czwartek, 18 lipca 2013

Jak to gusty w kołysce się kształtują

Ostatnio nie luię jeździć do domu, bo nie mogę zdzierżyć wszechobecnej atmosfery poddania się i umierania. Złożenia broni, rozpaczy, użalania się nad sobą i oddania walkowerem wszelkich działań, które mają szansę człowieka przed rozpaczą uratować.

Ale są takie chwile, które chcę zapamiętać na zawsze. Na przykład te, w których mama nie opowiada o tym, jak trudno jej się żyje z babcią i jeszcze jednym lokatorem: demencją.
Kiedy mama ciachała ostatnio czterysta dwudziestego pomidora, przypomniała jej się historia, kiedy nie skończyłam jeszcze dwóch lat i podobno gadałam jak nakręcona. Najgorsze, że wyraźnie, najczęściej pełnymi zdaniami i z ripostą wgniatającą w podłogę.

Mamy odwiedzili jacyś znajomi z pracy. Nowe mieszkanie, samotnie wychowywane dziecko i pusta lodówka. Piękna perspektywa. Znajomi to było jakieś małzeństwo prawników, kobieta była elegancka, mężczyzna przystojny.
Kiedy już sobie poszli, a mama sprzątała ze stołu, urządziłam na rozłożonej wersalce (tak! tak!) zawody w jak najwyższym podskakiwaniu na poduszce podbijanej sprężyną, która dawała mi przekonanie o tym, że jestem jednak siostrą bliźniaczką Piotrusia Pana.
Mama powiedziała: "wiesz, podobał mi się mąż mojej koleżanki. Taki grzeczny, elegancki i przystojny. Dobrze ułożony, dżentelmen taki."
- Tak, podobał ci się, mamusiu? - zapytałam między jednym skokiem grożącym odgryzieniem sobie języka a drugim, grożącym złamaniem żuchwy.
- Tak, podobał.
- Mnie też się podobał - odpaliłam, bijąc rekord w osiąganiu rekordowej wysokości, przez okno balkonowe widząc okna piwnicy bloku naprzeciwko.

I pomyśleć, że już wtedy podobali mi się mężczyźni starsi ode mnie o jakieś trzydzieści lat.

Samotność przeludniona

Skończyłam "Chustkę". Tak bardzo sobie zwizualizowałam ostatnie, pełne cierpienia dni Joanny Sałygi, że śniłam o wlewach z cisplatyny. Obudziałm sie sześć razy w nocy i za każdym razem byłam jednakowo zrozpaczona.
Co bym zrobiła, gdybym się dowiedziała, że to już koniec? Że więcej nie pożyję? Że wszystkie moje plany o służeniu ludziom, przydatnych tekstach, smaku soli na ustach nad morzem, górskich wędrówkach, przygodach z siostrzeńcami to tylko nabożne życzenia?
Mimo tego, że każdego dnia uczę się żyć z bólem, tak rozpaczliwie mocno trzymam się życia zębami. Podobno głęboko wierzącym odchodzi się łatwiej, bo są przekonani, że po drugiej stronie jest coś lepszego. Nie jestem przekonana, czy jest cokolwiek. Lubię to, co znam. Nagrzany słońcem pokój, zapach ozonu po burzy, smak czereśni jedzonych w nadmiarze, sok z gruszek skapujący po rękach, widok pani Krystyny z Miodkiem na spacerze i jej rozczulające słowa, że policja w Parku Skaryszewskim "Miodka zaaresztuje".
Spokojny chód Artura i peany na cześć sernika krakowskiego, pachnące jabłonie, wysuszone słońcem dojrzałe kłosy, wirujące nad głową jerzyki, zapach porannej kawy, wizg metra, dzwonienie tramwaju przy Placu Narutowicza.


Najbardziej zapadł mi w pamięć z wczorajszej lektury ten fragment bloga:
Bronnie Ware pracowała w hospicjum.
spisała najczęściej powtarzające się wypowiedzi chorych, podsumowujące życie.
1. Żałuję, że nie miałem odwagi na życie takim życiem, jakie uważałem za słuszne, a prowadziłem takie, jakiego ode mnie oczekiwano.
2. Żałuję, że tak ciężko pracowałem.
3. Żałuję, że nie miałem odwagi, by okazywać uczucia.
4. Żałuję, że nie pozostawałem w kontakcie z przyjaciółmi.
5. Żałuję, że nie pozwoliłem sobie być szczęśliwszy.


Słucham Świetlików i przypominam sobie wydarzenie z mojego życia, które zaliczam do jednego z najważniejszych. Koncert Świetlików w Klubokawiarni Kicia Kocia. Nazwa miejsca tak samo gorzko absurdalna jak niektóre nihilistyczne teksty Świetlickiego. 
To, czego najbardziej bym żałowała, to brak odwagi w okazywaniu uczuć. Bo co? Bo ktoś mnie kiedyś skrzywdził? Przecież raz - nie zawsze. 
Pamiętam drżące ręce i kolana na widok J. Ściśnięcie gardło ze strachu. Właśnie: przed czym? Że mnie wyśmieje? Patrzy na mnie przecież tak łaskawie. Czujnie i nieruchomo. Mogłam chociaż jaśniej, wyraźniej, dosadniej, śmielej. Bez ściemy, bez teatru. Bez uciekania wzrokiem. Z mostu. Minimum formy. Maksimum treści.
Złapałam krzesło w tym samym momencie, co On. Położył palce na mojej dłoni. Takie miękkie i bezpieczne. Ciepłe. Bliskie.
Najbardziej odczujesz brak jakiejś osoby, kiedy będziesz siedział obok niej i będziesz wiedział, że ona nigdy nie będzie twoja.
Pomyśleć, że człowiek tyle rzeczy wypiera. I ciągle sobie odmawia. Że nie zasługuję, że nie powinnam, że na pewno odpadnę w przedbiegach. Skupiałam wzrok na trokach jego bluzy. Na kształcie nosa z profilu. Na zmarszczce mimicznej przy prawym oku, której się pomnik spiżowy należy. Na tym, że jeśli istnieje Bóg, nigdy nie był dla mnie tak czuły i dobry, jak wtedy, kiedy On na mnie spojrzał i dodał mi urody. Kiedy bezmiarem swojego wnikliwego spojrzenia zaszczycił płatek mojego ucha. Kiedy wszystko było tak proste i jasne, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem i biegłam zdyszana przez łąkę, żeby paść bez oddechu nad rzeką, zgoniona upałem i życia łakomstwem. 
Jeszcze jednego bym żałowała. Tego, że faktycznie prowadzimy w większości życie takie, jakiego od nas oczekują, a nie takiego, jakiego sami chcemy. Przecież ja nie chcę pisać o jogurtach. Ani o udziałach rynkowych. Chcę pisać o ludziach. Czemu więc tego nie robię? Dlaczego tak bardzo przejęłam się słowami Bogusia, że jestem dziewczyną bez nazwiska? Dlaczego tak to we mnie zostało?
Jak bym wyglądała w przekonaniu, że zostały mi, dajmy na to, trzy miesiące? Czy w trzy miesiące nadrobiłabym zaległości z lat, miesięcy aktywności, wysłuchiwania ludzkich opowieści, nadzwyczajności dnia codziennego?
I teraz wiem, co miała na myśli Joanna Sałyga, pisząc: chwilo, trwaj. 
Jesteś piękna. 



niedziela, 14 lipca 2013

Nowe życie

To była klasyczna leniwa niedziela. Robiłam nic, patrzyłam na chmury, jadłam pyszne rzeczy, wąchałam maliny i pochłaniałam wzrokiem długo niewidzianą Ewę.
Na rękę wskoczyła mi wiewiórka, próbowałam tarty z kaparami, jadłam marchewkowe ciasto, czułam, jak pachnie powietrze nad Jeziorem Kamionkowskim i nawet kule mi nie przeszkadzały. Przejrzałam się w Arturze, podziękowałam mu za to, że mogę na niego popatrzeć, wygłupiałam się z Magdą. Chyba już nie potrafimy się wygłupiać tak, jak dawniej. Za dużo się stało, za bardzo się poznałyśmy i chyba trochę się sobą zmęczyłyśmy. Ale bez względu na to, jak bardzo się nią zmęczę, ciągle za nią tęksnię. To chyba nie tylko kwestia przywiązania. 

Dzisiaj po raz pierwszy od długiego czasu zobaczyłam Ewę i naocznie przekonałam się o tym, jak bardzo Ją kocham. Kiedy zobaczyłam Ją cała na biało - wychudłą od zmęczenia i zmartwienia, wysuszoną archangielskim słońcem, pomyślałam, jak bardzo by mnie to zniszczyło, gdybym to moją Drugą Matkę utraciła w tym potwornym wypadku. Powiedział mi o tym ucisk w mostku. Bałam się z Nią zobaczyć. Bo widok Jej spokojnego chodu, figury licealistki i pewnie podniesionej głowy tylko pogłębiał poczucie możliwej straty. Wiem, wiem, że to niesprawiesliwe i egoistyczne. Nie umiem inaczej.
W całej tej sytuacji to jednak nie ja jestem zwyciężczynią.

Ewa z okazji swoich pięćdziesiątych urodzin dostała najpiękniejszy prezent, o jakim można zamarzyć: drugie życie.
Ponieważ jednak od dłuższego czasu coraz bardziej brakuje mi wiary w to, że Bóg istnieje, a jeśli istnieje, to ma kiepskie poczucie humoru, zastanawiam się, czy ten urodzinowy dar od życia, jak większość darów, nie jest przypadkiem ambiwalentny.
Uważam, że w ciągu pięćdziesięciu lat Ewa dostała od życia tyle niesprawiedliwości i trudności, że teraz może być tylko z górki. Tylko łatwiej i tylko jaśniej.
Ale to tylko ludzka logika. Taka prosta i taka sprawiesliwa. A przecież podobno ta boska jest nierównością.
Czy boska pula niespodzianek od życia i doświadczeń dla Ewy już się skończyła? Czy jesień na stałe przyniesie nowe, dobre życie?


piątek, 12 lipca 2013

Sedes experientiae

Zaprawdę powiadam Wam: nie przekonacie się, co dla człowieka znaczy tak prosta i pozornie prozaiczna czynność, jak załatwianie swoich potrzeb fizjologicznych tak, jak robią to normalni ludzie, czyli na sedesie, w pozycji wertykalnej, jeżeli nie będzie Wam dane robić tego inaczej. Polecam rozważyć tę kwestię szczególnie paniom.
Po raz pierwszy odczułam dyskomfort oddalenia od muszli klozetowej, kiedy byłam dzieckiem. Na wczasach rodzinnych okazało się, że na całe piętro przypada jedna łazienka. Moja mama do dziś z lubością opowiada, jakie to salwy radość wywołałam, kiedy po powrocie ze wspomnianych czasów jako rezolutna i szczera trzylatka padłam na kolana, objęłam z czułością klozet i zakrzyknęłam pełnym tęsknoty głosem: mój kochany sedesik!
Nigdy nie lubiłam chodzić siku w krzaki (komar tylko czyha na moje zaproszenie, prawda?), nie lubiłam nawet korzystania z cudzych łazienek, z restauracyjnych toalet, w ogóle czynności fizjologiczne lubię najbardziej załatwiać w swoim własnym mieszkaniu, w znanym mi otoczeniu. O ile na obozach, wycieczkach (szczególnie po Ukrainie) pewne uniedogodnienia są częścią podróżniczej zabawy (nie zapomnę komentarza uczestniczki wycieczki na widok bezbrzeżnej Sahary: "ojaciejakawielkakuweta!"), o tyle z basenem, czyli nocnikiem szpitalnym związane są moje najgorsze wspomnienia. Jako 12-latka po raz pierwszy przykuta do łóżka wstrzymywałam się z oddaniem moczu przez półtorej doby po operacji z narkozą, znosząc nieprawdopodobne męki ze strachu przed tym, że jakaś przerażająca salowa będzie na mnie krzyczeć i wtedy już na pewno siku zrobię dopiero za miesiąc (kto przeżył, wie, o czym mówię, a dla niewtajemniczonych - narkozę trzeba jakkolwiek wydalić - albo zwymiotować, albo wydalić z moczem. Im szybciej, tym lepiej).
Po miesiącu leżenia plackiem w końcu oswoiłam się z tym, że muszę załatwiać się na basenie. Koszmar wrócił po 16 latach, czyli po mojej ostatniej operacji.

Kiedy znieczulenie miejscowe zaczęło powoli odpuszczać, czułam tak nieprawdopodobny ból w nadbrzuszu, że myślałam, że mnie rozerwie. Świadomie nie zdecydowałam się na cewnik - głównie po lekturze tekstu Pawła Walewskiego o zakażeniach wewnątrzszpitalnych. Naprawdę, jeszcze galopującego zapalenia pęcherza mi brakuje.
Wijąc się na łóżku jak piskorz, zadzwoniłam po jakąś siostrę miłosierdzia, która głosem irytującym jak lektorka z GPS-u oznajmiła: "niech się nie denerwuje, że boli. Zastrzyk w kręgosłup dostała, to ją boli. Ucisk na pęcherz jest, to boli. Salową zawoła, mocz odda, to boleć przestanie. Na basen zrobić musi. Tylko głowy od poduszki nie odrywa". Głos osiągnął już takie rejestry, że o znieczuleniu usłyszały już delfiny na Florydzie.
Osoba po operacji zrozumiała, że piguła równie dobrze może do nie powiedzieć "pierdol się". Boli, bo boleć musi.
Żeby położyć się na basenie, należy unieść dość wysoko biodra i idealnie wycelować w tzw. przerębel. Nie wiem, czy tak się nazywa otwór w basenie, ale z tym mi się kojarzy. Skoro jeszcze nie do końca odzyskałam czucie w nogach, niby jak mam się unieść? Ponieważ miałam wrażenie, że mój brzuch eksploduje, zadzwoniłam po salową.
Do łóżka zbliżyła się pani po siedemdziesiątce, cuchnąca papierosami z przemytu i lizolem. Nachyliła się nad moim łóżkiem i wycharczała: "siku chce?"
Zaczęłam się jej zwierzać, że nie mam pojęcia, jak to zrobię, skoro nic nie czuję. Kątem oka zarejestrowałam, że jej szczękę zdobi słowie jeden ząb - górny kieł po lewej stronie. Doświadczona i spokojna niczym joginka pani Czesława (to na pewno skutek tych papierosów bez banderoli), nachyliła się nade mną i teatralnym szeptem zapewniła mnie o swoim profesjonalizmie:
"Nie boi się. Ja tak jej basen podłożę, że się nie obejszczy".

Czesława błyskawicznie odczytała jej obawy i strachy skryte. Tak jej basen podłożyła, że ta osoba dzisiaj w komputer klepie. I pod niebiosa wychwala tego, kto sedes jednak opatentował.

O znaczeniu zmysłu udziału

Wyraźnie nie tylko ja byłam świadkiem zjawiska nieprawdopodobnie silnego oddziaływania opublikowanego przez Znak bloga Chustka autorstwa Joanny Sałygi. W ostatniej "Polityce" właśnie tej książce Chutnik poświęciła kolumnę w rubryce Kawiarnia literacka. Bardzo ładnie, zacnie bardzo. Chutnik - nazwisko rozpoznawalne, Sałyga - teraz również. Jaka szkoda, że dopiero teraz. Co za dowcip, co za konstrukcja zdania, co za pomysł na posty! Niestety podsunięty przez życie. Wyostrzenie zmysłu udziału, którego w trakcie choroby doznała Chustka, włożyło w jej ręce potężny literacki oręż. Bardzo doceniam fakt, że pisarka taka jak Chutnik dzieli się z czytelnikami refleksjami z lektury. I jednocześnie ubolewam nad tym, że dopiero tragedie uwidaczniają talenty. Jestem w trakcie lektury Chustki i świeżo po lekturze felietonu Chutnik. Na podstawie analizy języka obu Pań rzuca się w oczy dar, który dostępny jest jedynie wtajemniczonym dotkniętym chorobą i naznaczonym walką (od razu zaznaczam, że ja nie będę miała odwagi do tej grupy samodzielnie się zaliczyć - na wszelki wypadek, gdyby ktoś jednak ten blog odnalazł i postanowił wylać na mnie trochę błota, czy, jak mówi Tootsie, "troszeczkę mi przypierdolić"). Sałyga pisze tak przejmująco, prawdziwie, ostatecznie i jednocześnie świetliście, bo, po pierwsze: tylko tak potrafi, a po drugie: pisze, tak jak żyje: smakując każdą sekundę na ziemi, jakby właśnie była jej ostatnią.
"Żyły pozapychane igłami, co pozostały po poprzednich zabiegach. W kroplówkach sączą się mętne mazie, które zastępują wykwintny obiad w restauracji. Ach, cóż my mamy w karcie, może coś pani poleca?" mają się nijak do soczystych i okrągłych zdań relacji z walki. Dodajmy, że wygranej, bo to, że Joanna nie żyje, nie znaczy, że walkę z rakiem przegrała. Pod tym względem zgadzam się z nominowaną w tym roku do Nike Chutnik. W języku Sylwii brakuje mi od jakiegoś czasu konkretu, kopnięcia, uderzenia, jak to mówi Pan Fi, Słońce Mojego Życia, "nieudawanego buntu". Z drugiej strony doceniam bardzo fakt, że Chutnik w ogóle zaznaczyła wrażenia z lektury. Ale z tekstu felietonu wieje jakąś sztucznością: "Żyły pozapychane igłami, co pozostały po poprzednich zabiegach" - że jak? Taniutkie jak na Chutnik.
Wielką pułapką lektury dziennika Asi Sałygi jest to, że wydaje nam się, że moglibyśmy pisać tak samo. Wiele z nas przecież podsłuchuje swoje dzieci, obserwuje szefa, skrzętnie zbiera do kieszonki absurdy dni codziennego.  Nic bardziej mylnego: za taki talent i taki dar wymowy płaci się najwyższa karę. Zdaje się, że i próby podróbek wszelakich również wiążą się z poważną karą za grzechy.

Skoro tak, a nie inaczej wyszło to Chutnik, ja też zaznaczę zatem moje wrażenia po lekturze, choć jestem dziewczyną bez nazwiska. Po operacji mój zegar biologiczny wyznacza głównie dbanie o siebie, nieustanne dogadzanie sobie i swojemu organizmowi i błogie zaspokajanie apetytów duchowych (filmy, książki, gazety, galaretki, kisiele, regularne posiłki, owoc raz dziennie, warzywo trzy, herbatki owocowe, len mielony, preparat na odbudowę tkanki chrzęstnej i hektolitry spokoju w ciągu dnia, choćby to się miało wiązać z zablokowaniem kolejki w Lidlu na całe popołudnie - przecież na dziewczynę o kulach nikt nie krzyknie.) Przedwczoraj wieczorem, kiedy już wreszcie odkleiłam się od ekranu komputera i przestałam zachwycać się kształtem lewej brwi Jona Snow, jakby od tego zależał przebieg mojej rekonwalescencji, sięgnęłam po lekturę drukowanej "Chustki". Oczom nie wierzę już od dłuższego czasu. Mam mieszane uczucia i trochę mi wstyd za siebie. No bo do czego to podobne, żeby czytać czyjś blog o odchodzeniu? Że niby inni mają gorzej? A że ja mam lepiej? I że to mnie pokrzepi, podniesie na duchu? Kosztem jej odejścia przecież. Ale "Śmierć" Dąbrowskiego też czytałam na studiach i jakoś ani nie dostarczyła mi wielkich wrażeń estetycznych, ani żadnych duchowych, ale za to sprzedałam Magdzie informacje o przykładach obrzydliwości w historii naszej literatury, co Magda przyjęła z tradycyjnym prychnięciem i wielkim zapałem do czytania wspomnianego dziennika gruźlika, który to zapał wypalił się na stronie 25 morderczej lektury. Po raz pierwszy w życiu byłam świadkiem czegoś takiego, że moje ciało tym razem nie mogło się zdecydować na reakcję na lekturę. Ostatnio fizycznie zareagowałam na "Zbrodnie i karę", ale chyba dlatego, że scenę zarzynania konia przeczytałam w wieku 8 lat - to stanowczo za wcześnie. Temperatura 38,6 kazała Babci dać na mszę, bo majaczyłam. Tym razem siedzę, skupiam się i trafiam na taki fragment:


piątek, 5 listopada 2010 [210]. rurka.

nowa rurka, jak to fachowo ujęła Babcia B. - z powodu zmienionych warunków anatomicznych - stwarza problemy. otóż połknięcie choćby maleńkiego kęsa czegokolwiek (jabłka/mięsa/bułki) bez polania przed-w trakcie-po dużą ilością picia skutkuje makabrycznie bolesnym zatkaniem się. gdy rurka się klopsuje, wyję z bólu łapiąc rozpaczliwie powietrze i toczę pianę z pyska, kręcę młynka rękami, zwijam się w kłębek oraz rzucam kurwami. remedium stanowi intensywne klepanie po plecach, tak aby odblokować rurkę. mam już odbite plecy od walenia. *** wczoraj zatkałam się kawałeczkiem jabłka. popicie go nie pomogło. ani popicie picia większą ilością picia. byłam sama w domu, nie było nikogo do kogo mogłabym dopełznąć błagając o ratunek. postanowiłam uratować się sama. nieoceniona okazała się być wielka warząchew, której zwyczajowo używam do mieszania bigosu. kilka ciosów w plecy drewnianą łychą odblokowało rurkę. w związku z powyższym rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych, którymi w razie potrzeby mogłabym się na ulicy pierdolnąć w plecy - bo przecież nie będę zaczepiać przechodniów charcząc prośbę czy mógłby mnie pan postukać po plecach, ponieważ nie mam żołądka.
Cytuję: http://chustka.blogspot.com/2010/11/210-rurka.html

Najpierw zaczęłam się śmiać, bo język potoczysty, akcja wartka, zdania aż błyszczą. Potem uświadomiłam sobie, co robię - śmieję się z sytuacji, w której ta Dziewczyna walczy z bólem, śmiercią, odchodzeniem, niedogodnościami fizycznymi - i skarciłam się za to. Pomyślałam, jaki to potworny ból musi być i łzy stanęły mi w oczach. A potem mój wzrok padł na słowo "warząchew" i znowu zaczęłam się śmiać. Znowu się skarciłam, bo przypomniało mi się, że nie dalej jak trzy tygodnie temu sama miałam problem z tym, żeby trafić łyżką do ust. A potem spojrzałam na słowa "rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych" i znowu zaczęłam się śmiać, nie tłumiąc jednocześnie gila z poprzedniej reakcji. Skutek był taki, że zasmarkana i zapłakana ze śmiechu, łamiąca się pod wpływem każdego ruchu, bo kręgosłup wyjątkowo w tym tygodniu postanowił uprzykrzyć mi życie, pokuśtykałam o jednej kuli do pokoju Magdy. Magda najwyraźniej jest bardziej zrównoważona emocjonalnie ode mnie, bo tylko się śmiała. Jednak daleko mi jeszcze do normalności. W nagrodę postanowiłam, że przeczytam jej jeszcze jeden fragment.
-Radzę ci, żeby to było zabawne.
Poczułam się dostatecznie skarcona i pogrożona paluszkiem i trochę z mieszanymi uczuciami przeczytałam młodszej o cztery lata dziewczynie o apodyktycznych zapędach:

środa, 22 grudnia 2010 [248]. choinka.
podjechaliśmy (koło wymienione, tak, tak) na parking lokalnej mekki konsumpcjonizmu celem kupienia choinki. panowie sprzedawcy kulili się jak kurczaczki w starym golfie. po dłuższej chwili jeden wychynął z fury. przed zakupieniem zażyczyłam sobie otrzepania choinki ze śniegu. - ja nie jestem od trzepania - zażartował pan rezolutnie. - słyszałam, że mężczyźni SĄ od trzepania - odparłam nie mniej banalnie. pan zachichotał dziko i zwrócił się, nieopatrznie, do Niemęża: a pan jest mężem tej pani? Niemąż, który był wczoraj fatalnie społecznie aspołeczny, na to: nie, jestem koleżanką, niemiecką sportsmenką na sterydach, najebać ci? niewtajemniczonym opiszę wygląd Niemęża: sumiaste wąsy i broda, prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i tyle samo wagi. a panowie byli całkowicie spaleni trawą, więc przydało im się trochę tresury.

Cytuję za: http://chustka.blogspot.com/2010/12/248-choinka.html

Magda ryczała ze śmiechu. Z wieloletniego doświadczenia życia z moją współspaczką w różnych warunkach i wśród różnych ludzi z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że to jedna z najlepszych recenzji, jakie padły z ust Magdy. Przeczytajcie "Chustkę". O tym nie da się pisać. Tego trzeba samemu doświadczyć.