poniedziałek, 30 czerwca 2014

Spondylostandard

"Wiele nas może spotkać w życiu, przede wszystkim zaś nic" - powiedział kiedyś wielki Houellebecq i wszystko się zgadza.
Dar w postaci nieuleczalnej choroby to zapewne ostatnia najbardziej spektakularna rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Reszta będzie nicością.
Na nic wróżby z Placu Hallera, że oto moje umiłowanie słowa okaże się ludziom przydatne i dawać im będzie ukojenie i radość, na nic przepowiednie anielskich przyjaciółek, zapewnienia grup modlitewnych, że oto jestem taka wybrana i wyjątkowa. nieprawda. Nie różnię się niczym od innych śmiertelników oprócz tego, że mnie uleczyć się nie da. Dodatkowo takich jak ja są jeszcze miliony, ale nikt z nich nie czyni bohaterów. Codzienna walka skazana jest z góry na porażkę. Widzę to w oczach przerażonych postępem choroby terapeutów, chociaż dzielnie szczerzę się do innych pacjentów, udając, że nic mnie nie boli.

Nic objawia się w moim życiu nie tylko próbą unieruchomienia przez chorobę i uczynienia ze mnie części Wielkiego Nic. Nic nie czuję, chociaż dzisiaj wylałam ocean łez. Nic sie nie dzieję, choć Marcin nazwał mnie mistrzynią storytellingu. Nic nie mogę zrobić, żeby uczynić życie mojej Siostry bardziej dla niej łaskawym i zapobiec jej wyjazdowi na wojnę. Nic najlepiej określa moje możliwości, jeśli chodzi o pomoc Kamili, Maćkowi, a przede wszystkim ukochanej Ewie. "Nic" to również odpowiedź na pytanie, które można postawić przyszywanemu Tacie Arturowi: "co ona dla Ciebie znaczy?" No bo niby z jakiej paki mam coś dla Niego znaczyć? Ostatnie dni w redakcji również pokazały mi, jak bardzo jestem częścią Wielkiego Nic.

Przenosiny na Sadybę zbiegły się z moją wirusową infekcją, której kaszlące konsekwencje ponoszę już trzeci tydzień. Biuro wyglądało jak po wybuchu bomby, która dodatkowo wpadła do szamba z kurzem. Podczas wybierania biurek Maciek i Kasia po raz kolejny wyjątkowo mnie zaskoczyli, bo wybrali dla mnie fajne biurko, przy którym miałam ogląd na całą redakcję, miałam szansę czuć się jej częścią i nawet od czasu do czasu mogłam zerknąć przez okno na drzewa, pławiąc się w dziennym świetle. Kolega B zniweczył starania najmłodszych pracowników redakcji, bo przyszedł jak zwykle na chwilę, zapowiedział, że przydzielonego mu biurka nie weźmie, a ponieważ wszyscy inni byli na miejscu, a ja nie, bo zmierzałam właśnie na konferencję prasową o niczym (nieobecni nie mają racji ani głosu), zabrał moje biurko. Rezultat jest taki, że siedzę przy wejściu, tyłem do wszystkich, a wzrok pada mi idealnie na złączenie dwóch białych ścian, na którym odbija się tak samo biały Mac. Brakuje tylko kaftanu bezpieczeństwa, który zastąpiłam wełnianym ponczo, bo w kącie jest strasznie zimno, bo słońce nie dochodzi, za to przeciąg od drzwi z radością hula mi po nerach i wygrywa mi na spondylokościach psalmy. nieważne, że dwa miesiące temu straciłam wzrok i oczy potrzebują chociaż namiastki dziennego światła i czegoś na kształt koloru. Nieważne, że najmniejsza infekcja aktywuje we mnie antygen HLA-B27, który z radością wpieprza mi kości i kręgosłup. Przełożeni w żaden sposób nie zareagowali. No bo znaczę dla nich Nic. Raczej małą literą. Ważne są tylko rezultaty pracy, ale ja się nie liczę. Tym bardziej, że po powrocie do pracy zostałam potraktowana tak, jakbym przez miesiąc walczyła z uporczywym katarem albo wysypką na podbrzuszu. Już pierwszego dnia przesyłali do mnie taką ilość roboty do przerobienia, jakby nie było mnie dwa dni z wyżej wymienionych wstydliwych bądź nieważkich powodów.

Dzisiejszy dzień jest jakąś cholerną kalką sprzed roku, kiedy chodziłam jeszcze o kulach i plecy rozrywał mi palący ból, który fachowo zwie się opasającym i podaje się nań morfinę. Jutro mijają moje dwa lata w redakcji. Oczywiście plany świętowania tego faktu znów spełzną na NICzym, bo i co tu świętować. Nikt się z tego powodu nie cieszy, że jestem z nimi dwa lata. Ważne, że robota odwalona. Jak nie ja, zrobiłby to ktoś inny, nieważne, czy z takim samym jakościowym wynikiem, czy nie.
Od rana lało jak z cebra. W porze obiadowej wybrałam się do pobliskiej galerii handlowej, bo co prawda nadal głodu nie czuję, ale uznałam, że coś należy zjeść. Przy okazji zobowiązałam się dostarczyć kanapkę Kasi i Maćkowi. Oczywiście nie zabrałam ze sobą parasola, bo uznałam, że świat będzie dla mnie łaskawy i przez te pół godziny wstrzyma się z wylaniem na mnie kubła wody. NIC z tego. Jakże znów się pomyliłam. Wracałam w strugach deszczu, czułam, jak za kołnierz wlewają mi się strugi ciepłej cieczy. Z włosów skróconych o połowę po raz kolejny ciurkało mi na, a jakże, przemakalną kurtkę. Ale to nie był najgorszy moment dnia.

Wczoraj Siostra mojej Babci zrobiła mi karczemną awanturę, że co ja sobie wyobrażam, że tyle czasu mnie nie ma i nie przychodzę i nie wiadomo, co ze mną jest. Wiem, że u Cioci awantury wynikają z troski o mnie. Ponieważ w mojej chorobie nie znam dnia ani godziny, kiedy rozmontuje mnie kolejna bakteria albo kolejny wirus, postanowiłam, że przyjadę do Cioci dzisiaj po pracy. Kurtka jeszcze nie zdążyła mi wyschnąć, ale dzielnie dostałam się do Śródmieścia, tym razem z parasolką. W progu usłyszałam, że Ciocia się mnie nie spodziewała, bo trzeba nie mieć rozumu, żeby w taka pogodę jeździć. Oczywiście wniosek był szybki: wymyśliłaś sobie tę chorobę, bo gdybyś dbała o zdrowie i nie jeździła nigdzie w deszcz, byłabyś zdrowa.
Kiedy po raz cztery tysiące trzysta dwudziesty ósmy w życiu usłyszałam, że nie mam rozumu, położyłam Cioci na kredensie serwetki w wytłaczane borowiki, które przywiozłam w prezencie i zaczęłam się ubierać. Nie przewidziałam, że 97-letnia Ciocia ma dużo więcej siły niż ja. Kiedy zapinałam kurtkę, zaczęła się ze mną szarpać. Zaczęła mną szarpać. "Nigdzie nie pójdziesz, bo głupia jesteś". Tym usilniej po tych słowach zaczęłam zapinać kurtkę. Każde szarpnięcie Cioci zaciemniało mi obraz przedpokoju falą bólu, która rozlewała się po zesztywniałej klatce piersiowej. To trwało jakieś siedem najdłuższych w moim życiu minut, aż zerknęłam w lustro i zobaczyłam, że policzki mam znów całe mokre od łez, tyle że tym razem przystrojone czarną strużką spływającego tuszu. W międzyczasie Ciocia cisnęła mój plecak daleko do kuchni. Ja dzierżyłam w ręce ociekającą deszczem parasolkę. Po czym Ciocia otworzyła drzwi i powiedziała: wyjdź.

Wyszłam. Stałam na klatce schodowej nobliwego Śródmieścia bez dokumentów, bez telefonu, bez terminarza, bez dokumentów na rehabilitację, bez biletu miesięcznego. Płakać też musiałam dyplomatycznie, bo wszystkie sąsiadki tylko czekają na taką gratkę jak płacząca siostrzenica na klatce schodowej. Tak przy ludziach. Tak przy wszystkich. Poczułam, że oddycha mi się coraz gorzej, w zasadzie oddechu złapać nie mogę, bo Eugenia Spondylo usiadła mi na klatce piersiowej i postanowiła w gratisie dusić, nie pozwalając sobie ulżyć.
Skapitulowałam z dwóch powodów: siedmiokilometrowa wycieczka ze Śródmieścia na Saską Kępę była możliwa tylko za pośrednictwem i dzięki Encortonowi, a poza tym w kieszeni miałam ograniczoną ilość chusteczek. Zapukałam pokornie, skruszona, w planach mając chwycenie plecaka i danie dyla. Nic z tego, kiedy Ciocia znów przystąpiła do szarpania mnie, żeby w pewnym momencie powiedzieć: bo mi się w głowie kręci przez ciebie! Z tym już dyskutować nie mogłam, pomna Świąt Wielkiej Nocy, kiedy Cioci zakręciło się w głowie i runęła u mojej chrzestnej w domu jak długa, gruchocząc sobie żebra i biodro po endoprotezie. Sama jeździłam do niej co drugi dzień, smarując jej obolały bok Altacetem. Cóż, skoro już moją winą jest to, że dziś pada, jeżeli Ciocia straci równowagę, rodzina wystawi mnie na sąd skorupkowy, po czym uśmierci najpierw spojrzeniem zmultiplikowanym, a potem aktem oskarżenia. Znów potwierdzi się to, że nie mam rozumu.
Poddałam się, co Ciocia przyjęła z satysfakcją. Najbliższą godzinę przy stole krztusiłam się herbatą owocową, bo łzy płynęły mi nieprzerwanie, a Eugenia dusiła, a Ciocia mówiła: "ile to ludzi na świecie chorych i nikt takich histerii nie wyczynia. Ludzie rąk i nóg nie mają, czołgają się z bólu, a ty masz jakieś skrzywienie kręgosłupa i dorabiasz sobie teorię na ten temat. To grzech, ja wojnę przeżyłam, rodziców pochowałam, ojca garnitur zakrwawiony, bo od niemieckiej kuli zginął, w rzece prałam, a ty takie histerie pokazujesz. Ty nigdy nie miałaś rozumu, ty głupie dziecko jesteś". "Nie mów tak o mnie, Ciociu" - załkałam między jednym spazmem a drugim. "ja wiem, co mówię, z ty się na żartach nie znasz" - skwitowała, po czym zupełnie zgłupiałam.

Kontynuowała: "każdy sobie jakąś chorobę wymyśla, bo musi na siebie uwagę zwrócić. To z nudów jest. Mieszkanie masz, pracę masz, a taka jesteś wobec życia niewdzięczna. Ty się za robotę bierz i myśl o dzieciach, bo ja w twoim wieku to już dwójkę miałam i mężowi robiłam obiad i do sklepu biegałam, i dzieci ze szkoły odbierałam, pranie robiłam, ręcznie, myślisz, że pralka sama wyprała, a wszystko na jedną godzinę gotowe było. A ty się w łóżku wylegujesz do późna i wymyślasz sobie choroby. Nie można tak nikomu robić kłopotów, bo ja moim dzieciom głowy nie zawracam, chociaż już niedołężna jestem i chcą się mną opiekować, ale ja powiedziałam, że prędzej do domu opieki pójdę niż komuś zrobię kłopot. Choroby to trzeba trzymać dla siebie, bo wstyd."
Nie oddychałam przez dwie minuty. No bo ma rację, tylko w jednym się myli. Wstaję codzienie po piątej rano, bo o 7.30 mam rehabilitację. Bez niej Eugenia by mnie udusiła skuteczniej niż dzisiaj wiarę w sens istnienia rodziny przydusiła prawie stuletnia Ciocia, którą przecież kocham, bo w środku jest dobra, radosna, podziwiam jej hart ducha, ale języka za zębami trzymać nie umie.
Był taki moment, kiedy na Spartańskiej podczas nocnego dyżuru zabawny pan doktor, który okazał się dominikaninem, wywalił mi w progu, z czym wiąże się moja choroba. I wtedy powiedział o ciąży.
Myślenie o dziecku trwało trzy sekundy. Ciąża=prokreacja=geny=HLA-B27=możliwość skazania mojego dziecka na tę samą chorobę, na którą ja cierpię. Odpowiedź brzmi: nie.
Wybrałam samotność. Bo i jakim prawem mam skazywać kogoś na patrzenie, jak każdego dnia choroba zajmuje kolejne stawy i coraz skuteczniej mnie unieruchamia? Nie mam moralnego prawa.
A zatem, Ciociu: nie będę gotować mężowi obiadu, nie będę odbierać dzieci ze szkoły, nie będę prać ręcznie, nie będę z radością oczekiwać na czyjeś przyjście. Do końca świata zamieszkam z Eugenią Spondylo, która się rozgościła we mnie i dodatkowo będzie się gościć w moim wymarzonym mieszkanku na Brazylijskiej, za które jestem, tak, wdzięczna: Mamie, mojemu pracodawcy, Bankowi Pekao SA, mojemu mózgowi, moim rękom i temu, że mówią o mnie, że jestem pracowita. Ale pewnie to znaczy NIC. Czyli że rzeczywistość jest zupełnie inna.

