poniedziałek, 30 czerwca 2014

Spondylostandard

"Wiele nas może spotkać w życiu, przede wszystkim zaś nic" - powiedział kiedyś wielki Houellebecq i wszystko się zgadza.
Dar w postaci nieuleczalnej choroby to zapewne ostatnia najbardziej spektakularna rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Reszta będzie nicością.
Na nic wróżby z Placu Hallera, że oto moje umiłowanie słowa okaże się ludziom przydatne i dawać im będzie ukojenie i radość, na nic przepowiednie anielskich przyjaciółek, zapewnienia grup modlitewnych, że oto jestem taka wybrana i wyjątkowa. nieprawda. Nie różnię się niczym od innych śmiertelników oprócz tego, że mnie uleczyć się nie da. Dodatkowo takich jak ja są jeszcze miliony, ale nikt z nich nie czyni bohaterów. Codzienna walka skazana jest z góry na porażkę. Widzę to w oczach przerażonych postępem choroby terapeutów, chociaż dzielnie szczerzę się do innych pacjentów, udając, że nic mnie nie boli.

Nic objawia się w moim życiu nie tylko próbą unieruchomienia przez chorobę i uczynienia ze mnie części Wielkiego Nic. Nic nie czuję, chociaż dzisiaj wylałam ocean łez. Nic sie nie dzieję, choć Marcin nazwał mnie mistrzynią storytellingu. Nic nie mogę zrobić, żeby uczynić życie mojej Siostry bardziej dla niej łaskawym i zapobiec jej wyjazdowi na wojnę. Nic najlepiej określa moje możliwości, jeśli chodzi o pomoc Kamili, Maćkowi, a przede wszystkim ukochanej Ewie. "Nic" to również odpowiedź na pytanie, które można postawić przyszywanemu Tacie Arturowi: "co ona dla Ciebie znaczy?" No bo niby z jakiej paki mam coś dla Niego znaczyć? Ostatnie dni w redakcji również pokazały mi, jak bardzo jestem częścią Wielkiego Nic.

Przenosiny na Sadybę zbiegły się z moją wirusową infekcją, której kaszlące konsekwencje ponoszę już trzeci tydzień. Biuro wyglądało jak po wybuchu bomby, która dodatkowo wpadła do szamba z kurzem. Podczas wybierania biurek Maciek i Kasia po raz kolejny wyjątkowo mnie zaskoczyli, bo wybrali dla mnie fajne biurko, przy którym miałam ogląd na całą redakcję, miałam szansę czuć się jej częścią i nawet od czasu do czasu mogłam zerknąć przez okno na drzewa, pławiąc się w dziennym świetle. Kolega B zniweczył starania najmłodszych pracowników redakcji, bo przyszedł jak zwykle na chwilę, zapowiedział, że przydzielonego mu biurka nie weźmie, a ponieważ wszyscy inni byli na miejscu, a ja nie, bo zmierzałam właśnie na konferencję prasową o niczym (nieobecni nie mają racji ani głosu), zabrał moje biurko. Rezultat jest taki, że siedzę przy wejściu, tyłem do wszystkich, a wzrok pada mi idealnie na złączenie dwóch białych ścian, na którym odbija się tak samo biały Mac. Brakuje tylko kaftanu bezpieczeństwa, który zastąpiłam wełnianym ponczo, bo w kącie jest strasznie zimno, bo słońce nie dochodzi, za to przeciąg od drzwi z radością hula mi po nerach i wygrywa mi na spondylokościach psalmy. nieważne, że dwa miesiące temu straciłam wzrok i oczy potrzebują chociaż namiastki dziennego światła i czegoś na kształt koloru. Nieważne, że najmniejsza infekcja aktywuje we mnie antygen HLA-B27, który z radością wpieprza mi kości i kręgosłup. Przełożeni w żaden sposób nie zareagowali. No bo znaczę dla nich Nic. Raczej małą literą. Ważne są tylko rezultaty pracy, ale ja się nie liczę. Tym bardziej, że po powrocie do pracy zostałam potraktowana tak, jakbym przez miesiąc walczyła z uporczywym katarem albo wysypką na podbrzuszu. Już pierwszego dnia przesyłali do mnie taką ilość roboty do przerobienia, jakby nie było mnie dwa dni z wyżej wymienionych wstydliwych bądź nieważkich powodów.

Dzisiejszy dzień jest jakąś cholerną kalką sprzed roku, kiedy chodziłam jeszcze o kulach i plecy rozrywał mi palący ból, który fachowo zwie się opasającym i podaje się nań morfinę. Jutro mijają moje dwa lata w redakcji. Oczywiście plany świętowania tego faktu znów spełzną na NICzym, bo i co tu świętować. Nikt się z tego powodu nie cieszy, że jestem z nimi dwa lata. Ważne, że robota odwalona. Jak nie ja, zrobiłby to ktoś inny, nieważne, czy z takim samym jakościowym wynikiem, czy nie.
Od rana lało jak z cebra. W porze obiadowej wybrałam się do pobliskiej galerii handlowej, bo co prawda nadal głodu nie czuję, ale uznałam, że coś należy zjeść. Przy okazji zobowiązałam się dostarczyć kanapkę Kasi i Maćkowi. Oczywiście nie zabrałam ze sobą parasola, bo uznałam, że świat będzie dla mnie łaskawy i przez te pół godziny wstrzyma się z wylaniem na mnie kubła wody. NIC z tego. Jakże znów się pomyliłam. Wracałam w strugach deszczu, czułam, jak za kołnierz wlewają mi się strugi ciepłej cieczy. Z włosów skróconych o połowę po raz kolejny ciurkało mi na, a jakże, przemakalną kurtkę. Ale to nie był najgorszy moment dnia.

Wczoraj Siostra mojej Babci zrobiła mi karczemną awanturę, że co ja sobie wyobrażam, że tyle czasu mnie nie ma i nie przychodzę i nie wiadomo, co ze mną jest. Wiem, że u Cioci awantury wynikają z troski o mnie. Ponieważ w mojej chorobie nie znam dnia ani godziny, kiedy rozmontuje mnie kolejna bakteria albo kolejny wirus, postanowiłam, że przyjadę do Cioci dzisiaj po pracy. Kurtka jeszcze nie zdążyła mi wyschnąć, ale dzielnie dostałam się do Śródmieścia, tym razem z parasolką. W progu usłyszałam, że Ciocia się mnie nie spodziewała, bo trzeba nie mieć rozumu, żeby w taka pogodę jeździć. Oczywiście wniosek był szybki: wymyśliłaś sobie tę chorobę, bo gdybyś dbała o zdrowie i nie jeździła nigdzie w deszcz, byłabyś zdrowa.
Kiedy po raz cztery tysiące trzysta dwudziesty ósmy w życiu usłyszałam, że nie mam rozumu, położyłam Cioci na kredensie serwetki w wytłaczane borowiki, które przywiozłam w prezencie i zaczęłam się ubierać. Nie przewidziałam, że 97-letnia Ciocia ma dużo więcej siły niż ja. Kiedy zapinałam kurtkę, zaczęła się ze mną szarpać. Zaczęła mną szarpać. "Nigdzie nie pójdziesz, bo głupia jesteś". Tym usilniej po tych słowach zaczęłam zapinać kurtkę. Każde szarpnięcie Cioci zaciemniało mi obraz przedpokoju falą bólu, która rozlewała się po zesztywniałej klatce piersiowej. To trwało jakieś siedem najdłuższych w moim życiu minut, aż zerknęłam w lustro i zobaczyłam, że policzki mam znów całe mokre od łez, tyle że tym razem przystrojone czarną strużką spływającego tuszu. W międzyczasie Ciocia cisnęła mój plecak daleko do kuchni. Ja dzierżyłam w ręce ociekającą deszczem parasolkę. Po czym Ciocia otworzyła drzwi i powiedziała: wyjdź.

