce tłukło się we mnie jak oszalałe. I nagle naprzeciwko mnie usłyszałam radosne "pani Kasiu, dzień dobry". I mimo że w myślach wcześniej nakazywałam sobie spokój, wykonałam karkołomny skok z dwutaktu i zawisłam na szyi doktora Michała jak Stach, kiedy przywożę mu upragnione duńskie klocki.

- Siedem, Doktorze Michale, siedem! Tylko siedem!
- Ale co: siedem, pani Kasiu?
- No OB siedem!!
- Niemożliwe - odepchnął mnie od siebie Pan Doktor. Muszę to zobaczyć.

A tu na kartce obok aminotransferaz asparginianowej i alaninowej białko C-reaktywne wykwitło wskaźnikiem o wartości ukochanej przez numerologów. I doktor Michał ślinę przełknął. Pokręcił głową, schylał ją niżej i niżej, aż kobaltowy podkoszulek pokrył jego policzki chłodem.

Ja za to wrzuciłam piąty bieg:
- Widział Pan? Widział? To dzięki Panu! To Pan mnie wyleczył! - darłam się jak pacjentka szpitala na Aleksandrowskiej. Znowu mogę chodzić, dobiegłam dzisiaj do autobusu, nawet trampki sama zawiązałam na kokardkę - na dowód podniosłam nogę do góry, prezentując w pełnej krasie szaro-białe vansy. - Widzi Pan? Ja teraz wszystko mogę: i na jogę pójść, i buty zasznurować, i do sklepu po brzoskwinie sama chodzę, i wodę wczoraj przyniosłam. I melona. Walizkę z górnej półki w szafie ściągnęłam przedwczoraj. I nawet nie myślałam, co robię i jak do tego doszło, że to zrobiłam! I dozorcy drzwi nogą przytrzymałam i wygięłam się przy tym tak o. I Wie Pan co? Ja ciocią będę! niedawno się dowiedziałam! I będę mogła się do tego dziecka przychylić, wie Pan? Będę mu śpiewać i będę je nosić! Bo MOGĘ! I może nawet niedługo na konia wsiądę, bo biodro coraz mocniejsze! I muszle w Spocie zbierałam, plażą przeszłam z Gdyni, nikt mi nie pomagał! I psa takiego widziałam nad morzem, jak biegł, to cały był tym biegiem, i ten biegł miał w pysku, w uszach, w ogonie! Wiedział Pan, że są nowe badania dotyczące witaminy K? podkrążone ma Pan oczy, za dużo się Pan uczy do tego egzaminu. Ja czytam taki podręcznik wasz dla studentów i ledwo zapamiętałam, że istnieje coś takiego jak koksyby. Dziwne słowo strasznie, takie nadęte. Ale przecież pan już tyle lat się uczy, to Pana takie słowa nie dziwią, prawda? I Pan przecież rozumie wszystko. Pan nawet moje ciało rozumie lepiej niż ja. Pan mnie wyleczył, Doktorze Michale!

I tu głos mi się załamał, broda mi zadrżała i łzy cztery mi się po policzkach stoczyły, a Pan Doktor ręką, którą nie trzymał torby lekarskiej, zagarnął mnie do piersi nieobleczonej jeszcze fartuchem i przytrzymał mnie przy kobalcie niebiańskim tak mocno. A ja poczułam,  że oddycha szybciej, szybciej niż zazwyczaj i jakoś chce, żeby ta moja głowa przy nim dłużej została. Żebym jego twarzy nie widziała.
Ale to korytarz przy wejściu na oddział przecież, ludzie chodzą, widzą, nie może mnie lekarz przytulać. Odsunął mnie od siebie i zobaczyłam, że ma mokre oczy. Zareagowałam tylko wciągniętym powietrzem. Nawet moje gadulstwo zamarło przy tym, co zobaczyłam.

- To pani zasługa, pani Kasiu, nie moja. To pani sobie z chorobą poradziła.
Chlipnął.
- Ze mną chyba też - uśmiechnął się.
I ja się uśmiechnęłam brodą drżącą. Potem on zaczął się śmiać. No to ja też.
- Idziemy do teatru, co?
- No pewnie, dosyć tej teorii podręcznikowej! - zakrzyknęłam radośnie.

I już, już miałam sięgać po kurtkę dżinsową, którą bez problemu teraz przecież zakładam, kiedy doktor Michał chwycił mnie za rękę i ją pocałował.
Głowę schylił po tym tak nisko, że prawie brodą dotknął klatki piersiowej.
- Dziękuję - powiedział.

I poszedł korytarzem, a ja patrzyłam za nim, osłupiała. Odwrócił się jeszcze na wysokości dyżurki i uśmiechnął się do mnie.

Zbiegłam po schodach z trzeciego piętra jak dzikie źrebię.
W holu głównym musiałam przysiąść i ochłonąć, bo bałam się, ze moje wejście do autobusu linii 168 spowoduje jakąś detonację. Albo ten autobus z radości porwę.
I spotkalam panią poznaną w grudniu. Nawet nie znam jej imienia. Ale że ma budowę drobną, filigranową, a włosy dwukolorowe, nastroszone i usta wąskie, ale wyraziste, a szlafrok w grudniu nosiła biały w dalmatyńskie plamki, nazwałam ją Cruellą. Ale żeby nie urazić - Dobrą. Cruella Dobra. Wyciągnęła do mnie ręce mocno już pokryte poczynaniami twardziny układowej. Spuchnięte i obolałe. Sine prawie. 
Rozmawiałam z nią dobrą godzinę. Że czasem już nie ma siły. I nawet tak jak ja, ma naszykowane leki, żeby ze sobą skończyć. Ale boi się, że dawka jej nie zabije, tylko zrobi z niej warzywo. Czyli jeszcze gorzej. Bo zanim zachorowała, jej ośmioletni wnuczek poradził sobie z białaczką. I Jasiek teraz jest jej boskim neuroprzekaźnikiem. Bo Babcia Cruella, jak wnuk zachorował, padła na kolana w kętrzyńskim kościele i w rozpaczy zawołała:
- Boże! Uzdrów to dziecko! Na mnie ześlij chorobę!
I jej wysłuchał. Szybciej niż przewidywała.
Na koniec rozmowy ucałowałam te jej martwe już niemal ręce. na ustach poczułam zwapniałą szorstkość i bezwzględność choroby. Gorzkie to odczucie. Ale tak to już trzeba. Pokłonić się, ale odgiąć. Wstać. Nie dawać się do ostatniej chwili.

Tak się składa, że znów czytam jedną z najpiękniejszych książek świata. "Obietnicę poranka" Romaina Gary'ego, co imię ma na cześć powieści nadane.
Bohater powieści ma lat jedenaście i chce ze sobą skończyć pod ciężarem brewion (cudne słowo! takie melodyjne). Ale kiedy już ma je na siebie zrzucić, przychodzi do niego wyliniały, wynędzniały kot. Zlizał z jego twarzy okruszki ukradzionego z cukierni kawałka makowca.
"Ważne było jedynie to, że istniał ten pyszczek przyjazny i język ciepły i gorliwy, przesuwający się tam i z powrotem po mojej twarzy z wszelkimi pozorami tkliwości i współczucia. Niczego więcej nie trzeba mi do szczęścia.
Kiedy kocur zakończył wreszcie swoje karesy, poczułem się o wiele lepiej. Świat ofiarował mi jeszcze pewne możliwości i przyjaźnie, których niepodobna było lekceważyć. Kot ocierał się teraz mrucząc o moją twarz. Starałem się naśladować jego mruczenie i przez dobrą chwilę mruczeliśmy tak obaj na wyprzódki. Wygrzebałem okruchy ciasta z kieszeni i poczęstowałem go nimi. Okazał niejakie zainteresowanie i oparł się o mój nos wznosząc do góry wyprostowany ogon. Ugryzł mnie w ucho. Słowem, życie stawało się znów warte trudu, by je przeżyć".

Po coś mi była, Eugenio Spondylo. Niepotrzebnie walczyłam z Tobą zaciekle. Tyle mi dałaś spojrzeń, uśmiechów i czułości. Rąk na głowę położonych, uścisków serdecznych, ludzkiej delikatności. Historii niepowtarzalnych i niewiarygodnych, pacierzy gorączkowo odmawianych, bluźnierstw nad ranem wykrzykiwanych w poduszkę, łez piekących i myśli o śmierci zbawiennej tyle dałaś. I radości z tego, że można znów widzieć, że Powiśle pachnie deszczem, a na rogu Lipskiej ktoś rozsypał mielona kawę. I smak lodów w drodze do instytutu, wieczorne światła Rzymu, płacz żurawi na Mazurach i mroczne piękno Sztynortu. Wiadomość o tym, że zostanę ciocią, myśli szybkich i nieskładnych, wieczornych ochłód nad Wisłą, spacerów saskokępnych i prób udanych dobiegnięcia do autobusu. Spojrzeń skupionych w poszukiwaniu ojca, zerknięć na przypalany cybuch fajki, uciech z landrynkowego koloru paznokci i twarzy niedowierzających. 
Tyle pragnień. Uniesień. Tęsknot znajomych i nowych zupełnie. Twarzy stroskanych, brzmień nowych, obrazów rzadkich, spostrzeżeń chwilowych. Spojrzenie mi wyostrzyłaś, słuch wytężyłaś, ciągle uczysz skupienia i tego, że ucieczka nie popłaca. Ty zawsze dogonisz.

Z losu nawet najlepszy lekarz nie wyleczy.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Tatusiu

O Jeanie Reno Afgańska Siostra powiedziała, że z oczu mu patrzy tak, jakby stał tam, gdzie stało ZOMO. I pewnie ma rację. Bo i ja boję się tego spojrzenia. Jak rentgen. I jak tomograf. Wszystko widzi i wszystko widział.
Tylko że poznałam go wtedy, kiedy byliśmy równi. Ja słaniałam się z bólu na korytarzu na Spartańskiej i chodziłam w okolice izby przyjęć, na której mogłam obserwować ojców, którzy stroskani przyprowadzali tam swoje dzieci. Córeczki. Księżniczki. królewny. Żeby dać im gwiazdkę z nieba i wywalczyć dla nich dobre leczenie. Dla nich krwi by sobie upuścili. Od samego takiego widoku zdrowiałam, bo wyobrażałam sobie, że sprawa mnie dotyczy.
A Jeanowi Reno obumierało serce i całe zastępy chirurgów nie mogły na to nic poradzić. A potem sprawdzałam się w tej relacji, jak to by było, gdyby Jean Reno okazał się moim ojcem. Czasami fajnie. Lubiłam się z nim przekomarzać i udawać kogoś, kim nie jestem. Ale on ma jakąś taką właściwość ludzi po pięćdziesiątce, że nawet jak zakładam maskę, to i tak wie, co w trawie piszczy. I naprawdę mnie widzi. I umie słuchać. I nie obraża się, kiedy milczę. Czekał na mój telefon po czterech miesiącach. I się ucieszył, że mnie usłyszał. Moja mama tak nie ma. Czy mój prawdziwy Tata tak by miał?

Nie oceniam Jeana Reno, bo historia to nie zawsze życie. Polityczne wybory to też nie zawsze życie. I zastanawia mnie to, że ma ośmioro dzieci. I na żadne oprócz ośmioletniej Kornelii liczyć nie może. Dlaczego? Jaki on musi być strasznie, okropnie samotny. I jest taki schorowany. Nie ma się kto nim zająć. Sam tak sobie nagrabił, czy życie się tak ułożyło?

A Ty? Byłeś w partii? Jak to jest? Samemu ze sobą się bić? Skończyć prawo i się w środku zagryzać do krwi? Obracać w sobie pojęcia lojalności i sprawiedliwości jak obol? Myślisz o mnie? A może mnie szukałeś, a mama ukróciła Twoje poszukiwania? Tatusiu, nie chciałeś mnie? Jak to było?

Śnisz mi się obco.
Dal bez tła.
Wjeżdżam windą na trzecie piętro instytutu w Aninie. Winda otwiera się na dwie strony. Oba korytarze takie same, a jednak inne.
Muszę się spieszyć, winda zaraz się zamknie i spadnę.
Spadnę.
Wiem, że mnie wołasz.
Ale nie wiem, który korytarz wybrać.
Nie wiem, dokąd pójść.

Gdzie jesteś, Tato?

czwartek, 6 sierpnia 2015

Nowy początek

To bez wątpienia piękny rok, a dopiero połowa za mną.
Widziałam już, jak Ludzie, którzy uratowali mi życie biorą ślub. I jak rozwija się ich miłość: cicha, spokojna, normalna, pełna nieprzesadzonej czułości i troski, których jeszcze wystarcza dla otoczenia. Udowodnili mi, że radość dzielona się pomnaża. Że można kogoś pokochać tak po prostu: z całym jego bagażem inności i odrębności. Że zawsze może się dla niego znaleźć miejsce przy stole, nawet w rodzinne święta. 
Dowiedziałam się, że moja Ania w październiku będzie przysięgać, że nie opuści Adriana do końca życia. I wiem, że słowa dotrzyma.
Otrzymałam od losu wielką Łaskę życia bez bólu. Doświadczyłam Cudu. Chodzę nad rzekę, zawiązuję sama buty, przynoszę do domu świeże warzywa i owoce, koję spiekotę wieczornego zmęczenia lodami waniliowymi, przytrzymuję na języku piwo pszeniczne i gapię się na ludzi. Na rzeczywistość nie nakłada się szara zasłona bólu. Zaczęłam żyć.
A teraz – zostanę ciocią. Ale taką prawdziwą, świadomą, od początku.
Toot powiedziała: „zajebistość. Sama stworzyłaś sobie rodzinę”.

No bo tak. Przecież zawsze na wieść o nowym członku rodziny się cieszyłam. Czasem jak głupia. Skakałam z radości, jak urodziła się Tysia, Stach, Hela przyszła na świat wtedy, kiedy po operacji biodra spinała mnie obręcz ognia, ale to wtedy było nieważne. Pojawiło się nowe życie.
Tyle że o ciąży kuzynek i sióstr ciotecznych dowiadywałam się a to przypadkiem, a to w otoczeniu komentarza: „tylko nie mów, że to ja ci powiedziałam, bo może będą źli”.
Jakby to był jakiś grzech: że ja wiem. Że powiedzieli tej, która jest nie wiadomo skąd i przyszła na świat w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. To może jak się jej powie, to ona rzuci jakąś klątwę?
Lepiej udawać, że to nie ja powiedziałam. Lepiej znajdę trzymać od rodzinnych tajemnic z daleka.
Tym sposobem Helę trzymałam na rękach dopiero wtedy, kiedy już sprawnie chodziła. Mogłam na dzieci patrzeć z daleka. Z odległości. Jak trędowata.
 

Jak to ja u Agi i Marcina: nadawałam jak nakręcona, unikając czujnego spojrzenia Marcina, żeby mu nie pokazać, że jednak nadal panicznie się boję, bo domowe rewelacje gdzieś się we mnie osadziły i zwalniają mi silnik, a pan Daniel nie ustaje w rozchaosowywaniu mojego ja. I dalej jak to ja: szalonym slalomem od tematów z pogranicza kultury i sztuki, przez wieści branżowe i refleksje o bezsensie istnienia w systemie NFZ.
Aż w końcu Marcin podsunął mi kartkę. Zarejestrowałam dwie rzeczy: logo Alabu i kilkukrotne, w słupku wypisane: „w ciąży”.
I od tamtej pory kilkudziesięciu sekund, a może minut, nie pamiętam. Nie pamiętam.
Nagle znalazłam się obok Agi, zawisłam jej na szyi i cieszyłam się tak, że nie mogłam złapać oddechu. A kiedy odkleiłam się od biednej Agi, rękaw jej białego podkoszulka okazał się całkowicie mokry. Płakałam jednocześnie i się śmiałam. W środku ktoś odpalił mi petardę z radością i ciepłem. W głowie rozsypał brokat. Czułam się jak na własnym urodzinowym przyjęciu, kiedy wszyscy śpiewają mi sto lat, uśmiechają się do mnie i zdają się otwierać wielkie drzwi nowego i pięknego.
Potem zaczęłam się zastanawiać, czy to normalne, że tak reaguję? Trzęsły mi się ręce.
Znowu mnie wyróżnili. Mnie. Chociaż nie jesteśmy oficjalnie rodziną. Staliśmy się nią w jakimś sensie. Powiedzieli mi specjalnie. Oddzielnie. Odświętnie. Odrębnie. Specjalnie mnie zaprosili, żeby mi powiedzieć. Zaprosili mnie do swojego pociągu. Jadę z nimi w przedziale. Na kolejnej stacji dosiadają się ludzie. Im ciaśniej, tym więcej miejsca się robi. Może się robić. Kiedy chodziłam do szkoły, w starym elementarzu miałam taki wierszyk o dziewczynkach, które spacerują w deszczu. Tylko jedna dziewczynka miała parasol. Ale z każdą koleżanka chętnie się dzieliła. Era internetów pozwoliła mi znaleźć wiersz Hanny Łochockiej:

Cztery przyjaciółki

Koleżanek w klasie wiele:
wśród nich mamy między nami
Alę, Ulę, Olę, Elę,
które są przyjaciółkami.

Kiedyś - była to niedziela -
deszcz rzęsisty spotkał Olę.
Z okna ją spostrzegła Ela
i wybiegła z parasolem.

Idą razem raźnym krokiem,
aż tu patrzą - moknie Ula.
Cóż, parasol dość szeroki:
Ula pod nim się przytula.

Ale spójrzcie tam przy drzewie
stoi Ala, zmokła kurka.
Bo i jakże w tej ulewie
do swojego przejść podwórka?

- Chociaż miejsca tu niewiele,
chodźże, Alu - rzecze Ola.
Razem będzie nam weselej.
Korzystajmy z parasola!

Czy parasol się rozszerzył,
czy też przyjaźń mocna była -
dość, że pod nim, proszę wierzyć,
cała czwórka się zmieściła.


I ja dzięki nim już nie moknę. I dla mnie wystarczyło miejsca.

A potem do mnie dotarło: będę ciocią.
Co oznacza obowiązki. Odpowiedzialność. Nowe wyzwania. I przydatność.
Poważne obowiązki, bo chcę być ciocia obecną. Taką, co przynosi nowinki o książkach i nowych trendach w Smyku na Chmielnej. Która przekopuje księgarnie dla dzieci w poszukiwaniu ręcznie robionych drewnianych klocków. Śledzi, co się ogląda, prowadzi do teatru, do kina i cenzuruje, czy bajka nie jest nazbyt drastyczna, a spektakl zbyt nużący, nosi w torbie żelki i biszkopty, śledzi poszerzenie portfolio Wedla i notuje, gdzie w mieście odbywają się najlepsze warsztaty kulinarne dla najmłodszych.
I na fali tej radości, tego czystego uczucia pognałam następnego dnia po premierze prasowej nowego Allena do Smyka na Chmielną. Wparowałam do działu, który ostatnim razem odwiedziłam, kiedy dowiedziałam się o nieuleczalnej chorobie i podpisałam lojalkę, że pod żadnym pozorem nie zajdę w ciążę, będę pilnować zasad higienicznego współżycia i stosować skuteczną antykoncepcję.
Tyle że teraz ten dział pojaśniał, pokraśniał, uśmiechał się do mnie każdym wózkiem, bujaczkiem, huśtawką, podusią, grzechotką i gryzakiem. Laktatorem nawet. Chwytałam spacerówki i sprawdzałam, czy nie za ciężkie, jaką wykazują zwrotność, jak cenowo kształtują się foteliki samochodowe, czy łóżeczko dla matki wygodne i czy śliniaki są w trójpaku, czy w pięciopaku. I te śpiochy, maleńkie stópki, buciki, czepeczki, wdzianka, grzechoczące zabawki, butelki z atestem, podgrzewacze i usypiacze. Kołysanki, melodyjki, pozytywki, nożyczki do mikropaznokietków, pelerynki, puzderka, pieluszki, przytulanki. Ciepły, bezpieczny, pluszowy świat nowości. Powitania.
I teraz wyzwanie: żeby było tak, jak nie ma nikt. Idealnie. Ale bez nadmiaru słodyczy. Bez lukru. Strawnie. I normalnie. Z badmintonem. Spacerem po Łazienkach. Targiem śniadaniowym na Ochocie. Popołudniem w parku. Kąpielą w dmuchanym basenie. Za rączkę. Rozejrzeć się przed przejściem. Na trawie nie siadamy, chyba że na kocyku. „Ślimak, ślimak, pokaż rogi”. Tędy lepiej nie. Chodź do mamusi. Co się mówi? Tego do buzi nie! A co to? Ojej, nie za włosy! Co wpadło do oka? Pocałuję i nie będzie boleć. Jeśli chcesz, możesz płakać. Masz ochotę na watę cukrową? Możesz boso po trawie. Które wolisz: z jagodami, czy z jabłkiem? Chlebek z cukrem i ze śmietanką? To kiedy ta klasówka? Ciocia zabiera cię po szkole na lody. Pójdziesz ze mną?
Popłakałam się, kiedy to napisałam. Ile to pięknych momentów przed nimi. I przede mną. Bo będę mogła się temu przyglądać, patrzeć, dziwić się, przytulać, wąchać włoski, gładzić po główce, podsuwać palec do przytrzymania, brzęczeć bransoletką, czytać, czytać, czytać na dobranoc i specjalnie pisać bajki. Czy to będzie Tomuś, Jędruś, Feluś, Franuś, Majka, Hania, Basia, Ala – będę towarzyszyć w nauce i uczyć się też sama. Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczułam, ze powiększy się moja Rodzina. Bo wreszcie ktoś mnie do rodziny przyjął. Stałam się jej częścią. Integralną.   

I z drugiej strony boję się. Czy będę potrafiła? Ja i moja spondyloniezaradność? Strach przed bezpośredniością pytania, a co, jak się przewróci? A jak mu się nie spodoba? A jak to będzie ciociny falstart? Książka nie taka? Fabuła nudna? Bohater niespójny? Ile wyzwań przede mną!
Może ten strach wynika z tego, że dziecko jest takim wyzwaniem? Nowym początkiem? Nową możliwością, która może obrócić świat do góry nogami i to nie tylko świat rodziców? A kto to wie, kto się urodzi Age i Marcinowi? Może geniusz? Wynalazca leku na raka? Wybitny rzemieślnik? Wspaniały artysta? Nieokiełznany kompozytor? Światowej sławy ekonomista? Sprawny polityk? Wrażliwy człowiek o mądrym sercu.
I to, że dzieci drastycznie podnoszą dorosłym poprzeczkę, bo niby nie wiedzą nic, bo rodzą się jako czysta tablica, ale potrafią zadać pytania, które zarozumiałych dorosłych wbijają w krzesła z zakłopotania? Oraz to, że dla dzieci trzeba pisać jak dla dorosłych, tylko lepiej? I myśleć trzy razy szybciej. I dziesięć razy bardziej oryginalnie.

Czekam na Ciebie, kimkolwiek będziesz.

Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata:
moreny, mureny i morza, i zorze,
i ogień, i ogon, i orzeł, i orzech -
jak ja to ustawię, gdzie ja to położę?
Te chaszcze i paszcze, i leszcze, i deszcze,
bodziszki, modliszki - gdzie ja to pomieszczę?
Motyle, goryle, beryle i trele -
dziękuję, to chyba o wiele za wiele,
Do dzbanka jakiego tam łopian i łopot,
i łubin, i popłoch, i przepych, i kłopot?
Gdzie zabrać kolibra, gdzie ukryć to srebro,
co zrobić na serio z tym żubrem i zebrą?
Już taki dwutlenek rzecz ważna i droga,
a tu ośmiornica i jeszcze stonoga!
Domyślam się ceny, choć cena z gwiazd zdarta -
dziękuję, doprawdy nie czuję się warta.
Nie szkoda to dla mnie zachodu i słońca?
Jak ma się w to bawić osoba żyjąca?
Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę:
co dalsze, przeoczę, a resztę pomylę.
Nie zdążę wszystkiego odróżnić od próżni.
Pogubię te bratki w pośpiechu podróżnym.
Już choćby najmniejszy - szalony wydatek:
fatyga łodygi i listek, i płatek
raz jeden w przestrzeni, od nigdy, na oślep,
wzgardliwie dokładny i kruchy wyniośle.

środa, 5 sierpnia 2015

Intensywność


Wzbiera we mnie. Bez wątpienia we mnie wzbiera.

Zawsze jak jadę do Bogny, na kilka dni przed wizytą martwię się, że nie mam głównej linii tematycznej spotkania. Najpóźniej w przeddzień okazuje się, że jednak temat przewodni mam.

Tym razem wszystko działa na zasadzie domina.

Nie wiadomo dlaczego któregoś dnia postanowiłam poruszyć temat Michała. Pani Bogna powiedziała, że wstępne opowieści o Michale brzmią ciężko, nużąco, ściągają z niej terapeutyczną energię. I ja tak czułam. Słowa mi uciekały. Nie wiedziałam, o czym mam mówić. Bo i nie byłam w stanie przywołać jednego traumatycznego przeżycia. Czy ten moment, kiedy Michał popchnął mnie na kolana przed swoim pijanym w sztok kolegą i kazał tamtemu rozpinać rozporek? Czy ten, kiedy wrócił pijany po raz trzysta siedemdziesiąty czwarty, podniósł mnie za włosy i wywalił z łóżka: „bo i tak jesteś nieprzydatna”, a ja płakałam, skulona w drugim pokoju pod kaloryferem, zasłaniając sobą Kropkę? Czy może ten moment, kiedy leżał w ciągu cztery dni, a mieszkanie cuchnęło jak noclegownia dla bezdomnych, udawałam, że jestem w świecie Leśmiana, bo kończyłam prace magisterską, a on po dwóch dobach nagle ocknął się, chwycił pierwszego lepszego z brzegu Żubra, rozbił go o swoją czarną komodę, a potem przyłożył mi w tył głowy, a ja, szczęśliwie, straciłam przytomność? Czy ten moment był traumatyczny, kiedy Michał dowiedział się, że od Karola pożyczyłam notatki, a potem jakaś jego ulubiona koleżanka doniosła mojemu oprawcy, że na wydziale stałam z Karolem pod oknem, a jemu na rękawie kurtki kwietniowym popołudniem usiadła biedronka; delikatnie zabrałam ją na palec i nasze głowy się ku sobie pochyliły, żeby policzyć kropki? Przyszedł wtedy pod wydział, popchnął Karola, kiedy wyszliśmy z wykładu o malarstwie opisowym, a ja Karola zasłoniłam sobą, żeby tylko go nie uderzył. Potem złapał mnie za kołnierz kurtki i wyrzygnął w obecności najważniejszych dla mnie osób z roku: „do domu, dziwko”.
Czy może wtedy, kiedy włamywał się na moją pocztę i śledził każdy mój ruch? Sprawdzał wysłane i odebrane mejle, wpisy na blogu? Czy wtedy, kiedy przez zaciśnięte zęby wysyczał: „zapowiadam ci, że nigdy nikt cię nie będzie chciał, bo jesteś zużyta, przechodzona jak stara śmierdząca szmata i nikt ci nie uwierzy, że tyle lat byłaś z kimś takim jak ja i nadal jesteś dziewicą. Wszystkim powiedziałem, że całe studia sypiałaś, z kim popadnie. Nażryj się tą swoją opinią cnotki nieruchanej”.

Dużo tego. Nie wiem, które jest najbardziej traumatyczne. Czy można ustalić hierarchię nieszczęść?

Temat Michała trwał przez dwa spotkania. I chodziło o wybaczenie. To, co sobie powtarzałam od lat. A jednak żyję od kilku tygodni w głębokim przekonaniu, że to jednak ja Michałowi zrobiłam krzywdę. Że to była moja wina. Że go nie widziałam, tak jak mama mnie nie widzi. I że nie chcąc sypiać z Michałem, sama ściągnęłam na siebie nieszczęście.

Miesiące spędzone w bibliotekach, czytelniach, samotne wieczory z Hauptem i nowymi osiągnięciami geniuszu polskich reporterów cudownie na mnie zadziałały. Narkotycznie. Jak to dobrze nie być widzianą przez nikogo. jak to dobrze być przezroczystą szczególnie dla mężczyzn. W ubiegłym roku życie przygotowało mi wystarczająco dużo niespodzianek, po co jeszcze jakieś sercowe złamania. Za to z radością przyglądałam się osiągnięciom i dokonaniom sercowym znajomych i przyjaciół. Czasem nieznajomych. Cieszyły mnie śluby, zaproszenia na ślub, wspólne wypady na weekend. Słuchałam o nich, jakby były częścią opowieści wydawanych przez Czarne albo Znak. I cieszyłam się, że stoję na peronie, po którym przejeżdża błogosławiony pociąg spełnienia. Nawet jeśli cudzego - jakie to szczęście móc to oglądać.

I wszystko było niby w porządku do czasu, kiedy zaczęłam przeżuwać stary michałowy kotlet. Międliłam go w sobie jak bezsmakowe tofu, ale jeszcze ostrożnie, na wypadek gdyby nagle zaatakował mnie ukryty gdzieś kawałek japaleno albo chilli. W każdej chwili może przecież zapiec, zaboleć. Więc międliłam ostrożnie, z dystansu, zaciskając palce u rąk do zsinienia kłykci. "To było większe ode mnie i od ciebie. Wybacz mi, tak jak ja wybaczam tobie. Nie byłam gotowa być przy tobie kobietą". Wyrecytowałam u Bogny. Wyrecytowałam, bo te słowa do mnie nie dotarły. Nie wierzę w to, co powiedziałam. Czy moja niegotowość do pójścia z nim do łóżka upoważniała go do bicia mnie i poniżania? I czy w ogóle mam prawo, a nawet obowiązek przebaczyć?

Międliłam to do czasu pójścia nad rzekę z Toot, Afgańską Siostrą i Małym Krzysiem. Bawiłam się wyśmienicie podczas koncertu Pauli i Karola, nie rozumiejąc ani słowa z tego, co śpiewali, ciesząc się tym, że oni się cieszyli, wyskakując jak bawarskie nastolatki na folklorystycznym festynie i waląc w bęben i tamburyn. A potem byłam zachwycona tym, że koncert elektro może być inspirująco energetyczny, Bergsonowsko rytmiczny, a ja mogę stać obok Mikołaja Ziółkowskiego i czuć się jak fundament współczesnej kultury rozrywkowej w Polsce.

A potem Bóg mnie opuścił i poszłam posiedzieć na schody pomiędzy Cudem nad Wisłą i Pomostem 511. Pośrodku niczego, z widokiem na senną i brudną Wisłę, która jeszcze miała wystarczają głębokość, żeby przeprawić się na Saską Kępę wodnym tramwajem. I wtedy pojawił się on. I narobił mi nieporządku w chaosie.
Schylił się do Toot, a z daleka wyglądał, jakby całował rąbek jej kimona w kwiaty. Pobiegłam do niej, bo znając charakterologiczną zrywność Toot, istniała szansa, że ów pan za chwilę w akompaniamencie wyjców podkarpackich wyląduje w Wiśle. Okazało się, że, co nie dziwi, Magda wpadła owemu panu z brodą w oko, a dodatkowo, jak na nadwiślańskie okoliczności, ów pan posługuje się całkiem przyzwoitą polszczyzną. Przysłuchiwałam się, rozbawiona, wymianie zdań między Toot, radarowo nastawionej na innego brodacza, tyle że wytatuowanego, a czasem zerkałam na zupełnie nieobecną Afgańską Siostrę, której myśli ciągle jeszcze kołują nad bazą w Ghazni. Ale jak ów pan od całowania rąbka kimona Magdy powiedział, że tak go zachwyciły maki na jej odzieniu, musiałam zareagować:

- Proszę wybaczyć, ale obawiam się, że jest pan w błędzie, twierdząc, że to maki. Wydaje mi się, że to jakiś gatunek południowych kwiatów. Na przykład bugenwille.

Panu brodaczowi wypadł z ręki papieros, więc wolną prawicę podniósł w kierunku nieba i tubalnym głosem zakrzyknął:

- „Pan wybaczy”! Kto tak mówi? Nikt już dzisiaj tak nie mówi!

- Myli się pan - ja tak mówię! - obruszyło się moje bałuckie jestestwo.
Pan brodacz kucnął bliżej mnie i nagle raptownie się w moim kierunku pochylił i zaczął mnie obwąchiwać jak Kropka. Tylko mokrego nosa mu brakowało. Rekompensował to chmielowym oddechem:
- Bo wiesz, ja mam taką religię. Jak psy. Że najpierw kobietę obwąchuję, a potem uderzam w gadkę. Jak mi się zapach kobiety nie spodoba, to nie ma co w gadkę uderzać - powiedział z przejęciem.
I w ten sposób mylnie oceniłam, że całuje rąbek Magdowego kimona jak stułę w kościele. On ją wąchał. Oryginalne. 
Zapytałam go, rozbawiona coraz bardziej, ile razy, za przeproszeniem w pysk za takie zachowanie dostał. A w rzeczywistości mój porąbany literaturą rosyjską i ostatnim sezonem "Penny Dreadful" mózg kazał mi zapytać:

- Czy kobiety, które pan właśnie w taki sposób traktuje, nie postrzegają tego jako afront?
Pan brodacz wyglądał na wniebowstąpionego:
- Jaką ty masz dykcję! jaki ty masz głos! Jaką barwę. Ej, ty musiałaś skończyć polonistykę z taką gadką! ("polonistykę" niestety źle akcentując).

Na co ja odpowiedziałam kokieteryjnym pytaniem:
- Po czym pan wnosi?
Pan brodacz poderwał się na równe nogi i zakrzyknął niczym Neron, niemalże wypuszczając przy tym złoty trunek z ręki:
- "Po czym pan wnosi"?! Jak ty mówisz? Kim ty jesteś?!

I wtedy mina mi zrzedła. Co to za pytanie? Jestem Kasia, nie wystarczy panu? Czy nie ugina się pan od nadmiaru wiadomości? A może potrzebuje pan więcej faktów? na przykład o przebiegu zapalenia błony naczyniowej 2014, które weszło do podręczników oftalmologii? O dawkowaniu Infliksimabu, bez którego nie byłabym w stanie zejść z kładki przy Solcu, a dzisiaj wyjątkowo zbiegłam?
I tak w ogóle to kto pana upoważnił do tego, żeby zwracać się do mnie po imieniu? 

W pijanym widzie zadawał mi jeszcze pytania, ale niestety nie rejestrował odpowiedzi. Okazuje się, że to nie tylko kwestia alkoholu. W przeczytanej przeze mnie ostatnio książce włoskiego dziennikarza Gramellini Massimo o nieskończenie durnie po polsku brzmiącym tytule "Niech ci się coś pięknego przyśni" przeczytałam, że droga do kobiety wiedzie nie przez struny głosowe, a przez uszy. Co mi po tandetnie zazwyczaj brzmiącym komplemencie? Słuchaj mnie, człowieku! On nie słucha.
Ponieważ bezcenny jest stan upojenia alkoholowego, bo najczęściej owocuje bolesną nieraz szczerością, jedną ręką wskazując na Toot (a tak naprawdę na kawałek sceny - obraz mu się rozmazał), Daniel (pan z brodą) powiedział:
- Ej no bo jak szie tak na nią popatrzy, to jest supr, ale jak ty się odezwiesz, to ona usz taka łanna nie jest...
Na szczęście rezolutna Toot zbyła ten komentarz tylko podkarpackim "pff" i nie chowała urazy.
Ubawiona byłam już stukrotnie, jak pan Daniel podjął rozpaczliwe kroki w kierunku pozyskania mojegu numeru telefonu. Przyzwyczajona do tego, że jako dziennikarz rozdaję go na prawo i lewo, tym razem postanowiłam zrobić inaczej. Podałam mu mój prywatny mejl - jak się okaże, że jest idiotą, po prostu oznaczę go jako spam. A jeśli będzie idiotą tylko częściowym, nakarmię się chociaż epistolarną konwencją Izabeli Czajki. A potem sieknę do kosza.
W międzyczasie dowiedziałam się od niego, że jest zodiakalną rybą (o, bogowie!), nie zna nikogo, kto obejrzałby choć jeden odcinek serialu "Gomorra", powiedział mi, że mam "śmieszny mały nosek", a jego mama zagrała w reklamie Biedronki. Oprócz tego z wykształcenia jest architektem, na Politechnice wykłada projektowanie 3D, a w sezonie zajmuje się projektowaniem i produkcją katamaranów, a tak naprawdę solemaranów, bo one działają dzięki energii słonecznej. Doprawdy, trzeba być mną, żeby pójść nad rzekę na koncert Pauli i Karola, zabłądzić na koncert elektro, a następnie zawrzeć znajomość z dizajnerem katamaranów. Powiedziałam panu Danielowi, że z wykształcenia jestem filmoznawcą (co przecież jest prawdą) i w zasadzie to wszystko, co mu o sobie powiedziałam. No i dałam bezcenną informację, bo przekazałam mój adres mejlowy.
Wracałam znad rzeki jeszcze z kacem moralnym, bo zupełnie niechcący choć w dobrej wierze sprawiłam przykrość Afgańskiej Siostrze. I następnego dnia byłam pewna, że po intensywnej nocy nad Wisłą pan Daniel albo stracił telefon, albo doświadczył zaniku pamięci krótkotrwałej, w związku z czym nie ma co czekać na jego wiadomość.
Jakże wielkie czekało mnie zdumienie, kiedy w niedzielę przed 18 dostałam wiadomość z prośbą o numer telefonu i z zapytaniem, w jakiej walucie ma się ze mną rozliczyć: czy ma mnie narysować, czy napisać wiersz.
Jako że sam się wkopał, zażyczyłam sobie a i owszem mój rysunek z pamięci wykonany metodą miedziorytu, a wiersz - również, bardzo proszę, skoro Pan nalega, może być biały na początek, żeby Pana heksametr nie zraził.
W nocy dostałam to, co poniżej:




Jeśli tak mnie zapamiętał, to musiał być nieźle pijany. Wnioskuję to po tym, że pomylił Smarzowskiego z Szumowską, co chociażby z punktu widzenia zupełnie innych poetyk musi być wskazaniem na co najmniej cztery promile alkoholu we krwi.

Tym sposobem przez tydzień zmuszałam pana Daniela do wymiany korespondencji, w której może jakoś szczególnie się nie pozowałam, ale za to pisałam stylem, który nie urągałby Prusowi. A przynajmniej tak się starałam.
Wielokrotnie jednak pan Daniel się odkrył, na przykład już w trzecim mejlu napisał mi o swoich marzeniach i wizjach dorosłego życia, włączając w to budowę domu z patio w samym jego środku oraz dwójką dzieci - najchętniej dziewczynek, bo "są bardziej skomplikowane i mają fochy". Na pocieszenie dowiedziałam się również, ze i chłopiec może być od biedy - można z nim grać w Playstation i układać Lego. A żona czy partnerka nie ma prawa w tym czasie zawracać głowy, że trawnik nieskoszony. Cóż za klasyczne oczyszczanie pola walki. I dwa nagie miecze na początek.

A potem było już z górki. Drugiego dnia korespondencji pan Daniel nie wytrzymał i zakomunikował: "ustawiamy się w czwartek o 20 na plaży Saska Kępa na całowanie bez języka w środku".
Byłam zdumiona taką deklaracją, niespodziewaną bezpośredniością tego wyznania i nieznanym dotąd męskim zdecydowaniem. Tyle że zdecydował za mnie. Postanowiłam go jeszcze trochę przeczołgać, więc po wpływem mąk Tantala, jakie mu zadałam składnią dziewiętnastowieczną, wyznał wreszcie, ukorzony niczym Schulz na swoich rycinach: "już cię nie chcę przelecieć. Chcę cię tylko słuchać".

Niezmiernie kontenta z takiego obrotu sprawy, byłam w zasadzie zdecydowana pójść sprawdzić, czy rzeczywiście ma taką właściwość jak czułe uszy.
Jako że konwencja przyjęta przeze mnie nie przewidywała spotkań sam na sam z mężczyzną (tym bardziej na bezludnej plaży pomiędzy haszczami Wału Miedzeszyńskiego), w piątek, prawie tydzień po zapoznaniu, zakomunikowałam mu, ze będę pod Pałacem Kultury świętować hucznie jego monumentalne 60-lecie i jeśli pan Daniel chce, może razem ze mną przesłać pocałunek jubilatowi - prosto w iglicę.
Chwała Bogu wolny wieczór miała Toot. do tej pory nie mogę uwierzyć, że tak ją ponaglałam, żeby przyszła. Przecież mam za sobą starcia z piarówką Horowitza, z panem Andrzejem i jego monstrualnym ego, z panem Bogusławem o zapędach wielkich jak niecne plany panowania nad światem Putina i nieuleczalną chorobą, która w ubiegłym roku prawie mnie zmiotła z powierzchni ziemi. A odczuwam paniczny strach przed chłopcem. Chłopcem. Zwykłym chłopcem, który od dziewiątej do siedemnastej bawi się w dorosłego, udając architekta, a popołudniami wyrywa na tandetne teksty laski nad Wisłą w oparach produktów z portfolio Kompanii Piwowarskiej. Też mi coś.

Zanim przyszedł, przed pałacem odbył się pokaz światła i dźwięku. Oglądałam go sama, bo Toot bieżyła spod Muzeum Powstania. Nade mną piękne fajerwerki otwierały żyrandole światła i huku, wokół mnie ludzie wznosili toasty. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem poczułam się tak samotna i przerażona jak wtedy: sama pod kopułami bukietów, palm, peonii i urodzinowych chryzantem, w potoku laserowego światła i tanecznej rąbanki Radia Zet. Na gardle zaciskała mi się potężna pętla strachu, zwierzęcego przerażenia. Byłam jak Kropka, dla której sylwester to nieomal atak terrorystyczny, najgorsza noc w roku, a biedny pies nie ma się gdzie schować, tym bardziej nie wie, jak zlokalizować i zracjonalizować źródło potężnych eksplozji. Objęłam się ramionami, bo to podobno pomaga, ale przez ten gest tylko zwilgotniały mi oczy i zachciało mi się wymiotować. barierki wokół Pałacu przypomniały mi nie wiadomo dlaczego pręty mojego dziecięcego łóżeczka, w którym moim ulubionym zajęciem było namiętne ssanie rąbka powłoczki na poduszkę z nadrukiem Pipi Langstrump.

A potem poszło jeszcze bardziej z górki niż myślałam. Pan Daniel był w otoczeniu kilku kolegów, bo przecież na takie spotkania nie przychodzi się samemu, a już na pewno nie na trzeźwo. Ale szukajmy plusów: dzięki panu Danielowi poznałam pana Piotra, menedżera jakiejś korporacji IT, w której jest kierownikiem, wodzem i ostatecznym decydentem, a w herbie ma bazy danych i system zerojedynkowy. Byłam zawsze pełna podziwu wobec takich ludzi, bo z matematyki byłam słaba, a z teorii ekonomicznych najbardziej zachwycił mnie efekt synergiczny, w którym dwa razy dwa równa się pięć.
Spokój, opanowanie, a nade wszystko umiejętność słuchania i słyszenia pana Piotra zaimponowały mi, o czym nie omieszkałam mu powiedzieć. oraz to, że jest z Żoliborza i lubi łowić ryby wydało mi się bezpiecznie nudne i romantycznie tęskne. I tego by było na tyle, choć później dowiedziałam się, że owo napomknięcie o tym, że jego spokój mi imponuje, pan Piotr odczytał jako "rwanie". Co za ohydne słowo. I ohydna samcza konstatacja. już wtedy byłam coraz bliżej potwierdzenia, że jednak wszyscy są tacy sami. Oni wszyscy.

Istotne jednak było to, co działo się ze mną w środku i moim ciałem podczas zalotnego szturmu pana Daniela. Otaczał mnie ze wszystkich stron, wykonywał wokół mnie taniec jakiegoś młodego narwanego szpaka-świszczypały, który w tej samej sekundzie zsuwa mi ramiączko bluzki, kompulsywnie mnie dotyka, próbuje kłaść rękę na moich plecach, chwyta za rąbek spódnicy, za chwilę próbuje złapać mnie za kolano, a w kolejnej minucie nagle sięga do mojej twarzy i odsłania moje uszy. Kuliłam się w sobie, chowałam głowę w ramiona, ściągałam je i złapałam się na tym, że pragnę tylko zniknąć. Że nie chcę tam być. Że zadaje mi pytania po to, żeby usłyszeć odpowiedź, która rozbawi jego i jego kolegę, nie bacząc na to, że za moment sam stanie się pośmiewiskiem. Intensywność. To najlepsze określenie jego zachowania. Nadmierność, barokowe nienasycenie, rokokowe puszenie się i sprawdzanie, jak daleko jeszcze może się posunąć. Lepkość intencji. Zuchwałość podejść. Wyuzdanie spojrzenia prosto w oczy. Zachłanne zaglądanie przez szparę konwencji.
Nawet Stach w swojej ośmioletniej bezczelności takich podchodów wobec mnie nie stosuje - woli przyglądać się z daleka tymi oczami jak wielkie orzechy laskowe i buja się niebezpiecznie na krześle, wiedząc doskonale, że jeżeli zbyt mocno się odchyli, ręce cioci za chwilę złapią go i uchronią przed upadkiem. Owszem, ciocia skarci, że jest łobuz i chuligan, ale za chwilę przytuli i powie, że kocha go nad życie. Nad miłość. Najbardziej na świecie. Ale cóż ja porównuję? Stach nigdy mi nie zaproponował całowania się bez języka w środku na opustoszałej plaży w środku tygodnia.  I mam nadzieję, że żadnej dziewczynie tego nie zaproponuje.     

Wszystko skończyło się z hukiem w piątek. Kuba grał precz daleko na głębokich Włochach koncert. Oczywiście zaczął z godzinnym opóźnieniem, bo zgubił zeszyt z akordami. Gdybym choć przez chwilę podejrzewała, ze brokatowy zeszyt z wizerunkiem Violetty, który leży sobie niewinnie pomiędzy bezą z nadzieniem czekoladowym a lemoniadą pokrzywową, to tak bezcenne znalezisko, kto wie, może koncert zacząłby sie o ustalonej godzinie i wieczór wyglądałby zgoła inaczej. Ale nie. Wyglądał właśnie tak.
Jako że mój Brat śpiewa naprawdę coraz lepiej, a i po piosenkach słychać, że przed oficjalnym wykonaniem wcześniej przegrał je z chłopakami co najmniej półtora raza, byłam dumna. Ale koncert w ogrodzie, kiedy wieczorna wilgoć zakrada się pod mokasyny i jesienną kurtkę z ociepleniem nie robi dobrze osobnikowi w trakcie intensywnego leczenia biologicznego. Zebrałam się przed 22, żeby zdążyc jeszcze na ostatnią SKMkę. W międzyczasie pan Daniel proponował a to żebym poszła do niego do pracowni na Francuskiej (sic!), a to pojechała do mieszkania przyjaciół na Mokotów, pod nieobecność których pan Daniel sprawował opiekę nad bezwłosym kotem rasy Sfinks, który był tak szkaradny, że aż wzbudził moją litość.
Wyznaczyłam spotkanie w połowie drogi, czyli w centrum. Pan Daniel trochę obrażonym tonem zakomunikował mi drogą smsową, że on jednak tego dnia nie pije, więc będzie smutnym, wycofanym chłopcem. Co mnie tylko ucieszyło, bo nadal na alkohol reaguję źle. To znaczy na mężczyzn pod wpływem alkoholu w moim otoczeniu, jeśli ci mężczyźni nie są Marcinem, Krzysiem albo świadkiem Agi i Marcina. Dodatkowo, nauczona doświadczeniem, że do mężczyzn trzeba wyjątkowo wprost komunikować o swoich odczuciach i pragnieniach, napisałam, że zmarzłam jak jasna cholera. Miałam nadzieję, że dla niego będzie to suponować, że chcę usiąść gdzieś, gdzie nie będzie wieczornego chłodu, wilgoci i przenikliwego zimna pochodzenia blue moon ostatniego dnia lipca.
Umówił się ze mną tam, gdzie kończy się Smolna. Za Sogo. Stałam i czekałam. Okazało się, że dla architekta koniec ulicy jest w zgoła innym miejscu. Przyszedł wreszcie. Oddzielnie szły jego ręce, oddzielnie korpus, oddzielnie oczy. Skuliłam się pod wpływem zimna i kolejnej fali intensywności.
Zaczął mnie prowadzić w kierunku wyjątkowo ciemnego parku za ulicą Smolną. oprotestowałam to głośnym komentarzem (może nie umie czytać ze zrozumieniem), że jest mi zimno. W jego plecaku pobrzękiwały butelki. Oznajmiłam również, że nie mam zamiaru pić alkoholu. Dwukrotnie oznajmiłam. Odwrócił się do mnie i powiedział:
- Nie obchodzi mnie to, na co masz ochotę, a na co nie. Ważne jest to, jakie ja ci stworzę możliwości.
Gdyby nie to, że naprawdę włożyłam dużo energii w to, żeby się nie uprzedzać, nie zepsuć sobie celowo wieczoru i zapomnieć o tym, że Michał zachowywał się identycznie, tylko w białych rękawiczkach umorusanych byszewską ziemią prostactwa, odwróciłabym się na pięcie jeszcze w tej sekundzie.
Ale on naprawdę ciągnie do parku. Tłumaczy mi, że cydr to kompot, nie zawiera alkoholu, a ja mam przed oczami raport Gfk Polonia o spożyciu cydru w Polsce i na świecie oraz o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą intensywna promocja owego trunku szczególnie wśród młodych ludzi. Z dwojga złego lepiej pić cydr niż płyn do felg, jak to miało miejsce podczas Woodstoku. Ale ja marzyłam wtedy tylko o kubku gorącej herbaty, żeby rozgrzać skostniałe stopy.
Ale idę. Zerkam od czasu do czasu, jak spomiędzy drzew na Smolnej łypie na mnie szyderczo blue moon. Pan Daniel wypytuje mnie o mamę Ewę. Czym się zajmuje. Nie zrozumiał, co znaczy rentier, nie zapytał również, dlaczego mówię o niej "mama Ewa", a nie "mama" po prostu. Skwitował to:
- Aha, czyli nic nie robi cały dzień i tylko żyje z kasy z wynajmu mieszkań.
Nie będę cię wyprowadzać z błędu, bo mi na to za zimno.
Znalazł jakąś wyjątkowo szpetną ławkę, rzucił na nią z brzękiem worek z cydrami i powiedział:
- Tu jest pięknie i tu zostajemy.
Oczami wyobraźni zobaczyłam Michała, który takie żulerskie ławki kochał wprost i najlepiej, żeby znajdowały się obok zarzyganego kosza na śmieci. To było jego środowisko naturalne, w którym flora bakteryjna mu kwitła i pleniła się wiosennie. Dodatkowo doznawał olśnień muzycznych i kompozycyjnych inspiracji. Po siódmym piwie najczęściej. ławka do tego nie była potrzebna. 
I nagle pan Daniel mówi do mnie:
- Wiesz, przyjedzie mój kumpel, Karol, bo to rowerzysta i kupił sobie nowy rower za trzy tysie i chce się pochwalić.
Mhm. Czyli Karol będzie się chwalił rowerem za trzy tysie, a ty będziesz się chwalił wyrwaną nad rzeką dziennikarką, tak?
Zapaliła mi się przedostatnia kontrolka. Skuliłam się w sobie, zadrżałam mimo narastającej złości, jesiennej kurtki i różowego sweterka. Zażartowałam:
- A co ty na to, żebyśmy zobaczyli się jutro, a ja będę miała na sobie kożuch?
I nagle pan Daniel:
- Dobra, nie ma sprawy. To pa.
Wstał, brodą musnął mój policzek, a ja odwróciłam się na pięcie i po prostu poszłam.

Zdążyłam jeszcze na ostatni autobus na Saską Kępę, którym podróżowałam z ostatnimi pracownikami Złotych Tarasów i nowoświeckiego Empiku, a nie panami pokroju architekta z Saskiej Kępy, który jednak zaintrygował mnie tym, że na podstawie zapachu jest w stanie określić w przybliżeniu, jak powinien wyglądać dom dla tak woniejącego osobnika. 

