czwartek, 18 lipca 2013

Jak to gusty w kołysce się kształtują

Ostatnio nie luię jeździć do domu, bo nie mogę zdzierżyć wszechobecnej atmosfery poddania się i umierania. Złożenia broni, rozpaczy, użalania się nad sobą i oddania walkowerem wszelkich działań, które mają szansę człowieka przed rozpaczą uratować.

Ale są takie chwile, które chcę zapamiętać na zawsze. Na przykład te, w których mama nie opowiada o tym, jak trudno jej się żyje z babcią i jeszcze jednym lokatorem: demencją.
Kiedy mama ciachała ostatnio czterysta dwudziestego pomidora, przypomniała jej się historia, kiedy nie skończyłam jeszcze dwóch lat i podobno gadałam jak nakręcona. Najgorsze, że wyraźnie, najczęściej pełnymi zdaniami i z ripostą wgniatającą w podłogę.

Mamy odwiedzili jacyś znajomi z pracy. Nowe mieszkanie, samotnie wychowywane dziecko i pusta lodówka. Piękna perspektywa. Znajomi to było jakieś małzeństwo prawników, kobieta była elegancka, mężczyzna przystojny.
Kiedy już sobie poszli, a mama sprzątała ze stołu, urządziłam na rozłożonej wersalce (tak! tak!) zawody w jak najwyższym podskakiwaniu na poduszce podbijanej sprężyną, która dawała mi przekonanie o tym, że jestem jednak siostrą bliźniaczką Piotrusia Pana.
Mama powiedziała: "wiesz, podobał mi się mąż mojej koleżanki. Taki grzeczny, elegancki i przystojny. Dobrze ułożony, dżentelmen taki."
- Tak, podobał ci się, mamusiu? - zapytałam między jednym skokiem grożącym odgryzieniem sobie języka a drugim, grożącym złamaniem żuchwy.
- Tak, podobał.
- Mnie też się podobał - odpaliłam, bijąc rekord w osiąganiu rekordowej wysokości, przez okno balkonowe widząc okna piwnicy bloku naprzeciwko.

I pomyśleć, że już wtedy podobali mi się mężczyźni starsi ode mnie o jakieś trzydzieści lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz