czwartek, 13 grudnia 2018

Co mi, Losie, chcesz powiedzieć?

Głupia jestem, jeśli myślałam, że rekordy skali bólu znosiłam w ubiegłym roku podczas rzutu w szpitalu. Zaprawdę, powiadam Wam, kiedy kość jest już tak zniszczona, że ścieram okostną, a ściana panewki pęka od nacisku wzdłuż, Ból jest jak ocean.
Dzisiejszy poranek należałoby zaliczyć do jednego z najbardziej przerażających i porażających w mojej historii. Miałam udać się na badania krwi i moczu - bo obiegówka do operacji. Nasikałam do pudełka pod prysznicem, ale nie wiedziałam, że napięcie mięśni ud, jednoczesne ich odwiedzenie i trwanie na ugiętych kolanach przed 20 sekund będzie dyscypliną olimpijską. Kolejną dyscypliną olimpijską jest umycie stóp. Użyłam w tym celu szczotki do pleców, którą na nowe mieszkanie dostałam od Babuni i śmiałam się, że do taki Biskupin w Warszawie. Odechciało mi się śmiać, jak się okazało, że nawet jak stanę na zdrowej nodze, lewej nogi nie jestem w stanie zgiąć inaczej niż w kolanie, stojąc na wprost. Chwała Babci za tę szczotkę.
Za to skarpetki lewej już nie włożyłam. Umarł tym samym mój numer popisowy, kiedy w celu założenia skarpetki na lewą nogę siadałam na łóżku, podwijałam lewą stopę pod prawe kolano i ściskając stopę lewą pomiędzy udem a łydką nogi prawej, regulowałam jej wysokość. Prawą ręką w tym czasie nakładałam na stopę skarpetę. Robię tak od lat, ale jak ktoś to zobaczy po raz pierwszy, ma oczy jak talary. Sorry, dzisiaj nawet tego nie byłam w stanie zrobić.
Kupiłam nowy lek przeciwbólowy, Trosicam, który rozpuszcza się w ustach i popija 240 ml wody. Ale lek działa dopiero po godzinie. A tu pojemnik z moczem trzeba zawieźć na Marokańską (pożegnałam się z ideą jazdy na Koszykową, bo jazda przez Śródmieście w godzinach szczytu to samobójstwo). Kiedy wsiadłam rano do Pandy, byłam mokra z bólu i wysiłku, choć na zewnątrz minus 2 i pada delikatny śnieg. Ale jazda zaczęła się, kiedy musiałam zgiąć nogę do sprzęgła. Przy każdym ruchu wrzeszczałam. Uznałam, że skoro to najbardziej atawistyczna forma wyrażania emocji i sprzeciwu wobec niesprawiedliwości świata (vide: niemowlęta), i ja mogę. Pomyślałam o Zojce, która też w ten sposób komunikuje, że nie zamawiała kształtowania się jelit tak bolesnego i raptownego. Musiałam drzeć się nieźle, bo na światłach ludzie patrzyli na mnie przez okna. Taki mam zasięg.


W przychodni wzbudziłam sensację. Sami emeryci. Przepuszczają mnie tylko po to, żeby potem próbować na schodach wyprzedzić i przy tym popchnąć (winda nie działała, oczywiście). I te skanujące spojrzenia - część z nich litościwa, część przerażona, część, najbardziej przeze mnie akceptowalna, obojętna. Zerkną i elegancko odwracają wzrok.
Mimo że nie uzyskałam zgody na pracę zdalną, sama sobie jej udzieliłam. Pomalutku poruszam się po mieszkaniu, żeby porządkować różne rzeczy. Jestem załamana, bo co roku wysyłałąm Ani na Wyspy dziesięciokilową paczkę pełną wszelakcih dóbr, które udało mi się zgromadzić: książek, płyt, gazet, słodyczy, dzierganych szalików. W tym roku paczka jest żałośnie mała. A i tak boję się, jakim cudem doniosę ją na pocztę.
Pakuję obrazy od Wojtka, żeby podczas remontu się nie zakurzyły. Pakuję najcenniejsze książki i albumy. Wszystko idzie mi w tempie żółwim. Wiem, że i to odchoruje. Każdy krok.

Ale to jeszcze nic. To wszystko nic. Teraz będzie najlepsze. Wymyśliłam, że wezmę plecak i zejdę do piwnicy, żeby przynieść sobie w nim cieplejsze kozaki. Plecak jest must have osób poruszających się o dwóch kulach (teraz już muszę, Ból mi na jedną kulę nie pozwala). Słyszę, że z góry człapie dziadunio. Jest taki sąsiad, który mieszka piętro wyżej. Nie dosłyszy, ma etapy skrajnie dementywne (kiedyś przyszedł do mnie z zegarkiem i pyta, czy godzina 1 oznacza noc, czy dzień i czy można już obiad; albo pokazuje mi kulki Chocapic i pyta, czy to dla kota, czy dla człowieka). Jego brat mieszka z żoną pode mną. To bardzo dziwne małżeństwo pewnie po 70. Pani jest zadbana i elegancka, ma siostrę całkiem sprawną (zresztą, okazuje się, że nawet siostra mojej Babci lat 98 zakłada skarpetki sama. I chodzi lepiej ode mnie. To o czym my mówimy). Do szału za to doprowadza mnie jej mąż. Kiedyś jechałam windą z Krysią, a pan był uprzejmy zauważyć, że "młoda dziewczyna, blondynka, nie powinna mieć czarnego psa; ja na to, że może mu się będzie nie podobać, jak będę miała chłopaka Murzyna; a jak Krysia dorzuciła: "a może Żyd?", pan sąsiad w okularach jak denka od węgrzyna dostał szału, wrzeszcząc na cała windę, że "Żydy to nie ludzie". Po kilku dniach, kiedy zagadał do mnie w windzie, odwarknęłam: "z antysemitami nie rozmawiam". I nie żałuję. I ten Dziadunio dementywny i samotny jak palec z piętra wyżej to brat tej glisty ludzkiej, która nosi błękitne piankowe klapki damskie i wciska je na skarpety frotte w kolorze spranej i zmechaconej szarości. No dobra, zarzyganej szarości. Brat się nim nie zajmuje. Nieraz słyszałam, jak dobija się do brata, a ten nie otwiera mu drzwi.

Dziadunio miał już wiele odsłon dziwacznych, ale niezmiennie mnie roztkliwia. Dzisiaj jednak przeszedł samego siebie.
Człapię do windy, ma plecach mam pusty plecak, w ręku niosę torbę foliową z kilkunastoma wydaniami gazety, dla której pracuję od 7 lat. Wynoszę je do piwnicy, żeby robić miejsce na książki. Idę o jednej kuli, bo jak z dwoma nieść ciężką siatkę. Nagle słyszę wołanie za mną: "halo, proszę pani, pomocy!".
Odwracam się i zamieram.
Dziadunio pędzi po schodach z szóstego piętra, ma na sobie tylko spodnie na szelkach. W ręce jak oręż dzierży otwartą butelkę Amolu.
Podbiega do mnie z gołą klatą i pokazuje, gdzie go na plecach posmarować. Jestem w kurtce, bo przy wejściu do piwnicy zawiewa. Waham się tylko chwilę. Odkładam kulę i smaruję mu obolały bok. Wystaje mu żebro, jakby było złamane. Może się przewrócił? A może to napięcia mięśniowe od przeciążeń kręgosłupa? Starcze nerwobóle? Smaruję jego cienką jak papier skórę Amolem wylanym na rękę. Dziadunio syczy z bólu i woła Matkę Boską, ale ta nie nadchodzi. Ściągnął szelki, więc spodnie opadły do ziemi, pokazując zwiotczałą skórę na udach i łydkach. Nie słyszy, jak pytam, czy się przewrócił. A w zasadzie: drę się z pytaniem. Pojękuje tylko, że dobrze go smaruję. Wrzeszczę jeszcze głośniej, że skończyłam i że niech leci na górę się ubrać, bo płuca przeziębi.
Dziadunio sprawdza pod światło, czy Amol jeszcze został, czy nie wypaprałam całego.
Po czym chwyta mnie za rękę i w nią całuje. Mówię, że to niepotrzebne i schylam głowę, żeby pokryć łzy złości, że tak wygląda ludzka starcza samotność. Tak jest z godności odarta, tak pełna bólu i upokorzenia. Chwytam kulę i siatkę z moim dorobkiem zawodowym, którego nikt nie czyta, a naczelny twierdzi, że nazbyt literackiego stylu nie godzi się używać w opowieściach o biznesie.

Kiedy wchodzę do windy, Dziadunio pomyka jeszcze po schodach, widzę jego pochylone plecy, na których odciskają się szelki.
Rękaw śmierdzi mi Amolem.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Oh, well

Czyli to miał na myśli pan profesor, kiedy mówił o konieczności niezwłocznej operacji. Czyli to miał na myśli, kiedy mówił o sygnale alarmowym. Pamiętam, jak go zapytałam podczas wizyty za 300 złotych polskich:
- Skoro mam tak wysoki próg bólu, panie profesorze, po czym poznać, że to już czas na operację?
- Będzie pani z bólu łamać zęby.

I dzisiaj obudziłam się po 3 ze szczękościskiem. Przez sen tak mi rozrywało biodro. Od połowy ubiegłego tygodnia tak jest. Jak leżę, jest nawet nieźle. Pod warunkiem, że nie wpadnę na ekstrawagancki pomysł spania na boku. Nie daj boże. Nie pomaga nawet poduszka dla ciężarnych. Jak by ten Ból opisać? Jakby ktoś pilarką Stihla przecinał mi biodro. Ze zdumieniem stwierdzam brak opiłków kostnych na twarzy. Dziś w nocy przez chwilę miałam pomysł, że się zabiję. Pieprzyć to wszystko. Te miłostki, te ciężary, stukot kuli, newsa o Wyborowej, wywiady, rozmowy, publikację u Grynberga. Pieprzyć to. Skoczmy z balkonu. Na głowę. Wtedy na pewno się zabiję. Nie będę warzywem, nie będę dogorywać. Odejdę cicho, w środku nocy, nawet panu Jankowi pod oknem nie zacznę śmierdzieć, bo już niskie temperatury.
I co? Przed oczami stanął mi Konstanty, z którym widziałam się wczoraj. Miał na sobie koszulkę ze znakami Batmana (co za ironia). Po jedzeniu tak słodko wystąpił mu brzuszek. Pogłaskałam go po brzuszku i zapytałam, co tam siedzi. Ale skrót myślowy był za szybki. Dziecko prosto odbiera rzeczywistość. Kostek myślał, że pytam o znaki Batmana. Odpowiedział: "motyle".

Głupia Kasiu. Zadufana w sobie, ufna w domniemaną mądrość. Myślisz, że podszewkę świata zobaczyłaś? Idiotko. Kostek ją widzi, nie ty.
A potem w podzięce za książeczkę złapał mnie za szyję.
I tak się splotły te dwa odczucia: rozrywanie biodra piłą łańcuchową i ramiona dziecka na mojej szyi. Potem pomyślałam o Stasiu, który pasjami czyta prasę publicystyczną. Matyldzie, która po szkole ćwiczy na ciężkich treningach. O Zojce, która ma śpiochy w truskawki. I Heniu, który nosi strój hipopotama, a teraz dopadła go ospa.

No i jak ja mam umrzeć, jak Oni tacy Piękni?

W piątek miałam pierwsze podejście do lekarza POZ. Pudło. O 9 wszystkie 300 numerków przebrały emerytki. Wyprzedzają mnie jak dzikusy, kiedy przechodzę przez przejście. Widzą, że jestem o kuli. Ale jeszcze celowo potrącą. Tak im spieszno. Dzisiaj jedna bezpardonowo pojechała: "może mnie pani przepuścić? Bo serialu nie obejrzę".
Gdyby nie to, że Ból pozbawia mnie już smaku i zapachu, roześmiałabym się w głos i jeszcze o ten serial wypytała. Ale w zamian za to chciałam ją wyzwać od starych ropuch. Nie wolno mi. Przecież to mogłaby być moja Babcia. Oczywiście moja Babcia by nikogo o coś tak kompromitującego nie poprosiła. Co najwyżej użyła fortelu. Ale nie przepuściłam jędzy.



W pracy naczelny przewraca oczami, że idę z kulą i proszę go o umożliwienie pracy z domu.
- No nie wiem, nie wiem, muszę zapytać, czy prezes się zgadza.
- Na co się zgadza?! Jeśli zaświadczenie o niepełnosprawności mu nie wystarczy, ani zaświadczenie od lekarza specjalisty, że biodro ma odpoczywać, to na co on ma się zgadzać? Przecież nie buduję obwodnicy przez środek firmy!
- NO ale praca z domu - wiesz, my tu na takie ustępstwa nie idziemy.
- No tak, oczywiście, szczególnie, że kolega M. od dwóch tygodni pracuje z domku nad jeziorem, który kupili jego rodzice. Całe wakacje pracował z komputerem na kolanach i na tarasie, sącząc piwo, a ja umierałam tu w upale w redakcji. On nie ma zaleceń lekarskich, żeby pracować z domu. A ja mam. Podobnie koleżanka A.: jak jej syn ma katar, to może pracować z domu. Czyli nie pracować. Pozostali dziennikarze też nie mają problemu z tym, żeby pracować z domu. Tylko ja nie mam pozwolenia. Dlaczego? 
- No tak, ale wiesz, ty jesteś inna.
Nie wytrzymałam:
- A ty nie masz ani serca, ani jaj.

I poszłam do lekarza POZ po plik skierowań, żeby wypełnić obiegówkę do operacji. Pan doktor jest majorem w rezerwie i godzina ustalona w recepcji jest autentycznie godziną umowną. Czekałam ponad godzinę. Ma na imię Krzysztof, jest ładnie ostrzyżony i nosi jeszcze znamiona dawnej urody. Ale nie patrzy w oczy., To typ, który ma wyjebane. Poprosiłam go o skierowanie na badania krwi. Niechże ja zobaczę, czy padnie rekord OB, czy nie. I czy CRP skończę telemarkiem, czy nie. Serce mi wali, bo przed wejściem do gabinetu zobaczyłam to:
Czyli poradnia pokazuje mi faka. A na badania przed operacją powinien mnie skierować nie kto inny, tylko Otwock. W osobie Sami-Wiecie-Kogo. Zresztą, Sami-Wiecie-Kto sam mi o tym powiedział:
- W zasadzie to my powinniśmy ci to zorganizować. No ale wiesz, jak jest.
Niby wiem, ale wolałabym nie wiedzieć.

Ale próbuję u majora w rezerwie: że zdaję sobie sprawę, że etyka i tak dalej, że może można to jakoś obejść, a że jeśli nie, to może by mi coś podpowiedział?
W międzyczasie proszę o nowy lek przeciwbólowy dla niepoznaki, żeby go zagadać. Jednym palcem pisze na klawiaturze, więc w rezultacie wypisanie recepty trwa prawie 11 minut.
Nakręciłam go na badania krwi. I receptę dostałam. Ale na skierowanie do lekarza specjalisty się nie zgodził: "no może ja jeszcze będę za to pani płacił? Taki majętny nie jestem".
Kiedy drukarka wypluwa receptę, dowiaduję się, że mam na imię Helena Bednarska i początek mojego peselu zaczyna się od 241220.
Pokazuję panu doktorowi, że chyba coś nie tak. A ten w ryk:
- No widzisz, co zrobiłaś? Zamieniacie się miejscami i majstrujecie przy tych wizytach i ja teraz od początku muszę pisać i anulować całą wizytę. Przez ciebie!
Ugryzłam się w język, żeby mu czegoś nie odpalić. Jeszcze nie teraz.

Pisze od początku, jednym palcem. Patrzę w tym czasie przez brudne okno. Przypomina mi się, jak rano zmarzłam i zmokłam. Jak mnie bolały knykcie od kuli.
Kiedy już wszystko wypełnił i podał mi z łaską dwie nędzne karteczki, zemściłam się:
- Skoro pan się już tak myli i komputer pana nie słucha, to może czas młodym miejsce zrobić?
Nic nie powiedział. Nawet twarz mu nie drgnęła. Mruknął tylko:
- Otwock ma pani te badania zlecić.

Wyszłam z Koszykowej, idę na tramwaj na Chałubińskiego. Na pasach na zielonym prawie zabija mnie czarna Honda. Toczka w toczkę jak ta Niedźwiedzia.

"Nie powstałam
z prochu,
nie obrócę się
w proch.
Nie zstąpiłam
z nieba
i nie wrócę do nieba.
Jestem sama niebem
tak jak szklisty strop.
Jestem sama ziemią
tak jak rodna gleba.
Nie uciekłam
znikąd
i nie wrócę
tam.
Oprócz samej siebie nie znam innej dali.
W wzdętym płucu wiatru
i w zwapnieniu skał
muszę
siebie
tutaj
rozproszoną
znaleźć."

Zuzanna Ginczanka - Wyjaśnienie na marginesie, 1936

czwartek, 6 grudnia 2018

List-opad(ł)

Ledwo doczołgałam się dziś do przystanku.
Niedźwiedź nie dzwonił od rana.
Obraził się - wczoraj z redakcją Anywhere poszłam do Śródmieścia. Ja nie piłam, bo antybiotyk, ale lubię ich wszystkich i lubię z nimi być. Zresztą, lubię patrzeć, że inni mają normalne życie. Albo po prostu inne od mojego. Śmiałam się, jak chłopcy zorganizowali wyścigi po Hożej na elektrycznej hulajnodze. Kibicowałam im i zazdrościłam - też bym chciała na takiej się przejechać.
Niedźwiedź zadzwonił akurat w momencie, w którym na Poznańskiej darłam się za jednym z fotografów, żeby hamował przed skrzyżowaniem. Było ok. 23. Młoda godzina w sumie. Ale Niedźwiedź dopiero wyszedł ze szpitala. Przykro mi się zrobiło, że jest zmęczony i tyle pracuje. Zapytałam, czy coś jadł i czy może się już położyć. Odburknął coś i życzył z przekąsem dobre zabawy.
Tak, bawiłam się wyśmienicie. Rozmawialiśmy o filmach, książkach i teatrze. O przygodach w Warsie, zatrzaśnięciu się w toalecie na stacji, o podglądaniu ludzi i ciastach z jabłkami. A jak już miałam wychodzić, zagadał do  mnie arcyciekawy i szarmancki człowiek, nie odwarknęłam się mu nawet, bo tak mnie redakcja dobrze nastroiła, po czym usłyszałam, że jest... ortopedą.

Wycofałam się rakiem, mam już dosyć takich znajomości. Złapał mnie za rękę:
- Słyszałem, że szukasz ciekawych historii.
- Owszem, wydawca bredzi o mnie takie rzeczy.
- A ja jestem z Krakowa.
- I to ma być ciekawe?
- No nie, ale ja jeszcze piszę wiersze.
Zamrugałam:
- Białe?
Pan Paweł uśmiecha się pod nosem i mówi:
- Heksametrem nawet jak będziesz chciała.

Uznałam to za tani podryw i postanowiłam się zebrać. Był z nim kolega, który utrzymywał, że jest prawnikiem, więc zamachałam ręką raptownie, że i takich znajomości mam dosyć. Potem po drodze wyguglałam, że znam skądś to nazwisko, które wymienił, jak mi się przedstawiał. Na wysokości zakładu wyrabiającego rękawiczki na Hożej oparłam się z wrażenia o ścianę. Prawnik, którego poznałam, orzeka w Trybunale Stanu. I przyjaźni się z ortopedą. No nie, ja naprawdę nie mogę wychodzić dalej niż do biblioteki osiedlowej.

Do przystanku normalnie idę 4 minuty. Wczoraj szłam 20. Dojechałam skrajnie mocno obolała do domu. W nocy prawie mi rozdarło biodro. Śnił mi się śnieg.

Przyszłam do pracy przed południem. Nie dałam rady wcześniej.
Po obiad do mikrofalówki szłam 8 minut. Normalnie zbiegam w 12 sekund. 

Słyszę na korytarzu głos Marty z działu reklamy. Nie lubiłam jej, bo miała żelka z logiem Orlenu zamiast mózgu, ale przypomniało mi się, że urodziła dziecko i chciałam jej pogratulować. I w sumie nawet ucieszyłam się na jej widok. Idę, trzymając się pod boki, noga sztywna. Boję się, że ktoś mnie uderzy w korytarzu. Marta to widzi, ale nie komentuje. Na szczęście. 
Opowiada szeroko, że dochodzi do siebie po cesarskim cięciu, że córeczka ma już dwa zęby (ej, to może kasować bilet! - zauważyłam bystro i praktycznie), że siada bokiem, raczkuje i opiera się na łokciu jak cesarzowa.
Pogratulowałam raz jeszcze, życzyłam, żeby się zdrowo chowała. Marta na to:
- Weź sobie tego spróbuj. Polecam.

Kraina Lodu. Takie uwagi zanurzają mnie w Krainie Lodu.

Bo dziś jak wchodziłam do firmy, mijał mnie kolega redakcyjny, znany kocmołuch i obibok. Idę wolno, dostawiam nogę na schodach. Przytrzymuje mi drzwi i kląska swoją źle zaszytą wargą:
- No już, poczekam.
Stuk-stuk. Stuk-stuk. To moje kroki.
- Dziękuję - sapię pomiędzy oddechami, pomiędzy stopniami, pomiędzy ukłuciami bólu.
Maciej się niecierpliwi:
- No, już masz ten dzień dobroci dla...
Zawiesza głos. I tu rozlega się rechot. Obrzydliwy, stadionowy, tylko on się tak śmiać potrafi. Weszłam już na górę. Staje przed nim, patrzę mu w oczy i pytam:
- No, dla kogo dzień dobroci?
Patrząc mi w oczy, odpowiada:
- Dla kalek, kurwa.

środa, 5 grudnia 2018

Hello, Darkness, my old friend

Wrócił na stałe ponad tydzień temu. Absolutnie nikt go nie zapraszał. Podświadomie nie ściągał, nie nawoływał. To takie przyjemne: nauczyć się żyć bez Niego. Ale się nie da. On musi być chociażby jako praca w tle. Czemu jeszcze się łudzę, że zniknie kiedykolwiek całkowicie? 
Zaczęło się niepozornie. Pomyślałam: oj, taka pogoda straszliwa, wilgoć nieskończona, całe ciało ogłosiło bunt przeciwko nadejściu jesieni, która podchody robiła i tak stanowczo za długo.
Ale to nie pogoda. To mój Los.

Dalej więc wygrywać mi na kościach psalmy, uciskać stawy krzyżowo-biodrowe. Byłam wtedy akurat u mamy. Pewna, że obecność tam potęguje Ból.
Ale nie. Bo jak dojechałam do Warszawy, noga sztywniała nadal. Cała niedziela w pozycji leżącej. Coraz trudniej mi wstać.
Kiedy dojechałam do Warszawy, miałam ambitny plan dojechać do Ikei, bo walające się wszędzie książki zagrażają mojemu życiu. Dołączył Niedźwiedź. Wniósł mi półki na górę. Kazał się położyć. Pilnował, żebym nie wstawała. Sam oglądał skoki narciarskie w drugim pokoju. Podobało mi się to, że mogę robić, co chcę. A on sobie trwa za ścianą i co jakiś czas sprawdza, czy na pewno leżę. Szkoda, że tylko raz tak było.

W poniedziałek nie poszłam do pracy, bo nie byłam w stanie zejść ze schodów na mojej klatce schodowej. Więc gdzie ja do przemierzania kilometrów po schodach w redakcji. W nagrodę za domniemane lenistwo (ale pracowałam przecież z domu), dostało mi się w redakcji. Po południu noga była tak sztywna, że Natalia na jodze rozłożyła ręce. Nawet asana podwieszana sprawiała mi ból. Trzeba było delikatnie, ostrożnie, nienerwowo. W środę odbiłam jako tako. W czwartek sześciokrotne trakcje na jodze pomogły. Ale w piątek znów mnie złożyło w scyzoryk. Tak samo w sobotę. W niedzielę przyjęłam po raz pierwszy od ponad roku końską dawkę leków przeciwbólowych, żeby zawieźć siebie i mamę na grób Babci. Bo to rocznica. Pierwsza rocznica. Aż trudno uwierzyć.



Ból ma nade mną nieograniczoną władzę. Drze, kłuje, rozpiera, pulsuje, usztywnia. Piecze, ostrzykuje, budzi w nocy po siedem razy. Kiedy zasypiam na boku, budzi mnie za dwie godziny i nie śpię przez Niego kolejne dwie. Bo w tym czasie próbuję położyć się na plecach. Nic nie pomaga: modły do nieistniejącego Boga, przekleństwa, pranajama, wspomnienia z Bałut, wołanie Babuni, wołanie Taty. Przecież ich wszystkich nie ma. Więc jak mogą mi pomóc?

Znasz to, Kasiu. Podjeżdża autobus. Wchodzisz ostatnia. Przyklejasz się do barierki, żeby cię ktoś nie potrącił. Żeby się asekurować w razie hamowania. Raz ci się nie udało ustawić wygodnie. Kiedy 141 zahamowało na Czerniakowskiej, myślałaś, że umrzesz z Bólu. Tylko przez chwilę zrobiło ci się słodko. Pociemniał obraz. Nikt z podróżujących tego nie zauważył. Na szczęście wszyscy mają smartfony.
Nie ma na Ból algorytmu. Nie wiesz, kiedy dopadnie. Czy wtedy, kiedy o milimetr przesunie się femoris względem obrąbka, czy wtedy, kiedy więzadło źle przytrzyma staw krzyżowo-biodrowy. Twoje życie to pasmo niespodzianek. Bolesnych.
A zatem od samego Bólu gorszy jest tylko strach przed Nim. Kiedy wychodzisz ze śmieciami i zastanawiasz się, czy zaboli cię. kiedy będziesz mijać bez przy klatce, czy kiedy będziesz rotować miednicę przy skręcie, czy wtedy, kiedy będziesz otwierać zamkiem magnetycznym drzwi od śmietnika. Może się zdarzyć, że w każdym z tych momentów. Bo ciągłość bólu wzdłuż czworogłowych wiązek mięśni masz gwarantowany.

Albo dziś. Jak Ty, Bólu, umiesz ludźmi upokarzać.
Kontrola biletów. Wchodzi zawsze dwóch kanarów. W szale sprawdzają, kogo mogą złowić. Podaję kartę miejską. To niełatwe, bo muszę ją wyciągnąć z torby i przy tym się trzymać. Kiedy weszłam do autobusu, były wolne miejsca. Ale na tych podwójnych siedzeniach ludzie wybierają siadanie od zewnątrz. Bo tak im wygodniej. Noga boli mnie tak bardzo, że nie dam rady przedzierać się na miejsce wewnętrzne, zginać sztywnej nogi, trzymać się jednocześnie, żeby nie upaść. Na ludzi nie działa przepraszający wzrok. Zresztą, uczę się nie przepraszać, że choruję. Stoję więc na złączeniu przegubów.
Podchodzi kanar o twarzy sprasowanego buraka cukrowego. Pika skaner. "Legitymacja" - rzęzi kanar bez "proszę". Znów wyciągam. Kanar patrzy.
- Ile ma pani lat?
- To nie ma znaczenia, ile mam lat.
- A ja ci mówię, że ma.
- Nie przypominam sobie, żebym z panem przechodziła na ty.
- No się pytam, ile masz lat, bo mi legitkę pokazujesz.
Cały autobus na Sielcach już patrzy.
- To nie jest legitymacja studencka, tylko osoby niepełnosprawnej. Niepełnosprawność nie ma wieku.
- To się okaże. Wysiadaj.

Utykam, oburzona. Trzęsą mi się ręce. Projektuję sobie, że zabiję go w stylu Hannibala Lectera. Na krwi tego chama przyrządzę neapolitański deser. I wyleję go do kanalizacji. W całości. 
Nie tylko patrzy na mnie teraz cały autobus. Patrzą również ludzie na przystanku. Emeryci i emerytki, matki z dziećmi w wózkach, które do tego momentu miały wyjebane na cały świat, ale wreszcie jest temat. Poniosą go do piaskownic, przedszkoli, do teściowych, sióstr, kosmetyczek, w świat. Kaleka jedzie bez biletu.
Burak cukrowy w towarzystwie kolegi sadzeniaka oglądają moja legitymację. Burak do sadzeniaka:
- Zeskanujemy ją.
Słabo mi się robi z wściekłości:
- Proszę pana, mam orzeczoną niepełnosprawność w stopniu drugim. Upoważnia mnie do korzystania z ulgowych biletów.
Burak nie słyszy. Bawi się skanerem i do sadzeniaka:
- Paczsz, i tera tu ten kod skanujesz i ci się wyświetla, że ona... (podnosi okulary - starczowzroczność)... ma umiarkowany.

Gdybym mogła, ty podły gadzie, ty pryszczata jaszczurko, ty chamie śmierdzący nieprzetrwawioną wódką i zakąską, która ci uwięzła pomiędzy dolną dwójką a trójką, boś zębów umyć nie raczył, wyjechałabym ci w mordę nogą. Ale nie mogę. Bo moja noga obumiera. Zanika w niej ukrwienie. Nie jest odżywiana. Z trudem poruszam się po mieszkaniu, a co dopiero do pracy. Ale nie, nie zaszczycę cię widokiem moich łez. Los cię ukaże. Nie wiem jeszcze, jak. Ale wiem, że ukaże boleśnie.

Patrzę na niego:
- Wyedukował pan już siebie i kolegę wystarczająco?
- Nie wyglądasz, że ci coś jest.
- Nie mam zamiaru dyskutować z panem na temat widoczności choroby.
- A co ci jest?
Mam zamiar naprawdę rzucić się na niego z pazurami. Zamiast tego mówię:
- Spondyloarthritis ankylopoetica.
- Tym się zarazić można?  
Mrużę oczy:
- Już pana zaraziłam. Umrze pan w męczarniach.
Pospiesznie oddaje mi kartę. I spierdala. Sadzeniak mało się nie przeżegnał. Postanawiam i na nim się zemścić:
- Pana też mam zarazić?
Patrzy na mnie nieco łagodniej niż papka z buraka cukrowego.
- To dziękujemy pani. Wdzenia.

Stoję na przystanku z trzęsącymi się rękami. Chce mi się płakać. I boli mnie. I jeszcze jadę do łagru. Tam, kiedy mówię, że muszę pracować z domu, bo nie mogę zejść po schodach, naczelny przewraca oczami i denerwuje się. A jak przyjeżdża wizytacja z centrali, prezes z biegunką od rana biega po firmie, po czym przyskakuje do mnie na korytarzu i syczy: "schowaj się, bo wstyd". Wstydzi się, że jego pracownik utyka. Swojego chamstwa i prostactwa się nie wstydzi. Chwali się nimi. Jego małość jest obezwładniająca.
Kasia wróciła do pracy o kuli i jest bardzo dzielna. Niestety, ona jest traktowana podobnie. Kiedy obciąga kości śródstopia, przez skórę przebija jej wkręcona blacha z siedmioma bodaj gwoździami. I w związku z absencją Kasi i jej prośbami o pracę z domu kręcą nosem. Więc nie tylko o mnie chodzi. Ale ja w ich przekonaniu w ubiegłym roku nagrabiłam sobie za dwa pokolenia niepełnosprawnych.

Znowu mam podkrążone oczy. Blednę. Chudnę. W poniedziałek pan doktor na Brazylijskiej usunął mi drugą ósemkę, która przed operacją stanowi potencjalne źródło zakażenia. Nastawiłam się na półtoragodzinny zabieg. Zabrałam ze sobą gumowego hipopotama, którego miętoszę zawsze podczas wizyty u dentysty. Nazwałam go Hipo Chondryk. Kiedy zobaczyłam, jak przystojny jest chirurg specjalizujący się w twarzoczaszkach, wcisnęłam Hipo Chondryka głęboko do torby. Sama ekstrakcja trwała nie więcej niż minutę. Zębodół wygląda ładnie. Goi się. Zdjęcie pantomograficzne powiedziało jednak, że z tymi dolnymi ósemkami nie będzie tak łatwo. Wyglądają jak pijane zające. Jedna rośnie w lewo zanadto, druga - w prawo. Pan doktor powiedział, że trzeba będzie ciąć dziąsło. Panie, Niedźwiedź mi chlaśnie biodro. To co mam się bać dwóch szwów na szczęce?
Dostałam ząb na pamiątkę (proszsz: ząb można, a kości nie). Korzeń wygląda jak zmiażdżony. Jakby oddziaływały na niego nieznane siły. Czasami mam wrażenie, że takie imadło miażdży moje kości. Może nawet w zębach to odczuwam?



I teraz love story, które blednie i powszednieje jak wszystko na tym świecie.
Bycie w relacji z lekarzem to jak bycie w relacji ze stacją kosmiczną. Kiedy ona nadaje sygnał, należy go odebrać natychmiast, niezwłocznie. W przeciwnym wypadku wysyła sygnały alarmowe, w panice. Snuje wizje na temat tego, że baza została porwana, wysadzona w powietrze, a w najgorszym wypadku: uprowadzona przez inny sputnik. Sytuacja zmienia się natomiast, kiedy baza próbuje wysłać sygnał do sondy lekarskiej. Wówczas należy uzbroić się w cierpliwość. Może się okazać, że sonda jest w trakcie operacji miednicy. Albo rzepki. Albo trzyma podważki podczas operacji biodra. Niech nas wówczas nie dziwi brak responsywności. Należy cierpliwie czekać, aż czas się wypełni. Może się zdarzyć, że sputnik uzna za stosowne zadzwonić o 1:28 do bazy. I należy wówczas głosem skowronka odebrać, ucieszyć się, zdać relację z przebiegu dnia i olać fakt, że się zostało wybudzonym ze snu głębokiego.
Tak się stało na przykłąd wczoraj, bo po ekstrakcji zęba Eugenia jednak miewa swoje fochy - po 22 byłam już trupem i położyłam się spać. Ponieważ Niedźwiedź znów jest przeziębiony i w związku z tym cały świat jest temu winien i powinien spieszyć mu z pomocą, również padł. Wcześniej ode mnie, bo po 18. Nie wysyłałam mu więc żadnych wiadomości, bo po co - skoro śpi, to niech śpi. Uznał za stosowne obudzić mnie telefonem w środku nocy, twierdząc, jakoby był "w panice, że nie piszę do niego".
Co to, kurwa, jest: czy ja mam naprawdę o każdej porze dnia i nocy dawać mu znać, jak wyglądają moje życiowe czynności?!

Niestety, obawiam się, że moje wieloletnie przebywanie z samą sobą poskutkuje i w tym przypadku katastrofą. Nie umiem być parą, partnerką. Nie umiem uparcie trwać w nicnierobieniu. Nie umiem siedzieć bezczynnie i patrzeć w ekran telewizora, szczególnie, jeśli widze na ekranie tak puste i miałkie zjawisko jak Comedy Central. Nie rozumiem, jak można tak marnotrawić czas. Po co mu ja obok w takim razie? Gapić się bezmyślnie w telewizor można wszak bez udziału osób trzecich. Kobiety tym bardziej.

Ale byłam dzielna. Starałam się. Czekałam, aż Niedźwiedź pozdaje te swoje egzaminy. Czekałam, aż wyrobi w tygodniu plan operacji. I po cichu liczyłam na to, że jak przyjdą weekendy, mimo mrozów będzie można pójść razem do kina, na wystawę, do teatru. O Boże, chociaż posiedzieć ze sobą i pogadać, a nie wisieć tylko na telefonie. Nie, nic z tego.
Owszem, Niedźwiedź potrafi objawić się o 7 rano w sobotę w przedpokoju, lustrując bacznie mogą piżamę z napisem "Sleep is for the weak" zalaną koncertowo pastą do zębów, ale jedyne, na co ma ochotę, to leżenie na kanapie. I już nawet nie skakanie po kanałach. On po prostu scala się z Comedy Central. Albo w porze poobiedniej z kanałem dokumentalnym.

Ja wszystko rozumiem: zmęczenie, przeoranie, wypalenie, resztki przeziębienia (ale do internisty dać się osłuchać to nie pójdzie). Ale nie wyobrażam sobie, że można do tego stopnia marnotrawić czas i przyjmować postawę abnegata. Liczyłam, że może chociaż któryś weekend spędzimy na rozmawianiu - o czymkolwiek: głupim szefie, beznadziejnym systemie zdrowotnym, gromadzeniu książek, szklanych sufitach, globalnym ociepleniu, akcji Wisła. A tu nic. Przegrywam z siłą szklanego ekranu.

I jakąś... obscenicznością codzienności. Te kruche momenty romantyzmu prysły gdzieś prędziutko, zanim zaistniały. Świetliki tak mają. Albo jętki. Jeszcze dobrze nie zaistnieją, a już giną. Kiedy mówię, że mnie boli (dzień dobroci z okazji mojego bólem złożenia trwał tylko kilka godzin), pyta mnie, dość niegrzecznie: "no i co? wypełniłaś kartę do zabiegu operacyjnego? Jeszcze nie? No to co ja mam ci powiedzieć?". No w sumie.
Przypomina mi się brat mojej mamy, który wydzwaniał do mnie po śmierci Babci:
- No i co? Kiedy pogrzeb? JESZCZE nie załatwiłaś?!



Tym większe jest moje smutne zdumienie, że nie dalej jak w ubiegłym tygodniu po dyżurze odebrał mnie z pracy. Moja radość nie miała granic, bo bolało mnie wtedy bardzo, miałam ciężką torbę. Jedziemy gdzieś pod Piaseczno. Przez głowę przemknęło mi, że może jednak zamorduje mnie gdzieś w lesie pod Magdalenką i wszystkie bóle mi przejdą wreszcie. Zajeżdżamy do salonu Nissana. Oczy mam jak talerze. Ludzie już chcą zamykać, ale jest jeszcze godzina.
Wsiadam do Juke'a. Niedźwiedź podnosi mi fotel. Jestem zachwycona, bo w nowych samochodach nawet manualne skrzynie biegów wyglądają inaczej. I sprzęgło wciska się tylko w zasadzie przy użyciu nogi od kolana w dół. Czyli tego samochodu mogłabym używać już trzy miesiące po operacji. Siedzenie ma wygodne. Prawie trzy razy mocniejszy niż w Pandzie silnik. Wygodną kierownicę. Jest wysoki, nie musiałabym się z niego wydłubywać jak z Pandy, kiedy boli.  Tylko cenę ma nieosiągalną dla mnie. No ale kto biednemu zabroni siedzieć w Nissanie Juke'u? Siedzę i sobie wyobrażam, że trąbię na, dajmy na to, takiego sadzeniaka.
Niedźwiedź podchodzi od strony pasażera, stoi na zewnątrz samochodu, opiera się o drzwi i zagląda przez okno.
- Podoba ci się?
- No pewnie, że mi się podoba. Większość nowych samochodów mi się podoba.

W domyśle: chyba że są BMW w kolorze butelkowej zieleni, bo takim jeździł Michał, to wtedy nie. Oraz nie są Fiatem Multipla, bo to najbrzydsze samochody świata. Albo nie są Volvem mojego szefa, bo na jego widok jest mi niedobrze.

- Siedzenie, sprzęgło - odpowiada?
- Tak, bardzo mi wygodnie.
- Ale ja bym ci jednak polecał automatyczną skrzynię biegów, będzie najwygodniej.
- Też tak myślę, ale i na tę bym nie narzekała.
- A kolor ci się podoba?
- Kolor nie ma dla mnie znaczenia. Ten co prawda jest żółty, więc będą do niego pakować wszystkie owady, ale w sumie mógłby być każdy, No, oprócz zielonego.
- To kupujemy?
Obruszam się:
- Jeśli już, to ja kupuję. Nie widzę powodów, żebyś ty miał kupować samochód. Jestem ci wdzięczna za pomoc i radę, ale to mój wydatek.
I wtedy Niedźwiedź wyziera z gawra:
- To już narzeczonej nie można samochodu kupić?

Zamarłam. Ręce zsuwają mi się po kierownicy. Zaschło mi w ustach. Widzę, że Niedźwiedź pilnie przygląda się mojej twarzy. I w swoim stylu:
- Coś źle powiedziałem?

Nie, niczego złego nie powiedziałeś.
Zadałeś pytanie.
To klasyczne pytanie z supozycją. Pytanie z tezą. Pytanie-groźba. Pytanie z niespodzianką. Każda normalna dziewczyna teraz by wyskoczyła z samochodu, zapiszczała, rzuciła ci się na szyję, zaczęła się do ciebie łasić, przytulać, obcałowywać cię, a potem oddałaby ci się na tylnym siedzeniu samochodu, wśród puszek po Tigerze i opakowaniach po Big Maku. I mówiłaby do ciebie: "mój misiaczku" albo "tygrysku".
Czuję, jak włosy jeżą mi się na głowie. Nie wiadomo, dlaczego, ale chce mi się płakać. Czuję zapach frezji. Michał mi je dawał, jak coś przeskrobał. Potem spinają mi się naprężacze nad kolanami, co oznacza: "uciekaj!".
Ostatnio powiedziałam Bognie, że jak Niedźwiedź pocałował mnie w zagłębienie w szyi, gdzie można wyczuć tętno, pomyślałam o śmierci. Bognę to zastanowiło. Bo podobno kobiety po przeżyciu traumy związanej z przemocą fizyczną nie myślą o śmierci.
No, to znowu namieszam w podręcznikach.

Cóż, bo to raz w życiu byłam rozczarowana? No nie, to nie nowość. Tylko tak mi żal, że to nastąpiło tak szybko. Owo rozczarowanie. Bo już tak pewnie się poczuł. Widzi, że mu ufam. Że pozwalam się całować. Czasem. Że jak przyjechał rano, to zrobiłam mu śniadanie.
"Pani Kasiu, świat musi być dla pani niezwykły - to może być dla świata za trudne" - powiedziała mi Bogna onegdaj, a ja zapisałam to ścieralnym pisakiem na płytkach w kuchni. Śmiałam się z tego zdania. Ale jest w nim głęboka prawda. Mam potrzebę widzenia w świecie niezwykłości. Domniemanej najczęściej.
Ale z drugiej strony: to nie chodzi o to, że ubarwiam rzeczywistość. Widzę ją trochę w jaśniejszych barwach, wyostrzam focus. Mam tak od dziecka, nic na to nie poradzę - dzięki tej umiejętności przetrwałam. Widzę, że Niedźwiedź ma dobre serce, ale widzę też, że nie chce mu się go mieć. Że woli wybierać drogę po linii najmniejszego oporu. Zgodnie ze sztuką i poleceniami podręczników psychologii powiedziałam jasno i wyraźnie, że inaczej wyobrażałam sobie wspólnie spędzany czas. Że skoro tu jestem, to może by mnie zauważył? Że może wyjdziemy gdzieś, choćby na spacer? Albo pojedziemy dokądś? Przejedziemy się? Skoro tak lubi jazdę samochodem? Bo ja właśnie znalazłam stronę internetową z fajnymi trasami po Polsce, żeby nie jeździć wokół Warszawy bez sensu. Że niech wybaczy, ale ja tak nie umiem i nie chcę: leżenie w łóżku kojarzy mi się z chorowaniem.
- Ale ja jestem zmęczony, a jedyne, czego chcę, to oglądać telewizję, o niczym nie myśleć, mieć wszystko w dupie. Rób sobie swoje rzeczy.
Myślę sobie: ok, to nie będę zawłaszczać jego przestrzeni, pójdę do sklepu po coś do jedzenia. Wyszłam, kiedy wszedł do łazienki. Wcześniej powiedziałam, dokąd idę.
Idę mroźnym osiedlem powolutku, bo boli mnie okrutnie. Zanim doszłam do sklepu, dzwoni::
- Gdzie ty jesteś?!
- Poszłam do sklepu, przecież ci mówiłam.
- Ale ja nie wiedziałem, że już wyszłaś.
- No przykro mi, nie będę krzyczeć na cały blok, że wychodzę. 

Szum flashbacku.
- Gdzie ty, kurwa, jesteś?
- Wyszłam na wykład przecież.
- Jaki, kurwa, wykład, jak ja śniadania nie jadłem?!
- Mówiłam ci, że mamy przełożony wykład.
- To ja mam bez śniadania siedzieć?! KURWA?!!!

"No dobrze, pani Kasiu, pan Artur to nie to samo, co pan Michał, to są inni ludzie, inni mężczyźni."
No ok, może oni są inni, ale widać ja wciąż ta sama.

Kiedy te wszystkie śmieszne drobiazgi spisałam, to wszystko wydaje się śmieszne. Te zarzewia konfliktów, domniemanych katastrof. Te małe drzazgunie rzeczywistości. Tylko że przez te drobiazgi: śniadanie, obiad, skrzynię biegów, zamówienie pieczątki - sączy się życie. Sączy się codzienność. To przez te szczeliny istnienia wpływa w nas świat. Mycie talerzy, obcinanie paznokci, "zabrałeś pojemniki na jedzenie? Dlaczego nie zabrałeś? Dobrze, rozumiem, że zapomniałeś, ale to jedyna rzecz, o którą cię prosiłam. O nic więcej nie prosiłam".
I te okruchy, drobiazgi, pierogi z serem, za mała porcja ciasta, niskie ciśnienie, deszcz na betonie, radio za głośno, gdzie jest pilot - to wszystko wydaje mi się tak nieskończenie ciężkie. Nie do udźwignięcia. Takie mdłe, bez poloru, bez polotu, takie ciężkie kurzem oczywistości. Niestarania. Bo właśnie mam wrażenie, że jak tylko Niedźwiedź poczuł, że łajba nie buja, osiadł. Poczuł się pewnie. "Mam ją" - pomyślał. I przestał o mnie zabiegać. przestał mnie zaskakiwać. Po co, skoro już mnie ma.

Nie dam rady. Nie utrzymam tego. Nie zajmę się mieszkaniem, domem, obiadem, zakupami, zamówieniem pieczątki, wypraniem fartucha, uprasowaniem koszuli, jeśli on będzie robił, jak Michał: leżał przed telewizorem. Będą dni, że to ja będę potrzebowała pomocy.
I tu mam flashback. Leżę z potworną gorączką, mam zapalenie oskrzeli, jest 5.15, miałam jechać z Michałem na konferencję naukową do Warszawy. Ale nie mam siły nawet dojść do łazienki. Proszę go o wodę, ale mi nie przynosi. Syczy tylko: "miałaś mi koszulę uprasować, jadę z odczytem. Ty też miałaś jechać i, kurwa, co?"
I kurwa nic. Zostałam w łóżku, zwlokłam się tylko, żeby wyprowadzić Kropkę. Zobaczył mnie na trawniku sąsiad, złapał się za głowę, jak wyglądam. Zawiózł mnie do lekarza. Dostałam antybiotyk i baterię leków. Jeszcze tego samego dnia Michał zadzwonił pijany z Warszawy, bo dobrze się bawił na imprezie z nowo poznanymi kolegami: "no i co, kurwo, żałujesz, że nie pojechałaś?"

Albo jestem taką marudą i taką niewdzięczną francą, albo jestem tak straszliwie poraniona. Wymarzyłam sobie, że jednak będę kiedyś widziana i dostrzegana. Że będę szanowana. Bo udowodnił mi, że można. I kiedy mówię: "fiat, tak, jestem gotowa", on mi mówi, że jego zadowala tylko leżenie na kanapie. Cały dzień. Że on niczego więcej nie chce. A jeśli ja chcę, to bardzo proszę, ale mam sobie to zapewnić sama. Bo on, jak widać, leży. i nie ma zamiaru się ruszać.
Jakby nie było żadnego "tydzień wcześniej" i Nissana Juke'a.
Ani żadnych podchodów romantycznych.
Ani nocnych flirtów.
Ani zarzekań i deklaracji. Stwarzania poczucia bezpieczeństwa i troski. 
A w zamian za to - co mam? Najwyżsżą Izbę Kontroli. Bezduszną Instytucję, w której trzeba odbić kartę zegarową. Wtedy szef jest zadowolony. Nie odchodzić dalej niż na długość sznurka. Informować, dokąd i po co się idzie oraz o której wróci.
Na wczorajszej sesji zdjęciowej gościł piesek wydawcy. To ona, Gala. Podobno jest głucha jak pień. Reaguje tylko na zapach jedzenia, ewentualnie szelest kanapki. Wtedy nagle słyszy.
W przerwach pomiędzy aktywnością w kuchni rozpłaszcza się na płytkach.
Taka radosna egzystencja naszych braci mniejszych.

Czy ja też tak będę? Żebrać o uwagę?


wtorek, 13 listopada 2018

Jesteś

Co tam operacje biodra, emocjonalne usztywnienia, mamy histerie i zanieczyszczeenie powietrza.
Dziś o 3.55 na świat wkroczyła Zojka. Córeczka Natalii, z którą poznałyśmy się na Spartańskiej, kiedy leżałam tam po raz pierwszy. To 54 centymetry piękna o wadze 3,5 kilograma. Nastanie Zojki jest dla mnie dowodem na to, że żadna choroba nie jest w stanie pokonać Życia. Że żadne mroczne proroctwa o uciążliwości ciała nie są w stanie rozpleniania się tego Życia powstrzymać. Że zwycięży tylko to, co jasne i czyste, pędzące ku światłu, dalekie od dusznych gabinetów, zakurzonych archiwów i sztywnych ustaleń nadętych, międzynarodowych komisji. Mamy będą mamami zawsze, bo dzieci biorą się z miłości. I tylko z miłości.

Pomyślałam o Zojce, kiedy stałam na przystanku w oczekiwaniu na najbardziej beznadziejny autobus świata - 131. Jest już zdecydowanie chłodniej, Miałam na sobie wełniany płaszcz, czapkę krasnala i czytałam na czytniku inspirującą i pełną nadziei "Biografię raka", chociaż tytuł brzmi jak wyrok. Tyle w tej książce wiary w ludzkość i jej możliwości. W jej niezłomność, wytrwałość i wielkość. Że pokonamy samych siebie. Co niejednokrotnie udowodnilismy.
Czytałam o jakimś starożytnym lekarzu, który sporządzał notatki z informacjami szczegółowymi, bezcennymi z punktu widzenia współczesnej medycyny. Skąd on brał taką biegłość w opisie? Takie umiejętności analizy? Skąd w nim taki pęd do świata i życia? Odwieczny.

W pewnym momencie zauważyłam na ekranie kroplę. Pomyślałam: ktoś mi pewnie nakichał na czytnik. Potem na okładce zobaczyłam drugą kroplę. Spojrzałam do góry, pewna, że w nowym budynku na Polnej trwają prace wysokościowe. Słońce świeciło światłem ciepłym, słomkowożółtym, nielistopadowym.
Jakiś chłopak obok mnie wyciągnął przed siebie dłoń. Okazało się, że pada deszcz.
Spojrzał na mnie z wyciągniętą ręką i uśmiechnął się.
Też się uśmiechnęłam.

Wiję wianek z cudów.

Może jesteśmy pokolenia próbne?
Przesypywani z naczynia w naczynie,
potrząsani w retortach,
obserwowani czymś więcej niż okiem,
każdy z osobna
brany na koniec w szczypczyki? 
(...)

Oto mała dziewczynka na wielkim ekranie
przyszywa sobie guzik do rękawa.

Czujniki pogwizdują,
personel się zbiega.
Ach cóż to za istotka
z bijącym w środku serduszkiem!
Jaka wdzięczna powaga
w przewlekaniu nitki!
Ktoś woła w uniesieniu:
Zawiadomić Szefa,
niech przyjdzie i sam popatrzy!

poniedziałek, 12 listopada 2018

Dobra, zmiana

Spędziłam z Doktorem Niedźwiedziem upojną noc. Jej upojność polegała na tym, że do czwartej nad ranem studiowaliśmy razem podręcznik do sekcji zwłok i pan doktor, nieprzytomny ze zmęczenia, odpowiadał na moje najbardziej niedorzeczne pytania. Cierpliwie. Wszystko brał na serio i nawet nie zauważył, że na wiele pytań znam odpowiedź. Tylko muszę oczywiście pójść na udry i udawać idiotkę. Jestem pełna podziwu, że to znosi. I wobec siebie pełna pogardy, że mu to robię. Słaniał się na nogach, kiedy wychodził ode mnie. Wykonał jeden jedyny raptowny gest. Przytrzymał mnie mocno w pasie (jedną ręką obejmuje mnie całą (!). Chyba zauważył w moich oczach strach. Więc pocałował mnie w zagłębienie pomiędzy żuchwą (a nie tam żadną dolną szczęką, nie) i szyją - tam, gdzie wyczuwa się tętno u nieprzytomnego.
- Sucha glizdo, gdzie ty byłaś przez te wszystkie lata mojego życia?
Kiedy zamknęłam za nim drzwi, znów pomyślałam to, co kiedyś mu napisałam: "wyszłam po dżdżu".

***
- To czego wy się tam uczycie na tych zajęciach u Grynberga?
- Uczymy się słuchać. I pisać o tym, co usłyszeliśmy. Wydobywać z ludzi to, co chcą powiedzieć, a nie potrafią.
- O, to może wreszcie zaczniesz mnie słuchać.
- Co to za bierna agresja?! Przecież słucham, zawsze słucham.
- Nie, nie zawsze. Nie chcesz słyszeć tego, co do ciebie mówię. Nie chcesz tego przyjąć. Zależy mi na tym, żeby być choć promilem twojego życia. Wiem, nie przerywaj, wiem, że jesteś niezależna i że ze wszystkim sama sobie poradzisz. Wiem, że wszystko potrafisz zrobić sama. Ale chcę, żebyś wiedziała, że nie musisz. Chcę być ci potrzebny. I chcę ci pomagać. Nie musisz się zarzynać zleceniami. Remont możesz sobie zrobić kiedy indziej. Mam cztery pokoje. Dwóch w ogóle nie używam. Przygotuję dla ciebie pokój po operacji. Zabiorę cię do domu. Będę się tobą opiekował. Wezmę urlop i nie będę się ruszał. Zawiozę cię, gdzie będziesz potrzebowała. Pozwól mi być częścią swojego życia.