Udało mi się wyczołgać od Cioci, udając, że się uspokoiłam. Zalane łzami oczy prawie mnie wepchnęły pod tramwaj na Nowomiejskiej. Dojechałam do centrum, a łzy płynęły nieskończenie. Jaby ktoś kurek odkręcił. A ja nadal nie czułam NIC. Podjechało 507, za które podziękowałam Bogu. Nadal nie czuję zapachu, ale tym razem czekała mnie niespodzianka. Poczułam zapach dzięki zmysłowi wzroku, bo ludzie stali stłoczeni na początku i na końcu autobusu, a cały środek, na którym strategiczną pozycję zajęłam ja, uciskając dla ulgi stawy krzyżowo-biodrowe żółtą barierką, był pusty. Przez chwilę pomyślałam, że muszę wyglądać jak obłąkana i dlatego wszyscy uciekli. Siąknęłam żałośnie nosem, po czym zobaczyłam, że na dwóch prostopadłych do siebie siedzeniach siedzą dwaj bezdomni. Cuchnęli fekaliami, moczem, zmurszałą ziemią, mokrym psem, nocnymi krzakami, zakurzoną rosą i przegniłą samotnością. A obok nich zapłakana ja z oczami jak panda. Cóż za obrazek rodem z filmów Pio.
Przy Muzeum Narodowym autobus zatrzymał się, do panów pofatygował się kierowca: młody, pachnący Armanim, z bluetoothem na uchu oznajmił nad nimi: to panów ostatni przystanek. Jeden bezdomny ocknął się z drzemki, drugi wyganiał kierowcę do kabiny, żeby robił swoje, a ja zastanawiałam się, czy w akcie solidarności z nimi nie wysiąść. Ale co to za akt solidarności, skoro mam parasol. Zrobiłam więc NIC.

I gdyby nie to, że w mieszkaniu jest teraz Afgańska Siostra, pewnie skojarzyłabym sytuację z Orłowskiego, kiedy to zaniepokojona pani psychiatra pytała, na którym piętrze mieszkam. Wtedy zapewniałam ją, że jestem bezpieczna, bo, mimo że to piąte piętro, na balkonie mam choinkę, więc nie dam rady skoczyć, bo mnie pokłuje. Teraz Kornelia pojechała rosnąć w Sulejówku. A ja nadal mieszkam na piątym piętrze.
Dziwię się, że Asia znosi tak dzielnie moje chimery, neurastenie i wzgardzone przez Ciocię histerie. Nie musi. A jednak jest fizycznym dowodem na to, że Cud był. I nadal trwa. Tylko dlaczego, mimo uleczonego oka, widzę go za malowaną bólem zasłoną?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz