wtorek, 13 listopada 2018

Jesteś

Co tam operacje biodra, emocjonalne usztywnienia, mamy histerie i zanieczyszczeenie powietrza.
Dziś o 3.55 na świat wkroczyła Zojka. Córeczka Natalii, z którą poznałyśmy się na Spartańskiej, kiedy leżałam tam po raz pierwszy. To 54 centymetry piękna o wadze 3,5 kilograma. Nastanie Zojki jest dla mnie dowodem na to, że żadna choroba nie jest w stanie pokonać Życia. Że żadne mroczne proroctwa o uciążliwości ciała nie są w stanie rozpleniania się tego Życia powstrzymać. Że zwycięży tylko to, co jasne i czyste, pędzące ku światłu, dalekie od dusznych gabinetów, zakurzonych archiwów i sztywnych ustaleń nadętych, międzynarodowych komisji. Mamy będą mamami zawsze, bo dzieci biorą się z miłości. I tylko z miłości.

Pomyślałam o Zojce, kiedy stałam na przystanku w oczekiwaniu na najbardziej beznadziejny autobus świata - 131. Jest już zdecydowanie chłodniej, Miałam na sobie wełniany płaszcz, czapkę krasnala i czytałam na czytniku inspirującą i pełną nadziei "Biografię raka", chociaż tytuł brzmi jak wyrok. Tyle w tej książce wiary w ludzkość i jej możliwości. W jej niezłomność, wytrwałość i wielkość. Że pokonamy samych siebie. Co niejednokrotnie udowodnilismy.
Czytałam o jakimś starożytnym lekarzu, który sporządzał notatki z informacjami szczegółowymi, bezcennymi z punktu widzenia współczesnej medycyny. Skąd on brał taką biegłość w opisie? Takie umiejętności analizy? Skąd w nim taki pęd do świata i życia? Odwieczny.

W pewnym momencie zauważyłam na ekranie kroplę. Pomyślałam: ktoś mi pewnie nakichał na czytnik. Potem na okładce zobaczyłam drugą kroplę. Spojrzałam do góry, pewna, że w nowym budynku na Polnej trwają prace wysokościowe. Słońce świeciło światłem ciepłym, słomkowożółtym, nielistopadowym.
Jakiś chłopak obok mnie wyciągnął przed siebie dłoń. Okazało się, że pada deszcz.
Spojrzał na mnie z wyciągniętą ręką i uśmiechnął się.
Też się uśmiechnęłam.

Wiję wianek z cudów.

Może jesteśmy pokolenia próbne?
Przesypywani z naczynia w naczynie,
potrząsani w retortach,
obserwowani czymś więcej niż okiem,
każdy z osobna
brany na koniec w szczypczyki? 
(...)

Oto mała dziewczynka na wielkim ekranie
przyszywa sobie guzik do rękawa.

Czujniki pogwizdują,
personel się zbiega.
Ach cóż to za istotka
z bijącym w środku serduszkiem!
Jaka wdzięczna powaga
w przewlekaniu nitki!
Ktoś woła w uniesieniu:
Zawiadomić Szefa,
niech przyjdzie i sam popatrzy!

poniedziałek, 12 listopada 2018

Dobra, zmiana

Spędziłam z Doktorem Niedźwiedziem upojną noc. Jej upojność polegała na tym, że do czwartej nad ranem studiowaliśmy razem podręcznik do sekcji zwłok i pan doktor, nieprzytomny ze zmęczenia, odpowiadał na moje najbardziej niedorzeczne pytania. Cierpliwie. Wszystko brał na serio i nawet nie zauważył, że na wiele pytań znam odpowiedź. Tylko muszę oczywiście pójść na udry i udawać idiotkę. Jestem pełna podziwu, że to znosi. I wobec siebie pełna pogardy, że mu to robię. Słaniał się na nogach, kiedy wychodził ode mnie. Wykonał jeden jedyny raptowny gest. Przytrzymał mnie mocno w pasie (jedną ręką obejmuje mnie całą (!). Chyba zauważył w moich oczach strach. Więc pocałował mnie w zagłębienie pomiędzy żuchwą (a nie tam żadną dolną szczęką, nie) i szyją - tam, gdzie wyczuwa się tętno u nieprzytomnego.
- Sucha glizdo, gdzie ty byłaś przez te wszystkie lata mojego życia?
Kiedy zamknęłam za nim drzwi, znów pomyślałam to, co kiedyś mu napisałam: "wyszłam po dżdżu".

***
- To czego wy się tam uczycie na tych zajęciach u Grynberga?
- Uczymy się słuchać. I pisać o tym, co usłyszeliśmy. Wydobywać z ludzi to, co chcą powiedzieć, a nie potrafią.
- O, to może wreszcie zaczniesz mnie słuchać.
- Co to za bierna agresja?! Przecież słucham, zawsze słucham.
- Nie, nie zawsze. Nie chcesz słyszeć tego, co do ciebie mówię. Nie chcesz tego przyjąć. Zależy mi na tym, żeby być choć promilem twojego życia. Wiem, nie przerywaj, wiem, że jesteś niezależna i że ze wszystkim sama sobie poradzisz. Wiem, że wszystko potrafisz zrobić sama. Ale chcę, żebyś wiedziała, że nie musisz. Chcę być ci potrzebny. I chcę ci pomagać. Nie musisz się zarzynać zleceniami. Remont możesz sobie zrobić kiedy indziej. Mam cztery pokoje. Dwóch w ogóle nie używam. Przygotuję dla ciebie pokój po operacji. Zabiorę cię do domu. Będę się tobą opiekował. Wezmę urlop i nie będę się ruszał. Zawiozę cię, gdzie będziesz potrzebowała. Pozwól mi być częścią swojego życia.

Well, rzadko się zdarza, żeby mnie zamurowało. Stanowczość i jednoczesna łagodność w jego głosie sprawiły, że oniemiałam. Nie umiem, nie umiem jeszcze przyjmować tego, co dostaję od losu. Nie umiem więc w konsekwencji słuchać. Nie umiem widzieć człowieka w całości, tak jak mnie mama nie widzi.
Nade wszystko: nie wierzę w swoje szczęście.
Czy on jest taki naprawdę? Czy tylko udaje? A potem będzie jak wszyscy? Do obsługiwania? Znoszenia jego fochów? Cichych dni?

***
Droga A., kimkolwiek jesteś, dziękuję, że czytasz. I Tobie, Aniu, bo wiem, że też śledzisz. I Tobie, Julito, dziękuję.
Nie nadążam za barokowością życia, nie umiem sklasyfikować. Nie wiem, co będzie. Boję się, że przekręcę mechanizm w i w Niedźwiedziu sprężyna odporności pęknie. Ale nie umiem przestać. Całe życie żyłam na krawędzi. Pomiędzy życiem a śmiercią. Wygraną i przegraną. Znów przetwarzam bodaj jakiś schemat.

W kwestii matki jeszcze. w Ubiegłym tygodniu poszłam do kina na film "Suspiria", bo kocham Tildę Swinton w każdej postaci. Żadna to nowość, ale wniosek w filmowej lektury można sprowadzić do jednego: matka to ta, która daje życie i jednocześnie je odbiera. To nie może wróżyć łatwej relacji.

niedziela, 4 listopada 2018

W galopie

To bez wątpienia przełomowy w moim życiu rok - pod każdym względem. W obszarze chorowania, wartości, tożsamości, relacji, kontaktów i pracy. Bogna powiedziała mi w poniedziałek, że rada by była mnie widzieć teraz nieco częściej, bo wróciły flashbacki - nieustannie znajduję się w sytuacji wyborów, na które nie mam dużo czasu. Jestem więc zmuszona podejmować decyzje na poły intuicyjnie, na poły przy użyciu życiowej mądrości, której, jak już wiadomo, zawsze mi brakuje w decydującym momencie.
Pozostawanie ze sobą w kontakcie to jedno z najtrudniejszych i najbardziej ambitnych wyzwań, jakie postawiło przede mną życie. W zatrzęsieniu codzienności nie sposób to robić, przypomniało mi się, że Bogna kilka lat temu mówiła, że pisanie dziennika to moja naturalna ochrona przed niezwariowaniem. A skoro dzisiejsze niedzielne przedpołudnie spędziłam na rwaniu sobie włosów z głowy, ile to mam roboty i jak bardzo przerobienie tej materii jest niemożliwe, postanowiłam zostawić świat samemu sobie i zgromadzić wydarzenia ostatnich dni, które umykają wraz z pędzącym czasem.

- Doktor Niedźwiedź panikował przed egzaminem specjalizacyjnym przez ostatnich kilka tygodni, czym doprowadzał mnie do szału; do jeszcze większego szału doprowadził mnie tym, że zdał na trzy piątki i trójkę; wyłożył się na pytaniu o raka olbrzymiokomórkowego; Bóg raczy wiedzieć, co to znaczy, ale na chłopski rozum dedukuję, że lepiej taki niż drobnokomórkowy, bo szybciej i bardziej podstępnie ten drugi się rozsiewa; ataki szału uspokoił we mnie wątek o wielkim potencjale narracyjnym - jednym z egzaminatorów Niedźwiedzia był profesor Synder - we własnej osobie; ten sam, który dwadzieścia lat temu uratował moje biodro przed całkowitym zniszczeniem, a potem skierował mnie na artroskopię metodą FAI. Niedźwiedź zdawał w tym samym momencie, w którym dojechałam do Babci na grób, w przeddzień Wszystkich Świętych, spojrzałam na wyblakłą już tabliczkę na krzyżu na grobie i powiedziałam: "Babciu, niech wylosuje dobre pytania"; i wylosował;

- kiedy już się ucieszyłam, że wreszcie teraz po szale egzaminacyjnym będę mogła spędzić z nim trochę czasu i przyjrzeć się, co w nim siedzi oprócz umiejętności łamania młotów, rozłożył się koncertowo na zapalenie oskrzeli; jak znam życie, kiedy już się wyleczy, padnę ja, bo nic w przyrodzie nie ginie; i tak akcję poznawania i oswajania mogę odłożyć na następne wcielenie, w którym, jak wiadomo, planuję być modelką Vogue'a; 

- w halloween na świat próbowała przyjść Zojka; Natalia nie chciała, żeby Córka przychodziła do nas w depresyjne święto i wyraźnie dziecko posłuchało sugestii; dobrze, bo zostało mi jeszcze dwadzieścia rządków kocyka;

- Kraków jesienny jest jeszcze bardziej ujmujący niż zapamiętałam z ubiegłego roku i jeszcze bardziej nadaje się do kręcenia tam thrillerów; szkoda tylko, że przez rynek przebiegam, bo delegacja, bo obowiązki, a miasta nic a nic nie mogę posmakować; tylko dla Babci zdążyłam kupić wianuszek na grób, najpiękniejszy od kwiaciarek; bo co ja innego teraz Babci mogę dać;

- moja mama udała się do podologa do Łodzi; dopóki ja ją prowadzałam do podolożek, nic jej się nie paprało i nawet na weselu Kuby zatańczyła; mama w ubiegłym tygodniu oznajmiła mi, że po wizycie w Łodzi ma ranę na stopie głębokości 1 centymetra, która się sączy i za nic zagoić się nie chce; specjalistka, którą mama wybrała do wykonania zabiegu, na żywca wyrwała jej ze stop jakąś podejrzaną narośl i zamiast oddać ją do badania histopatologicznego, podarowała mamie na pamiątkę; a teraz co tydzień wożę mamę na zmiany opatrunków; każda taka wyprawa oznacza dla mnie pięć dodatkowych godzin w samochodzie (z Warszawy jadę do Kutna, z Kutna do Łodzi, z Łodzi do Kutna i z Kutna do Warszawy); a mama wrzeszczy na mnie, że to skandal, że ja mam samochód w Warszawie, a ona musiała z pierwszego zabiegu wrócić do domu taksówką; cóż, jak byłam dzieckiem, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poskarżyła się, że marznę na przystankach tylko dlatego, że mamie nie chce się zrobić prawa jazdy;

- nauczyłam się robić zupę krem z dyni i miałam wrażenie, że za każdym razem wychodzi mi lepsza; w bezmiarze dumy z samej siebie nagotowałam jej tyle, że samozachwyt szybko mi przeszedł, kiedy wielki gar musiałam jeść sama przez tydzień;

- Wojtek podarował mi przepiękny obraz Łukasza Huculaka, który przedstawia portret Eugenii; malarz przygotował cykl poświęcony czaszkom, ale ta jedna jedyna praca nie tylko do mnie przemówiła, ale niemal zaśpiewała we mnie; Eugenia zawiśnie na jednej z moich ścian, ale dopiero po remoncie; teraz wydobywam Eugenię od czasu do czasu z folii, patrzę jej w puste oczodoły, przyjmuję w siebie jej zapach, po czym pakuję skrzętnie ponownie w folię, żeby zachować zapach chwili i galerii Wojtka;

- z Anitą porozumiewamy się ciągle przez Whatsappa, ale rozmawiamy niemal codziennie: o życiu, o wyposażeniu mieszkań, o tym, że mięso kury z Umbrii jest żółciutkie, nowa publikacja Tomasza Żukowskiego to wielka bomba wrzucona do szamba polskości, że czas sobie sami wymyśliliśmy i że zagadnienie Holocaustu to nic innego jak refleksja o samotności człowieka we wszechświecie; a potem płynnie przechodzimy do rozmów o wyższości primitivo nad białym winem i zanim się zorientujemy, że jeszcze dużo roboty mamy do zrobienia, trzeba się kłaść spać, tak już późno;

- na jodze jestem coraz bardziej elastyczna i cardio zadane mi do ćwiczenia w domu przez Iwonę całkiem nieźle działa, choć wzmaga we mnie apetyt; w tym tygodniu mam u niej terapię manualną; ciekawa jestem, w którym miejscu duszy będzie próbowała mi tym razem zostawić siniak;

- w dyktafonie mam szesnaście godzin różnych nagrań i nie mam kiedy ich spisać, a co dopiero zredagować;

- jeden z reżyserów, z którymi ostatnio robiłam wywiad, w mejlu napisał, że jeszcze tak dobrej redakcji tekstu nie czytał i że jest pod wrażeniem mojego profesjonalizmu; zareagowałam na to tak, jak umiem, czyli płaczem ze wzruszenia; ostudził mnie naczelny, pisząc z pretensjami, że w ostatnim tekście o rynku kawy używam za dużo literackich sformułowań typu "fluktuacja"; i że to w tekstach biznesowych ponoć niedopuszczalne;

- zmęczenie intensywnością i uporczywą obecnością ludzi w moim życiu owocuje marzeniem o zakupie trzech hektarów ziemi, po których mogłabym jeździć bez celu w kółko; na przykład traktorem;

- poznałam nową panią dentystkę, która nie ma tego dziwacznego, podszytego psychopatią wyrazu twarzy na widok mojej otwartej paszczy; zabezpieczyła mi kolejny ząb, bo do operacji muszę dostarczyć zaświadczenie o sanacji zębów; była bardzo miła, rzetelna i profesjonalna oraz nie zadawała mi pytań, kiedy miałam otwarte usta; myślałam sobie na fotelu o tym, czy coś takiego, jak endecja zębów jest możliwe i czy obejmuje odpalenie racy ot, na przykład przy dolnej szóstce; tak dla fanu;

- z zażenowaniem oglądam kolejne posunięcia tfu-polityków i utwierdzam się w przekonaniu, że to wielki pech urodzić się Polakiem;

- wczoraj po raz pierwszy od ponad pół roku włączyłam sobie na Netfliksie serial, "Alienistę"; zachwyt ogarną mnie taki i radość tak przeogromna, że wreszcie mam czas dla siebie, że wreszcie mogę coś dla przyjemności, że wreszcie nie po to, żeby potem zrobić wywiad, że aż zasnęłam w połowie; horroru; to dowód na starzenie się i stres oksydacyjny;

- wróciłam na zajęcia literackie do Grynberga; na ostatnich warsztatach gościem był Paweł Łoziński; zadał mi pytanie, "kim jestem", a ja odpowiedziałam, że dinozaurem; po kilku dniach spotkałam go przy Placu Przymierza na spacerze z jego suczką Lolitą; przyszpilił mnie tymi czujnymi oczami i powiedział: "nie wyglądasz na dinozaura; wyglądasz na kogoś, kto za dużo słucha i za dużo dźwiga"; odpowiedziałam, że ja nie jestem zagadnieniem, a Paweł zaprosił mnie pod swój blok, w którym kręci nowy dokument -umieścił na balkonie kamerę i nagrywa wypowiedzi przechodniów; i pomyśleć, że zobaczył we mnie filmowy oryginał; 

- na Zwycięzców królują dynie, kabaczki, gruszki i pachnące jabłka; raz nawet widziałam szare renety; przynajmniej dwa razy w tygodniu temperatury przypominają te wrześniowe, ptaki nie wiedzą, co ze sobą począć, w mieszkaniu fruwają mi muszki owocówki i ogólnie przyroda zwariowała; trudno jej się dziwić - ludzkość już dawno postradała zmysły;

- na wystawach sklepowych pojawiają się pierwsze renifery, mikołaje i świąteczne poblaski; odwracam szybko wzrok i udaję, że święta w tym roku mnie nie dotyczą; przypominam, że w ubiegłym roku, dwa lata temu, a nawet piętnaście też próbowałam to robić; bezskutecznie;

- dziś widzę się ze Stasiem, Helą, Stasiem drugim i Matyldą; dla żadnego z dzieci nie mam żadnego prezentu; teraz udaję, że nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia;

- Doktor Niedźwiedź właśnie napisał mi sms: "kocham Cię i potrzebuję Cię do życia"; byłam podła i odpisałam: "widać, że antybiotyk niezbędny";

- jako że nie miałam pomysłu na kształt tego wpisu, nie mam również pomysłu na zakończenie; myślę o tym, ile mam roboty, płakać mi się chce, więc podjęłam męską decyzję: zdrzemnę się godzinę.