Wyszłam. Stałam na klatce schodowej nobliwego Śródmieścia bez dokumentów, bez telefonu, bez terminarza, bez dokumentów na rehabilitację, bez biletu miesięcznego. Płakać też musiałam dyplomatycznie, bo wszystkie sąsiadki tylko czekają na taką gratkę jak płacząca siostrzenica na klatce schodowej. Tak przy ludziach. Tak przy wszystkich. Poczułam, że oddycha mi się coraz gorzej, w zasadzie oddechu złapać nie mogę, bo Eugenia Spondylo usiadła mi na klatce piersiowej i postanowiła w gratisie dusić, nie pozwalając sobie ulżyć.
Skapitulowałam z dwóch powodów: siedmiokilometrowa wycieczka ze Śródmieścia na Saską Kępę była możliwa tylko za pośrednictwem i dzięki Encortonowi, a poza tym w kieszeni miałam ograniczoną ilość chusteczek. Zapukałam pokornie, skruszona, w planach mając chwycenie plecaka i danie dyla. Nic z tego, kiedy Ciocia znów przystąpiła do szarpania mnie, żeby w pewnym momencie powiedzieć: bo mi się w głowie kręci przez ciebie! Z tym już dyskutować nie mogłam, pomna Świąt Wielkiej Nocy, kiedy Cioci zakręciło się w głowie i runęła u mojej chrzestnej w domu jak długa, gruchocząc sobie żebra i biodro po endoprotezie. Sama jeździłam do niej co drugi dzień, smarując jej obolały bok Altacetem. Cóż, skoro już moją winą jest to, że dziś pada, jeżeli Ciocia straci równowagę, rodzina wystawi mnie na sąd skorupkowy, po czym uśmierci najpierw spojrzeniem zmultiplikowanym, a potem aktem oskarżenia. Znów potwierdzi się to, że nie mam rozumu.
Poddałam się, co Ciocia przyjęła z satysfakcją. Najbliższą godzinę przy stole krztusiłam się herbatą owocową, bo łzy płynęły mi nieprzerwanie, a Eugenia dusiła, a Ciocia mówiła: "ile to ludzi na świecie chorych i nikt takich histerii nie wyczynia. Ludzie rąk i nóg nie mają, czołgają się z bólu, a ty masz jakieś skrzywienie kręgosłupa i dorabiasz sobie teorię na ten temat. To grzech, ja wojnę przeżyłam, rodziców pochowałam, ojca garnitur zakrwawiony, bo od niemieckiej kuli zginął, w rzece prałam, a ty takie histerie pokazujesz. Ty nigdy nie miałaś rozumu, ty głupie dziecko jesteś". "Nie mów tak o mnie, Ciociu" - załkałam między jednym spazmem a drugim. "ja wiem, co mówię, z ty się na żartach nie znasz" - skwitowała, po czym zupełnie zgłupiałam.

Kontynuowała: "każdy sobie jakąś chorobę wymyśla, bo musi na siebie uwagę zwrócić. To z nudów jest. Mieszkanie masz, pracę masz, a taka jesteś wobec życia niewdzięczna. Ty się za robotę bierz i myśl o dzieciach, bo ja w twoim wieku to już dwójkę miałam i mężowi robiłam obiad i do sklepu biegałam, i dzieci ze szkoły odbierałam, pranie robiłam, ręcznie, myślisz, że pralka sama wyprała, a wszystko na jedną godzinę gotowe było. A ty się w łóżku wylegujesz do późna i wymyślasz sobie choroby. Nie można tak nikomu robić kłopotów, bo ja moim dzieciom głowy nie zawracam, chociaż już niedołężna jestem i chcą się mną opiekować, ale ja powiedziałam, że prędzej do domu opieki pójdę niż komuś zrobię kłopot. Choroby to trzeba trzymać dla siebie, bo wstyd."
Nie oddychałam przez dwie minuty. No bo ma rację, tylko w jednym się myli. Wstaję codzienie po piątej rano, bo o 7.30 mam rehabilitację. Bez niej Eugenia by mnie udusiła skuteczniej niż dzisiaj wiarę w sens istnienia rodziny przydusiła prawie stuletnia Ciocia, którą przecież kocham, bo w środku jest dobra, radosna, podziwiam jej hart ducha, ale języka za zębami trzymać nie umie.
Był taki moment, kiedy na Spartańskiej podczas nocnego dyżuru zabawny pan doktor, który okazał się dominikaninem, wywalił mi w progu, z czym wiąże się moja choroba. I wtedy powiedział o ciąży.
Myślenie o dziecku trwało trzy sekundy. Ciąża=prokreacja=geny=HLA-B27=możliwość skazania mojego dziecka na tę samą chorobę, na którą ja cierpię. Odpowiedź brzmi: nie.
Wybrałam samotność. Bo i jakim prawem mam skazywać kogoś na patrzenie, jak każdego dnia choroba zajmuje kolejne stawy i coraz skuteczniej mnie unieruchamia? Nie mam moralnego prawa.
A zatem, Ciociu: nie będę gotować mężowi obiadu, nie będę odbierać dzieci ze szkoły, nie będę prać ręcznie, nie będę z radością oczekiwać na czyjeś przyjście. Do końca świata zamieszkam z Eugenią Spondylo, która się rozgościła we mnie i dodatkowo będzie się gościć w moim wymarzonym mieszkanku na Brazylijskiej, za które jestem, tak, wdzięczna: Mamie, mojemu pracodawcy, Bankowi Pekao SA, mojemu mózgowi, moim rękom i temu, że mówią o mnie, że jestem pracowita. Ale pewnie to znaczy NIC. Czyli że rzeczywistość jest zupełnie inna.

Udało mi się wyczołgać od Cioci, udając, że się uspokoiłam. Zalane łzami oczy prawie mnie wepchnęły pod tramwaj na Nowomiejskiej. Dojechałam do centrum, a łzy płynęły nieskończenie. Jaby ktoś kurek odkręcił. A ja nadal nie czułam NIC. Podjechało 507, za które podziękowałam Bogu. Nadal nie czuję zapachu, ale tym razem czekała mnie niespodzianka. Poczułam zapach dzięki zmysłowi wzroku, bo ludzie stali stłoczeni na początku i na końcu autobusu, a cały środek, na którym strategiczną pozycję zajęłam ja, uciskając dla ulgi stawy krzyżowo-biodrowe żółtą barierką, był pusty. Przez chwilę pomyślałam, że muszę wyglądać jak obłąkana i dlatego wszyscy uciekli. Siąknęłam żałośnie nosem, po czym zobaczyłam, że na dwóch prostopadłych do siebie siedzeniach siedzą dwaj bezdomni. Cuchnęli fekaliami, moczem, zmurszałą ziemią, mokrym psem, nocnymi krzakami, zakurzoną rosą i przegniłą samotnością. A obok nich zapłakana ja z oczami jak panda. Cóż za obrazek rodem z filmów Pio.
Przy Muzeum Narodowym autobus zatrzymał się, do panów pofatygował się kierowca: młody, pachnący Armanim, z bluetoothem na uchu oznajmił nad nimi: to panów ostatni przystanek. Jeden bezdomny ocknął się z drzemki, drugi wyganiał kierowcę do kabiny, żeby robił swoje, a ja zastanawiałam się, czy w akcie solidarności z nimi nie wysiąść. Ale co to za akt solidarności, skoro mam parasol. Zrobiłam więc NIC.

I gdyby nie to, że w mieszkaniu jest teraz Afgańska Siostra, pewnie skojarzyłabym sytuację z Orłowskiego, kiedy to zaniepokojona pani psychiatra pytała, na którym piętrze mieszkam. Wtedy zapewniałam ją, że jestem bezpieczna, bo, mimo że to piąte piętro, na balkonie mam choinkę, więc nie dam rady skoczyć, bo mnie pokłuje. Teraz Kornelia pojechała rosnąć w Sulejówku. A ja nadal mieszkam na piątym piętrze.
Dziwię się, że Asia znosi tak dzielnie moje chimery, neurastenie i wzgardzone przez Ciocię histerie. Nie musi. A jednak jest fizycznym dowodem na to, że Cud był. I nadal trwa. Tylko dlaczego, mimo uleczonego oka, widzę go za malowaną bólem zasłoną?


niedziela, 29 czerwca 2014

Byle dalej, dalej, dalej, dalej, dalej

Skończyły się czasy mojego nieco toksycznego pożycia z Encortonem. Bywały momenty głównie wzlotów, otarte kolana miałam tylko trzeciego dnia przyjmowania leku, kiedy to nastąpił jakiś przełom, podczas którego pozbyłam się wyrzutów sumienia, żalów i nieuzasadnionych lęków. Dwa miesiące bez bólu, pełne miejskich pobrykiwań, mniejszych i większych przyjemności, małych rozkoszy, miażdżących zachwytów i wzruszeń bez łez. Niezwykle intensywne doświadczenie mariażu z chemicznym środkiem przypłaciłam pogłębieniem osteoporozy i regularnymi rewolucjami żołądkowymi, które jednak trwają krótko. Jelita nadal martwią lekarzy ze Spartańskiej, złogi niewiadomego pochodzenia przecież w każdej chwili z radością mogą się uzłośliwić. Każdego dnia spotyka mnie jakaś niespodzianka. Jednego nie działają szyja i powięzi, następnego rozrywa mnie ból stawów krzyżowo-biodrowych, trzeciego blokuje się kręgosłup piersiowy i powoduje duszenie. Prawdziwy Armageddon to kichnięcie. Rehabilitanci uczą mnie, jak się wówczas ustawić, jaką pozycję przybrać: natychmiast wstać, pogłębić lordozę, cofnąć głowę, ściągnąć łopatki. I czekać na koniec świata. W międzyczasie, jak sił starczy, to głaskać się po nosie, nie tracąc nadziei, że jednak wyrok da się odroczyć.

Nic mnie już nie cieszy. Ale też nic mnie nie smuci. Nic nie jest w stanie mnie rozżalić, ani sfrustrować. Ale też nie jest w stanie wywołać u mnie radości w czystej postaci.
Nie ma we mnie uczuć. Reaguje tylko moje ciało. Bezwiednie po policzkach płyną mi łzy, ale nie czuję nic.
Wczoraj w nocy aktywował się mój koszmar z młodości. Michał, który milczał od pięciu lat, znowu napisał. O kontakcie poinformowało mnie kółko messengera na ekranie smartfonu. Zobaczyłam człowieka, który teraz już, jak to określiła Gąszcz, nie wygląda jak biała kiełbasa (to było aktualne pięć lat temu), ale jak zombiastyczne opakowanie po białej kiełbasie. Napisał, że "pomimo tego, co mu zrobiłam, chciałby zamienić ze mną słowo" i "zapytać o coś, co go szczególnie zainteresowało". Po pierwsze: w ubiegłym tygodniu w moim liceum odbył się zjazd absolwentów. Razem z Tyśką doszłyśmy do wniosku, że w ramach zajęć w grupach same zorganizujemy sobie zjazd absolwentów i pojechałam do niej na kawę, olewając towarzyski teatr kutnowskiej hipokryzji. Wiem, że obie na tym dobrze wyszłyśmy. Ale nie Michał. Nie miał żadnych informacji o mnie albo trafił na taką, która spowodowała u niego szczególną frustrację albo typowy dla tej osobowości chorobliwy wzrost zainteresowania, który przez tydzień musiał go dusić, aż rzygowiny oblały mu twarz. Po ich starciu postanowił napisać do mnie.
Na pierwszą wiadomość nie odpisałam, bo jak mam się odnieść do tego, że zrobiłam mu krzywdę , podczas gdy to on mnie szantażował, gnębił, a pod koniec w pijanym szale szarpał za włosy i prał? Kiedyś podczas "rozmowy" wychlapał się z tym, że wie o mnie coś, o czym nawet ja nie wiedziałam, co mogło wskazywać na wieloletnie śledztwo w mojej sprawie w wiejskim środowisku szemranych elit i nie wiadomo jakim prawem awansowanych na stanowisko samorządowców chłopów małorolnych. Zapytałam, skąd o tym wie. "Bo ja lubię pobąblować" - odpowiedział, szczerząc się w pijackim uśmiechu. Wtedy wiedziałam, że jest niebezpieczny. Pod koniec studiów śledził mnie, inwigilował, sprawdzał moją pocztę, próbował zakraść się do moich myśli. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że przeżyłam piąty rok. Tylko dzięki Ani i dzięki temu, że miałam psa. Każdego dnia wmawiałam sobie, że mam dla kogo żyć: że Ania mnie potrzebuje, z Kropką musi ktoś wyjść, a to, że Michał jest pijany jak trolejbus o godzinie czternastej, nie musi oznaczać końca świata.

Pomna na pouczenia z programów o stalkingu, postanowiłam nie odpisywać, choć wiedziałam, że Facebook poinformował go o odczytaniu wiadomości. Przyszła zatem druga, a jakże. "nie chciałbym wybijać cię z rytmu, ale chyba na tyle masz odwagi, żeby porozmawiać". Klasyczny model jego zachowania. Szantaż emocjonalny, wjazd na ambicję. To oznacza: no, tyle nabroiłaś, zniszczyłaś mi życie, wlewałaś mi do gardła wódkę hektolitrami, a potem sama się szarpałaś za włosy, że teraz nawet nie masz odwagi pochylić się nad moim cierpieniem. Jesteś tchórzem, a to ja jestem wspaniałomyślny i hojnie obdarzam Cię moją uwagą. A ty jesteś na tyle głupia, że z mojego miłosierdzia, z moich promieni strzelających z dobroczynnych rąk pijaka nie chcesz spijać łaski przebaczenia.
Potem przyszła jeszcze jedna wiadomość, ale byłam właśnie w trakcie przewracania się z boku na bok i zwyczajnie nie miałam ochoty czytać, jakim fortelem emocjonalnym tym razem się posłuży. Poza tym był środek nocy. A do mnie pisze psychopata. Coś tu nie tak, lepiej spać. Dowiedziałam się rano, że "mimo jego bardzo słabej kondycji, chciał mnie poinformować, że mi wybacza, puszcza wszystko w niepamięć", a na koniec dorzucił w swoim dawnym kiczowaty stylu: "bez odbioru'. Rozgrzeszam cię, głupia dziewczynko, mimo tego, co mi zrobiłaś. To przez ciebie nie szło mi na studiach, to przez ciebie źle trawiłem alkohol, to przez ciebie wiecznie nie mam pieniędzy i to przez ciebie wódka taka droga. To twoja wina, że Pendolino do naszego kraju nie pasuje, że mój samochód się zepsuł, że po dwunastu piwach śmierdzę jak bezdomny i wszystko z wyjątkiem morza alkoholu powoduje u mnie stan anhedonii. I jeszcze jeden standardowy chwyt: "jestem w bardzo słabej kondycji". Zapewne ma katar. Mimo że cierpi za miliony, zdołał jeszcze wyszarpnąć z siebie nadludzkim wysiłkiem gest błogosławieństwa dla mnie, grzesznej, żeby odpuścić mi winy.
Biedny chłopczyk z bębenkiem, rozdrabniający swój muzyczny talent na wiejskich weselach i występach kół gospodyń wiejskich. Czego jeszcze ode mnie chce? Dziwne, ale zupełnie mnie to nie ruszyło. Dziwne i żałosne. Napisał do mnie podły wilk z innej bajki. A ja się go już nie boję. Tylko przy czytaniu pierwszej wiadomości przyspieszyło mi serce. Na moment. potem zasnęłam jak dziecko, śniąc o ogrodach pełnych soczystych arbuzów i kołujących wokół mnie ważkach.

Dzisiaj byłam jeszcze na ursynowskim śniadaniu u Mamy Ewy. Ile u niej zawsze pyszności! Świeża mozzarella, pachnące pomidory z bazylią, ekologiczna polędwica, która przyjechała aż z Giżycka, pasztet z Żoliborza, żurawina, intensywny ser pleśniowy z Włoch, który posypany był wiórkami pochodzącymi z wytłoczonego wina. Na koniec ptysie i babka drożdżowa ze śliwkami od Antolakowej. Do tego w tle szanty i piosenki Andrzeja Koryckiego, czujne spojrzenie dobrych i spokojnych oczu Mamy Ewy, drzemiące na półkach mądre książki o bogactwie świata i potędze ekonomii. Uczyła mnie nowych węzłów, ucieszyła się z nowej bransoletki jak mała dziewczynka, pokazała mi list z Rwandy od swojego adoptowanego sercem synka.   

Wyjątkowo u Ewy czułam smaki i zapachy, co skończyło się, jak tylko opuściłam Ursynów. Wszystko odeszło. Znowu niczego nie czułam. Bólu w sumie też nie. Wspominałam tylko ostatni wyjazd na łódki z Mamą Ewą, podczas którego w czasie całego rejsu dzielnie sterowałam, mimo tego, że rozumiałam w zasadzie co czwarte słowo, które do mnie wypowiadała. Achtersztag, takielunek, fok, dżonka, zęza, keja (zwana przeze mnie uparcie pomostem), mordewind, hals, kabestan i ostrzenie kursu. Każdy przedmiot na łódce ma inną nazwę, każdy niespodziewanie został spektakularnie powołany do życia przez potęgę językowego fiat. Ewa wypowiadała do mnie osiem słów, z których rozumiałam np. czasownik "połóż" albo słowo "teraz". Cały czas przy sterze myliły mi sie kierunki, dopiero za sześćdziesiątym razem, kiedy łódka wykonywała zwrot, zorientowałam się, że w odpowiednim momencie ster trzeba odwrócić i kurs przytrzymać. Były dwa takie momenty, że łódkę tak niebezpiecznie przechyliło, że już widziałam siebie w wodzie. A Ewa w tym czasie, jak na damę przystało, opalała się na pokładzie, choć jednym okiem czujnie zerkała, czy nie mam przypadkiem zamiaru obu nas zabić. Jest morską wilczycą. Bez wątpienia. Nawet faceci gapili się na nią z podziwem, kiedy wpływała do wąskiego Skłodowa z gracją hiszpańskiej księżniczki. Ile ja miałam szczęścia, ze ją poznałam. Ile szczęścia, ze mi zaufała. Ile ja już się od niej nauczyłam i ile jeszcze nauczę.

Podczas jednego weekendu dowiedziałam sie więcej niż przez kilka tygodni intensywnej szkolnej edukacji. Przeraził mnie dwustuletni tunel, który utworzyły dęby rosnące przy drodze do Harszu. W nocy robiły niesamowite wrażenie jak z horroru. Ewa opowiadała kiedyś, jak nad ranem wyjeżdżała ze Sztynortu właśnie tą drogą, a przed nią kroczył zaspany bocian. nie chcąc przestraszyć lunatyka, zwolniła. Ponieważ bocianów jest na Mazurach tyle, ile niegdyś w miastach wróbli, moje piski na widok bocianiego gniazda wydawały się co najmniej nie na miejscu. Ale Ewa grzecznie zahamowała, żeby ptaka nie poganiać, Okazało się, że jak rozłożył skrzydła, nie jest się w stanie wzbić ponad korony, tak gęsto zachodzą na siebie korony starych drzew. Ewa jechała za nim dobre kilkaset metrów, zanim odpuścił i zszedł grzecznie na pobocze, przepuszczając jej srebrne kombi.

Słyszałam, jak nad ranem płaczą żurawie, jak wiatr zmienia kierunek i tłucze linami o maszt, jak powietrze drży od porannego powietrza w drodze do sanitariatu. Kiedy rano wyszłam na trawę, żeby się porozciągać i nie straszyć pozostałych żeglarzy, udałam się radośnie w kierunku rozkumkanego stawu, Jedna z żab samobójczyń wykonała podziwu godzien skok, który miał szansę osiągnąć wysokość mojego biodra, gdyby nie to, ze biedne zielone stworzenie uderzyło akurat o moje kolano. rzekotką w łękotkę. Żaba odbiła się ode mnie, wylądowała w trawie, po czym wyjrzała z niej, nadęła się, obrażona i skoczyła z powrotem do stawu. 

Ruciane Nida i otwarcie śluzy, nieprawdopodobnie nieregularna architektura Mikołajek i straszące pustkami drogie apartamenty przy porcie, drzemiące Giżycko i keja pełna młodzieży, słoneczne przedpołudnie w Radziejach, a na koniec dumny i spektakularny Sztynort z drzemiącą w nim tajemnicą. Tyle Mama Ewa mi pokazała, tyle opowiedziała, tyle starała się nauczyć. tak to mi życie rekompensuje człowieka-kiełbasę i codzienne potyczki z bólem.

Codziennie jest gorzej. Widzę już, że terapeuci rozkładają ręce. Nic więcej nie są w stanie zrobić. Znów trzeba czekać na cud. Oby tylko obrać dobry kierunek i za wszelką cenę trzymać kurs. Byle dalej.

Niech się święci.