Nie byłam zła. Nie byłam smutna. Nie byłam rozczarowana.
Ja po prostu wiedziałam, że tak będzie.
To było w dniu trzydziestych pierwszych urodzin Michała.   
W nocy prosto w oczy świecił mi Blue Moon.
W języku angielskim powiedzenie once in a blue moon oznacza coś niezwykle rzadkiego.

niedziela, 21 czerwca 2015

Sznury pałaców pod Apeninami



Najbliżsi mi Ludzie pobrali się w Wiecznym Mieście. Zabrali ze sobą wąskie grono najbliższych im osób. Byłam wśród nich. Tym samym oficjalnie ukonstytuowała się moja nowa rodzina.
Odkąd wróciłam do krainy osób funkcjonujących normalnie, każdego dnia bez problemu lokalizuję piękne momenty. Jak kolor truskawek w łubiance, wieczorny zapach Wisły czy profil czytającej dziewczyny w metrze. Nie pamiętam jednak, kiedy przeżyłam combo. Trzy dni niczym nieskrępowanej radości. Czystej nadziei i wiary, że dobrych ludzi życie za wszystko wynagradza. Aga i Marcin podzielili się ze mną swoją radością. I pomnożyli ją wielokrotnie. 

Starałam się najlepiej, jak potrafiłam, zrobić dużo pięknych zdjęć. Jak najwięcej. Takich do zapamiętania. Takich, na których będzie widać.
Kiedy pani konsul weszła do sali, poczułam się egzotycznie. Bo od małżeństwa bardziej egzotyczna jest dla mnie tylko heraldyka. Nie wiem o nim nic. Bo i skąd miałam się dowiedzieć? Słuchałam słów przysięgi skupiona, zainteresowana, wyczulona na każde brzmienie. Kiedy włożyli na palce obrączki, a ja próbowałam sfotografować ich ręce, obiektyw zaszedł mgłą. Wściekła byłam, że w tym momencie. Na chwilę wstrzymałam procedurę serii, żeby przetrzeć obiektyw. Ostatecznie wytarłam mokry policzek.    

Przygotowania do ślubu wydały mi się takie radosne i ważne. Chciałam być blisko, a jednocześnie czułam, że nie powinnam. Że moje miejsce jest bardzo blisko, ale obok. Cieszyłam się, że mogę przynieść kwiaty do wpięcia we włosy i że po prostu mogę z nimi być. Aga była taka skupiona. I szczęśliwa. Jak zawsze cicha i bacznie obserwująca. Taka byłam z niej dumna. Ma w sobie dużo elegancji i spokoju. I czasem wydaje mi się nie z tego świata. Kiedy z podziwem patrzyłam, jak pięknie razem z Marcinem wyglądają, dotarło do mnie, że ciągle za mało ją znam. I za mało o niej wiem. Może się boję? Bo ciągle się uczę z tych Rąk o niebotycznie długich palcach przyjmować to, co czyste i ludzkie?

A Ania? Ile było w niej oddania, zaangażowania, gotowości do wykonywania rzeczy bodaj niemożliwych. O wszystkim pomyślała, starała się wszystko przewidzieć. Nawet przywiozła ze sobą polskie bańki mydlane. I ściągnęła podkład do piosenki. Czyli tak to jest mieć siostrę? Swoje przedłużenie. Specjalistę od nagłych niespodzianek i towarzyszkę życiowych przypadków.

Nawet pogoda im sprzyjała. Przecież we Włoszech od początku czerwca zaczyna się nieprawdopodobny skwar. Żar leje się z nieba niemiłosiernie, powietrze parzy nawet w cieniu. Kiedyś wybrałam się z ufnością dwudziestoletniej idiotki na Anioł Pański na Plac Świętego Piotra w samo południe. Kiedy schodziłam z Mostu Anioła, zdumiało mnie, że w butelkach sprzedają lód. Wówczas jeszcze nie znałam potęgi słowa marketing, a w każdym razie w tym przypadku pomyliłam je z koniecznością. Kpiłam więc z tego, że niedługo zabutelkują powietrze i każą za to płacić w funtach. Jednak po godzinie stania w świetle słonecznej bezlitosnej lampy, chwaląc pod niebiosa dokonania ludzkiej myśli, ochoczo wylewałam sobie na głowę drugą butelkę lodowatej wody, żeby zapobiec ścinaniu się białka i skwierczeniu opon mózgowych.
A teraz? W południe a i owszem, było gorąco, ale powietrze jednak się poruszało i nie parzyło. Drzewa dawały schronienie. Popołudniowe białe wino rozleniwiło nas, ale i ochłodziło. Wieczorny spacer po sercu Rzymu potęgował radość i dawał ochłodę. Niebo było bezchmurne. Nad ranem pachniały słodko clematisy, bugenwille na ulicy zaczepiały się o nasze włosy. Trzy pokolenia w Wiecznym Mieście.  

To, jak bardzo wyróżniona się czułam podczas wspólnego świętowania z Agnieszką, Marcinem i ich Najbliższymi najlepiej oddaje chyba dialog z „Rzymskich wakacji”:
– We spent the whole day doing things I’ve always wanted to. Why?
-  I don’t know. It seemed the thing to do.
– I never heard of anybody so kind.
– It wasn’t any trouble.
– Also, completely unselfish.
Czyli na tym polega bycie człowiekiem. I tak się właśnie do obrazu wgląda: cofając kroki.
 
Tata Marcina traktował mnie naprawdę jak wnuczkę. Przypomniały mi się dobre i miękkie ręce mojego przyszywanego Dziadka, który przynosił mi codziennie galaretki w cukrze i na klatce schodowej szurał butami. I też mnie widział. A najbardziej lubił czytać mi na głos „Kobietę i Życie”. Zerkał ukradkiem, czy wszystko rozumiem. Na początku cytował paremie łacińskie. Pewnie tak jak mama miał nadzieję, że zostanę prawnikiem. Szybciej niż ona zrozumiał, że to nie mój język. Przynosił więc ze sobą tomik Staffa.
Kto to sprawił, że w Wiecznym Mieście spotkały się trzy pokolenia? I że połączył je język wzajemności? Tak mnie wzruszało to, że Tata Marcina pyta taksówkarzy, czy umieją mówić po francusku. To miało w sobie taki dawny, elegancki, przedwojenny sznyt. Melancholijny jak rysy Pawlickiego. Pewny, jak uwiecznione gesty Cary'ego Granta.
Pomyślałam o moim prawdziwym Dziadku. Który kochał drewno i każdy skończony mebel na koniec gładził, głaskał, uśmiechał się, badając palcami jego fakturę. Każdy, kto go znał, mówił, że był rzetelny. I niewiele mówił. Zamiast komentować cokolwiek, ćmił w ciszy papierosa. Nigdy się nie kłócił i nie spierał. Kiedy jakaś sytuacja go przerastała, po prostu wychodził. Albo zamykał się w pracowni, gdzie wśród drewnianych drzazg i przy szumie hebla porządkował myśli. Na pewno by się cieszył z Agi i Marcina. Mam jedno takie zdjęcie, na którym tak mądrze i czujnie patrzy. I ma takie jasne oczy. Czyste. Jakby pracy w Rzeszy nie pamiętały. Miej na nich oko, Dziadku. Mam ich Jednych.   

A kiedy szłam za szpalerem wycieczki, a otaczał mnie wieczorny gwar Wiecznego Miasta, dotarło do mnie, że Życie zawsze wygrywa. Znowu wygrało. Tak jak w ruinach Forum Romanum przez gruzy i pył zawsze przebije się roślinność, a każda rana z czasem się zabliźnia. Bogna mówiła, że w życiu wszystko się musi wypełnić. Wcześniej lub później. Teraz przyszła moja kolej. Mam swoją rodzinę. Jestem dla kogoś ważna. I ktoś mnie widzi. Nie muszę już udawać, nie muszę się chować, stapiać z tłem. Cofać do cienia. Widzą mnie i przyjmują. Jak swoją.
Wśród radosnych i ściszonych rozmów, dopracowanych rzemieślniczo szyldów i feerii różnorodności na ulicach Rzymu Eugenia była taka daleka. I taka nierealna. Co z tego, że jeszcze czasem utykam. Ja tego w sobie nie widzę. Ból jest daleko. Rzeczywistość działa tylko w poziomie, a ja żyję wertykalnie.
Moja choroba była poza mną. Grałam jej na nosie, bujając się na barierkach w metrze i przeskakując po kilka schodków. I kiedy światło kładło się na włosach nagiego Maura z dumnej fontanny, mogłam być czystym patrzeniem i czystą radością. Eugenia zmarła śmiercią niebem malowaną, ugodzona światłem rodzinnej bliskości.    

Na Piazza Navona Agnieszka i Marcin siedzieli tacy jaśni, szczęśliwi, pełni, święci niemal. Jeśli istnieje Bóg, siedział wtedy z nami przy stole i pił zimne piwo. Osiadał nam na włosach  mydlanymi bańkami, chłodził wiatrem przy Placu Czterech Fontann, pokazał zdjęcie sobowtóra Agnieszki rękami Kubańczyka. Było nam bardziej bosko niż ludno. Bo nawet cień wiedźmy-chiromantki za zakrętem bylejaczył. Nie znaczyła nic w porównaniu z siłą radości, która wlewała się od wschodu na wieczorny plac tętniący życiem i ruchem. Śmierć była tak daleko. Wszystko było trwaniem. Jak słoneczne popołudnie płótna Bruegla. Barokowa strzelistość tego wieczoru ciągle jeszcze we mnie tętni.  

Co to za cud kolejny codzienny, że Aga i Marcin przyjęli mnie do siebie. Jakbym od zawsze była ich. Jakbym naprawdę była ich adoptowaną niesforną córką, która od czasu do czasu rozbawia ich rozmową z tępym taksówkarzem w kreszu, czasem szpitalnym opuszczeniem gardy zasmuca, a czasem jakimś wnioskiem niespodziwnym (jak tym o byciu księżniczką) ucieszy. Jak to się stało, że znam ich od półtora roku, a dużo skuteczniej i szybciej niż moja mama są w stanie przejrzeć moje dziwaczne stany wewnętrzne i w porę przykręcić potencjometr? Bez proszenia, bez apeli, bez histerii i wypominania sobie czegokolwiek. Bez szantażu. Z miłością. Jak to możliwe, że tak wyraźnie mnie widzą? Kto pokierował tym, że Aga zawiozła mnie na Szaserów, znosząc moje jęki i prędkość dwóch metrów na dziesięć minut? Kto tak zarządził, że stanęli nad moim łóżkiem wtedy, kiedy już nic nie miało sensu? Wtedy, kiedy przyszedł ksiądz do sali nad ranem, ściągnięty przez zmartwione pielęgniarki („niech przyjdzie do tej dziewczyny spod trójki. Aż jej szkoda- tylko znajomi z pracy ją odwiedzają, jakby rodziny nie miała”) i szarpał mnie za łokieć: „żałuj za swoje grzechy”.
Kiedy Aga i Marcin siedzieli naprzeciwko mnie przy Piazza Navona, przypomniało mi się, jak przyszli w pamiętny czwartek oboje, po ciężkiej nocy i strasznym wieczorze, kiedy Aga miała wypadek. I była tak blada, że na twarzy widać było tylko jej rzęsy i ortopedyczny kołnierz. A że było źle, wywnioskowałam po tym, że na mój widok zrobili krok w tył. Nieźle musiałam wyglądać. A przecież już się ze wszystkim żegnałam. I najbardziej martwiło mnie to, że nie poczuję, czy Saska Kępa naprawdę z mojego balkonu pachnie i że Kropka już nigdy nie wciśnie mi się mokrym nosem pod łokieć. I że w sylwestra nie przeczytam ani linijki Haupta. I że nie wiadomo, kto przygarnie moje książki. I że odejdę wtedy, kiedy mama będzie nadal milczeć, obrażona. Tak w ciszy odchodzić. Jak pług ciągnąć wiosną.
I wtedy Aga powiedziała: „Jeśli nie chcesz walczyć dla siebie, walcz dla nas”. Bo Marcin już nawet nie żartował o cyklopie.
Na początku wydało mi się to przerażająco smutne i nierealne. Potem uderzająco rzeczywiste i logiczne: no tak, skoro nie mam po co walczyć dla siebie, będę to robić dla innych. Bo też zawsze walka dla innych i o innych wychodziła mi lepiej niż o siebie samą. Wiedziała Aga w kołnierzu, co mi powiedzieć. Bo przecież: jak to tak, odpuścić? Teraz? Kiedy już się wykonało? Kiedy już wiem? Kiedy dostałam to, na co podświadomie czekałam od siedemnastu lat? Jakże to? Przecież ja z Bałut jestem.
Kopałam jeszcze w gorączce mokre prześcieradło przez dwie godziny. Odpierałam atak armii cytokin. Potem przyszła doktor Agnieszka (!), bladym przedwiośniem rezydentem zmierzyła mi ciśnienie i po prawie godzinnym wywiadzie postawiła wstępną diagnozę. I powiedziała, kładąc mi rękę na głowie: „z tym można żyć. Ma pani przecież kogoś, kto panią wesprze. I ma pani taki ciekawy zawód. Przecież chyba teraz się pani nie podda?”
A potem, uspokojona farmakologiczną kołysanką, zasnęłam twardo i obudziłam się, kiedy spadła gorączka. W tym czasie przypomniały mi się bałuckie szczenięce lata, zapach podręczników z podstawówki, smak poziomek z ogrodu Antczaków i kłucie rżyska, po którym Babcia kazała mi biegać, wierząc, że na zawsze uchroni mnie to od suchot. I głos usłyszałam o sędzim z Łodzi też. Już wiedziałam, gdzie szukać. Obudziłam się obolała od gorączki, ale silniejsza. Zdecydowana. Że dla nich to zrobię. I że z nimi dam radę. I że całemu światu na przekór udowodnię, że niepełnosprawna wykorzeniona dziewczyna nie będzie odchodzić ślepa i na kolanach. Gdyby nie Aga i Marcin, nie pisałabym teraz. Nie byłoby mnie. Czy są takie środki, którymi mogłabym wyrazić moją wdzięczność za to, co zrobili? Bogna mówi, że wystarczy żyć, ale mi się wydaje, że to ciągle za mało. 

***
Jakie to musi być niezwykłe mieć ojca. I w ogóle rodzicielstwo to jakaś wielka sprawa. Jaki ten Krzyś do Marcina podobny i jaki jednocześnie od niego inny. Tak się cieszyłam, kiedy w jego słowach mogłam usłyszeć Marcina. I cieszyłam się jeszcze bardziej, kiedy brzmiał w nim młody, odrębny, myślący człowiek. Ciągle jeszcze kształtujący się, poszukujący, odważny, ale i pełen pokory jednocześnie, choć skrzętnie skrywanej. Nawet ta jego złośliwość po Marcinie bez wątpienia odziedziczona ma w sobie dużo elegancji, dyplomacji i kindersztuby. Spokojnego wyważenia, które mi tak zaimponowało. Bo jakoś tak w ogóle lubię, jak się ludzie zastanowią, zanim cos powiedzą. A na co dzień tak tęsknię za namacalną myślą. To bez wątpienia kolejna czerwcowa niespodzianka od życia – poznałam młodego człowieka, który myśli. Samodzielnie. I tak dobrze się go słucha. Bo i on słuchać potrafi.
Wzruszył mnie widok blizny na jego prawej dłoni, przy palcu wskazującym. Maleńkiej jak kłącze rdestu. Mówi, że nie pamięta, co się stało. Zapytał o to Marcina. Marcin też nie wiedział, ale Krzyś mógł zapytać. Miał Kogo zapytać.
Wiesz, Tato, na wierzchu lewej dłoni u zbiegu żył mam małą białą bliznę po wenflonie. To było wtedy, kiedy pani doktor wyhodowała mi w ciągu trzech miesięcy obustronne zapalenie płuc i w sierpniu trafiłam jako ośmiolatka do szpitala. Podali mi tyle kroplówek, że już wtedy postanowiłam, że napiszę traktat filozoficzny. Pod tytułem „Filozofia kropelki”. Tyle się na te krople napatrzyłam. Tak bardzo chciałabym Ci o tym powiedzieć. I tak bym Ci chciała tę bliznę pokazać. Gdzie jesteś?  
W samolocie mój przyszywany brat uchronił mnie przed odgłowieniem, bo oparłam się na jego prawym ramieniu i zasnęłam. Skręcił dmuchawę klimatyzacji nade mną, kiedy zobaczył, że wyciągnęłam pareo do okrycia się. Pytał, czy nie ponieść mi torby, w której bulgotało białe wino. Aha, to tak jest mieć brata? Młodszy, a się opiekuje. Fajne to. Chcę więcej.

Zazdroszczę mu Marcina. Głupio to brzmi i zaborczo, bo przecież Marcin też mi czasem ojcuje. A jednak zazdroszczę. Bo ojcowanie to nie to samo, co ojcostwo.
Jak ja bym chciała, żeby mój Tata też przyglądał mi się z odległości, z takim szacunkiem dla mojej odrębności. Żeby tak się mną interesował i żeby tak o mnie pamiętał. Żeby brał pod uwagę moje zdanie. Żeby tak umiejętnie rozdzielał  czas kiełkujący od czasu przeszłego dokonanego i czasu teraźniejszego.

Niełatwe przed Marcinem zadanie, niełatwe przed Krzysiem, niełatwe przed Agnieszką. Trudno się żyje patchworkowej rodzinie w plątaninie określeń, etykiet, sztywnych reguł ortodoksyjnego katolickiego świata. Który karze już w momencie przyjścia na świat. Bo rodzimy się przecież z grzechem. W grzechu. I przez grzech. „Rozwód”, „konkubinat”, „świadomość praw i obowiązków”, „zaniechanie orzekania o winie” brzmią jak dożywotnie wyroki. Jak spis przewinień, prawne tupnięcia nogą, wysokosądne pogróżki. A, zaraz, jak to było? W cukierni Nocciola wszyscy razem jedliśmy pyszne, kaloryczne lody na najczystszej i najtłustszej śmietanie w całym Lacjum. Ściekały nam po rękach, zostawały na brodach, gościły czekoladowymi kroplami na jasnych spodniach. Bez względu na pokoleniową przynależność, objętość w talii i stan cywilny byliśmy szczęśliwie upaprani i nasyceni pierwotną przyjemnością napełniania żołądka i wyrzutu insuliny. Nie słyszałam maminego młotka. Szelest togi był daleko. Zapach zakurzonych akt stłumiła chrupkość cukrowych wafelków. Gdzie zaś nie ma prawa, nie ma i przestępstwa. Byliśmy razem, a przez to ponad i poza prawem. A w każdym razie poza takim, które ustanawia ułomna ludzka sprawiedliwość. Bo przecież natura nie łamie swoich praw. Byliśmy jej częścią. Dlatego wierzę, że droga przed wszystkimi długa i trudna, ale okaże się owocna. Wszystko, co w trudzie się rodzi, jest wartościowe. Tyle czekałam na Rodzinę. A ona powstała naturalnie, ukonstytuowała się od podstaw, bez mojej wiedzy, ale za moją zgodą.
Jakże to życie potrafi za wszystko wynagrodzić. Ile dziecięcego zdziwienia w głosie mamy Agnieszki, że tak się życie ułożyło i Dziewczyny są szczęśliwe i tak wspaniale sobie radzą. Jestem pewna, że wtedy, kiedy nam głos się łamał przy amatorskim „Hallelujah”, płakał też Tata Agnieszki i Ani. Ze szczęścia.


Kiedy patrzyłam, jak idą w dół Via del Tritone, wydawali mi się nieśmiertelni. I nieprawdopodobni, jak bezdroża Leśmiana, po których tylko można błądzić. A jednak się spotkały.
Trzymali się za ręce, za Agą powiewał biały tiul, Marcin był dumny, szczęśliwy i spokojny. A ja byłam częścią ich szczęścia i we mnie to szczęście również się zasiedliło. Jakie to cudowne: móc do kogoś przynależeć. Pozwolić się oswoić. Zrobić komuś w sobie miejsce.
Niech Wasza Miłość będzie Wieczna. 

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Nie chcę tu być

Pamiętam, jak któregoś razu podczas sesji z Bogną, zapytała mnie, co się we mnie dzieje. Odpowiedziałam, że słyszę pisk. Taki, jak na filmach. Kiedy coś się zawali, nastąpił wybuch, a subiektywizacja filmowej narracji eksponuje zagubienie głównego bohatera i oddaje jego oszołomienie.
Teraz coś we mnie mruczy. Ale nie tak, jak rozleniwiony kot. Niepokojąco. Jak przed burzą.
Po prostu mam dosyć.

Wiem, że denerwują mnie rzeczy, na które w większości nie mam wpływu. Nic nie poradzę na to, że pan Andrzej jest zakompleksionym idiotą z Warmii, który ośmiela się porównywać do Augusta Mocnego.
Nie poradzę też nic na to, że jestem lekceważona w redakcji. Ignorują mnie, bo każde zaangażowanie w moją sprawę źle się dla nich kończy. Nawet jak próbują startować do mnie z pretensjami, okazuje się, że nic na mnie nie mają. Bo pracuję za trzech, chociaż powinnam jeszcze mniej niż kolega z prawej. 
Mam puste ręce, jeśli chodzi o moją mamę. Tak się ucieszyłam, kiedy w ubiegłym tygodniu zdecydowała się na coś na kształt krytycznej autorefleksji i powiedziała: "tak, po ojcu przejęłam taki sposób radzenia sobie z tym, co dla mnie trudne: nie odzywać się. Nie rozmawiam. Odchodzę. A to do niczego nie prowadzi". Pomna na umiejętność sprawnego wnioskowania (przecież mama jest prawnikiem), doceniłam jej uderzenie się w piersi. I, tradycyjnie, o ja durna, liczyłam na konkretne wnioski. Owszem, są. Tyle że inne niż się spodziewałam. Ponieważ mama doszła do wniosku, że jej taktyka zaklętego milczenia donikąd nie prowadzi i tylko działa destrukcyjnie na naszą relację, postanowiła ją kontynuować. I w piątek w ubiegłym tygodniu, kiedy jechałam na wlew, uznała za stosowne ponownie się na mnie obrazić. Jadę po szóstej rano, razem ze słońcem, na Spartańską, po życiodajny lek. Pamiętam, że i tym razem do sali wjedzie wózek wstrząsowy i defibrylator, a wtedy mój żołądek będzie przypominał węzeł gordyjski suchego lęku. I doktor Majkel będzie z niepokojem, drżącymi rękami wsłuchiwać się w moje serce, które od strony aorty zagarnęła Eugenia. A ja będę się uśmiechać i cieszyć, że dzięki wlewowi boleć nie będzie. Nawet jeśli zatrzyma się moje serce podczas wlewu, odchodzić będę bez bólu.
A mama od rana powiedziała mi: wiesz, ty mi też kiedyś powiedziałaś, że nie chcesz ze mną rozmawiać. Ja z tobą też nie będę.
Ot, tak, na miły początek piątku. Razem ze wschodem słońca nad Orlenem i zapachem szpitalnnych odkażaczy. Pozwoliłam sobie przypomieć mamie, że ja moje milczenie w grudniu wytłumaczyłam. Bo przyszedł do mnie lekarz i powiedział: pani Kasiu, naprawdę potrzebujemy badań genetycznych. Chodzi o pani życie. Jest pani w stanie coś zrobić?"
A ja wtedy musiałam przełknąć kawałek psiego rzepa i powiedzieć: przykro mi, nie wiem, kto jest moim ojcem, a mama nie chce powiedzieć. "Ale pani Kasiu, pani ma nowotwór, rzut jest w fazie krytycznej, podanie leku biologicznego to potężne ryzyko, musimy się zabezpieczyć". A ja mogłam tylko powiedzieć cicho, bladymi ustami: "wyczerpałam już wszystkie pomysły". I wówczas, kiedy mama wysłała mi sms: "babcia znowu nie chce jeść żółtego sera. Co u ciebie?", nie mogłam z nią rozmawiać. I powiedziałam jej, dlaczego.
Mogłam tylko płakać w głos w środku nocy na korytarzu na Spartańskiej, zanosząc się z bólu i bezsilności. Zataczając się po końskiej dawce mydocalmu, który powodował zaburzenia w koordynacji ruchu i kolano myliło mi się z łokciem. A wtedy podeszła do mnie jedna z pielęgniarek, rozgrzana od nocnej drzemki i położyła mi rękę na głowie. "Dziecko, nie płacz. Coś poradzimy. Jesteś taką dzielną dziewczyną." A potem pomogła mi wstać i pocałowała mnie w czoło. Ręce miałam opuszczone wzdłuż ciała, chociaż tak bardzo chciałam jej zawisnąć na szyi za to bezbrzeżne dobro, ocean korytarzowego ciepła, który był dla mnie wtedy bardziej egzotyczny niż owoce z Bali.  
A potem powiedziała: "no, już, damy kielicha i będzie się dobrze spało". I dostałam dobroczynny opioid, który w urodziny mojego Lekarza przeniósł mnie do krainy nieświadomej szczęśliwości, w której spacerowałam po ciemnym i wilgotnym lesie i nie słyszałam w nim ptaków. Widziałam za to martwe zwierzęta.

Tyle dobrego dał mi Big Book Festival. I tak bardzo spotęgował tęsknotę. Za tym, co ludzkie. Za tym, co ważne. Za tym, co trudne do pojęcia, przejrzenia. Za tym, co większe od nas i przed czym trzeba pochylić głowę.  
Anna Janko dotknęła mojego policzka i powiedziała: "dziecko, wszystko się musi wypełnić. A tajemnice nie istnieją. Ona do ciebie przyjdzie, teraz czekaj, bo zbierasz siły na jej dźwiganie". Tulli wzrokiem leśnego chochlika otaksowała moją zgarbioną figurę. Bezgłośnie powiedziałam: "dziękuję za "Szum" ". A Tulli z właściwą sobie ironią śmiesznym nosowym głosem odpowiedziała: "na rower wsiądź lepiej, a nie się "Szumem" zachwycasz". A Bator przypomniała, jak w dziale bielizny w mokotowskim H&M rozmawiałyśmy o nowym zbiorze esejów o Japonii.
I Boguś. Jeszcze trzy lata temu powiedział mi, że nie mam nazwiska, dlatego trzeba mi odebrać rubrykę. A teraz pocałował mnie w rękę.
Jerzy Illg namaścił mnie miętówką z Wawelu: "osłodzi sobie pani życie, blada taka pani stoi". 
Albo te słowa z "Czarodziejskiej Góry": "mężczyźni nie wiążą się z nieuleczalnie chorymi kobietami, bo to wbrew głosowi rozsądku". Jezus, jak to zabolało.

Siły próbuję pozyskiwać na różne sposoby: przez osmozę, wąchając wieczorny jaśmin po burzy, przez nicość redakcyjnych prac domowych, przez soczystość i chrupkość czerwcowych truskawek, poranny taniec młodych wróbli w saskokępnych kałużach i nocne jasne gromy z suchego nieba. Przez widok Agi i Marcina, takich spokojnych i takich normalnych w swoim szczęściu, przez widok ogorzałych dłoni Ewy, która na trzydzieste urodziny podarowała mi pierścionek z brylantem. Noszę go dumnie do każdego dresu, jaki tylko podsuwa mi fantazja bałuckiej fashionistki. Przez nieosiągalny dla mnie stopień odprasowania koszuli Majkela, przez kolejne uśmiechy, które rejestruję u ludzi przeglądających książki w księgarniach. Bogna mówi, że jak już nie ma za co być życiu wdzięcznym, to trzeba podziękować za sam dar życia. Tak, jak Leśmian dziękował. Z roku na rok to dla mnie coraz trudniejsze.  


poniedziałek, 8 czerwca 2015

O tym, jak się filozofowie w grobach przewracają

Gdyby nie to, że czuwają nade mną Bogna, Marcin, Aga i wszystkie Dobre Duchy Literatury, pewnie jeszcze w tym miesiącu oprócz serii wizyt na Spartańskiej zaliczyłabym Tworki.
Jestem zmęczona, przerobiona, czuję się, jakby ktoś nade mną stał z batem i co chwilę bezlitośnie ciął nim obok mnie złowrogo powietrze.
Nie, nie wiem, jak docierać przy pomocy nowych mediów do młodych ludzi, nie, nie udało mi się uzyskać danych na temat kategorii wody smakowej w Polsce, w dupie to mam. A, panie Andrzeju drogi, coś panu powiem: szesnastokrotne użycie w dwuwersowym zdaniu zaimków wskazujących na samego siebie jest, delikatnie mówiąc, dosyć obrzydliwe. Po dwóch minutach takiej lektury czuję się, jakbym przyglądała się onanizującemu się w klatce lwu, który od czasu na do czasu na moje zniesmaczenie patrzy wzrokiem króla sawanny. Jak to dobrze, że jednak jest w klatce.
Boję się tylko, że będę trzymać się do czasu oddania panu Andrzejowi gotowej książki, z której i tak zrobię formę strawną jak kleik dla chorego na Leśniewskiego-Crohna, ale umami treścią nie osiągnę. A potem psycha mi klęknie, spragniona Vargi, Haupta i Kundery.
Jak to możliwe, że człowieka nie stać na wygenerowanie z siebie ani jednej samodzielnej myśli? Albo jak to możliwe, żeby patrzeć na swoje nędzne wypociny i złote myśli za szesnaście groszy przez pryzmat marketingowego sukcesu Janusza Leona Wiśniewskiego? Jak to możliwe, że człowiek wykształcony, zarabiający krocie i chwalący się tym na prawo i lewo nie ma na tyle oleju w głowie, żeby w odpowiednim momencie się zamknąć i nie rzygać takimi kwestiami: "a ten Dostojewski? powiem pani, że nie przebrnąłem. Po co to komu czytać o życiu innych ludzi i o jakimś nieszczęściu? trzeba czytać poradniki, jak zarabiać pieniądze".
No właśnie. Tak panu powiem, panie Andrzeju, że gdyby w odpowiednim momencie sięgnął pan chociażby po pamiętną dla polskiej literatury książkę "Potop" albo chociazby "Puc, Bursztyn i goście", życie oszczędziłoby panu przykrych zaskoczeń z gatunku "ojej, nie samą pracą żyje człowiek". A gdyby idąc do galerii zainteresował się pan, jak parszywe życie miała Frida Kahlo, a jednak jako kaleka do końca umiała sie nim cieszyc mimo przeszywającego bólu i trwałego okaleczenia kobiecości, może zamiast cenami jej prac zainteresowałby się pan tym, na czym polega życie? Ale pan w tym czasie przecież sprawdza, ile kosztuje obecnie butelka Shipwrecked Heidseick, więc o czym ja w ogóle ośmielam się mówić?
Ale załóżmy optymistyczną wersję, że zdecydowałby się pan na refleksję wsobną: może zaowocowałoby to litością wobec czytelników; przy okazji nie narażał się na tak skandaliczny comin' out pod znakiem obserwowanej w Krynicy gałązki, którą strumień miota na prawo i lewo, a pan sobie myśli: "ojaaaa... to tak jak EBITDA mojej spółki w Niemczech...".  A nade wszystko Dobre Duchy Literatury ustrzegłyby pana przed dzieleniem się tymi zaskoczeniami z szeroką publicznością.
Nie, Andrzejku, któryś swoich korzeni warmińskich się wyparł i porównujesz swój nędzny żywot z osiągnięciami Augusta Mocnego, nie na tym polega życie. Jestem od ciebie o połowę młodsza, nie wiem jeszcze, na czym to życie polega, ale już o tyle jestem od ciebie mądrzejsza, że mogę powiedzieć, że idziesz drogą psa Saby. Najgorszą z możliwych. Prosto w gęste grzęzawiska. Jak można zabierać się do pisania książek, czytając na co dzień tylko miesięczne raporty sprzedaży?
I jeszcze to: "Paul Coelho, jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy i filozofów". Przy czymś takim nawet Bergson wątpi w teorię dobrego humoru.