Well, rzadko się zdarza, żeby mnie zamurowało. Stanowczość i jednoczesna łagodność w jego głosie sprawiły, że oniemiałam. Nie umiem, nie umiem jeszcze przyjmować tego, co dostaję od losu. Nie umiem więc w konsekwencji słuchać. Nie umiem widzieć człowieka w całości, tak jak mnie mama nie widzi.
Nade wszystko: nie wierzę w swoje szczęście.
Czy on jest taki naprawdę? Czy tylko udaje? A potem będzie jak wszyscy? Do obsługiwania? Znoszenia jego fochów? Cichych dni?

***
Droga A., kimkolwiek jesteś, dziękuję, że czytasz. I Tobie, Aniu, bo wiem, że też śledzisz. I Tobie, Julito, dziękuję.
Nie nadążam za barokowością życia, nie umiem sklasyfikować. Nie wiem, co będzie. Boję się, że przekręcę mechanizm w i w Niedźwiedziu sprężyna odporności pęknie. Ale nie umiem przestać. Całe życie żyłam na krawędzi. Pomiędzy życiem a śmiercią. Wygraną i przegraną. Znów przetwarzam bodaj jakiś schemat.

W kwestii matki jeszcze. w Ubiegłym tygodniu poszłam do kina na film "Suspiria", bo kocham Tildę Swinton w każdej postaci. Żadna to nowość, ale wniosek w filmowej lektury można sprowadzić do jednego: matka to ta, która daje życie i jednocześnie je odbiera. To nie może wróżyć łatwej relacji.

niedziela, 4 listopada 2018

W galopie

To bez wątpienia przełomowy w moim życiu rok - pod każdym względem. W obszarze chorowania, wartości, tożsamości, relacji, kontaktów i pracy. Bogna powiedziała mi w poniedziałek, że rada by była mnie widzieć teraz nieco częściej, bo wróciły flashbacki - nieustannie znajduję się w sytuacji wyborów, na które nie mam dużo czasu. Jestem więc zmuszona podejmować decyzje na poły intuicyjnie, na poły przy użyciu życiowej mądrości, której, jak już wiadomo, zawsze mi brakuje w decydującym momencie.
Pozostawanie ze sobą w kontakcie to jedno z najtrudniejszych i najbardziej ambitnych wyzwań, jakie postawiło przede mną życie. W zatrzęsieniu codzienności nie sposób to robić, przypomniało mi się, że Bogna kilka lat temu mówiła, że pisanie dziennika to moja naturalna ochrona przed niezwariowaniem. A skoro dzisiejsze niedzielne przedpołudnie spędziłam na rwaniu sobie włosów z głowy, ile to mam roboty i jak bardzo przerobienie tej materii jest niemożliwe, postanowiłam zostawić świat samemu sobie i zgromadzić wydarzenia ostatnich dni, które umykają wraz z pędzącym czasem.

- Doktor Niedźwiedź panikował przed egzaminem specjalizacyjnym przez ostatnich kilka tygodni, czym doprowadzał mnie do szału; do jeszcze większego szału doprowadził mnie tym, że zdał na trzy piątki i trójkę; wyłożył się na pytaniu o raka olbrzymiokomórkowego; Bóg raczy wiedzieć, co to znaczy, ale na chłopski rozum dedukuję, że lepiej taki niż drobnokomórkowy, bo szybciej i bardziej podstępnie ten drugi się rozsiewa; ataki szału uspokoił we mnie wątek o wielkim potencjale narracyjnym - jednym z egzaminatorów Niedźwiedzia był profesor Synder - we własnej osobie; ten sam, który dwadzieścia lat temu uratował moje biodro przed całkowitym zniszczeniem, a potem skierował mnie na artroskopię metodą FAI. Niedźwiedź zdawał w tym samym momencie, w którym dojechałam do Babci na grób, w przeddzień Wszystkich Świętych, spojrzałam na wyblakłą już tabliczkę na krzyżu na grobie i powiedziałam: "Babciu, niech wylosuje dobre pytania"; i wylosował;

- kiedy już się ucieszyłam, że wreszcie teraz po szale egzaminacyjnym będę mogła spędzić z nim trochę czasu i przyjrzeć się, co w nim siedzi oprócz umiejętności łamania młotów, rozłożył się koncertowo na zapalenie oskrzeli; jak znam życie, kiedy już się wyleczy, padnę ja, bo nic w przyrodzie nie ginie; i tak akcję poznawania i oswajania mogę odłożyć na następne wcielenie, w którym, jak wiadomo, planuję być modelką Vogue'a; 

- w halloween na świat próbowała przyjść Zojka; Natalia nie chciała, żeby Córka przychodziła do nas w depresyjne święto i wyraźnie dziecko posłuchało sugestii; dobrze, bo zostało mi jeszcze dwadzieścia rządków kocyka;

- Kraków jesienny jest jeszcze bardziej ujmujący niż zapamiętałam z ubiegłego roku i jeszcze bardziej nadaje się do kręcenia tam thrillerów; szkoda tylko, że przez rynek przebiegam, bo delegacja, bo obowiązki, a miasta nic a nic nie mogę posmakować; tylko dla Babci zdążyłam kupić wianuszek na grób, najpiękniejszy od kwiaciarek; bo co ja innego teraz Babci mogę dać;

- moja mama udała się do podologa do Łodzi; dopóki ja ją prowadzałam do podolożek, nic jej się nie paprało i nawet na weselu Kuby zatańczyła; mama w ubiegłym tygodniu oznajmiła mi, że po wizycie w Łodzi ma ranę na stopie głębokości 1 centymetra, która się sączy i za nic zagoić się nie chce; specjalistka, którą mama wybrała do wykonania zabiegu, na żywca wyrwała jej ze stop jakąś podejrzaną narośl i zamiast oddać ją do badania histopatologicznego, podarowała mamie na pamiątkę; a teraz co tydzień wożę mamę na zmiany opatrunków; każda taka wyprawa oznacza dla mnie pięć dodatkowych godzin w samochodzie (z Warszawy jadę do Kutna, z Kutna do Łodzi, z Łodzi do Kutna i z Kutna do Warszawy); a mama wrzeszczy na mnie, że to skandal, że ja mam samochód w Warszawie, a ona musiała z pierwszego zabiegu wrócić do domu taksówką; cóż, jak byłam dzieckiem, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poskarżyła się, że marznę na przystankach tylko dlatego, że mamie nie chce się zrobić prawa jazdy;

- nauczyłam się robić zupę krem z dyni i miałam wrażenie, że za każdym razem wychodzi mi lepsza; w bezmiarze dumy z samej siebie nagotowałam jej tyle, że samozachwyt szybko mi przeszedł, kiedy wielki gar musiałam jeść sama przez tydzień;

- Wojtek podarował mi przepiękny obraz Łukasza Huculaka, który przedstawia portret Eugenii; malarz przygotował cykl poświęcony czaszkom, ale ta jedna jedyna praca nie tylko do mnie przemówiła, ale niemal zaśpiewała we mnie; Eugenia zawiśnie na jednej z moich ścian, ale dopiero po remoncie; teraz wydobywam Eugenię od czasu do czasu z folii, patrzę jej w puste oczodoły, przyjmuję w siebie jej zapach, po czym pakuję skrzętnie ponownie w folię, żeby zachować zapach chwili i galerii Wojtka;

- z Anitą porozumiewamy się ciągle przez Whatsappa, ale rozmawiamy niemal codziennie: o życiu, o wyposażeniu mieszkań, o tym, że mięso kury z Umbrii jest żółciutkie, nowa publikacja Tomasza Żukowskiego to wielka bomba wrzucona do szamba polskości, że czas sobie sami wymyśliliśmy i że zagadnienie Holocaustu to nic innego jak refleksja o samotności człowieka we wszechświecie; a potem płynnie przechodzimy do rozmów o wyższości primitivo nad białym winem i zanim się zorientujemy, że jeszcze dużo roboty mamy do zrobienia, trzeba się kłaść spać, tak już późno;

- na jodze jestem coraz bardziej elastyczna i cardio zadane mi do ćwiczenia w domu przez Iwonę całkiem nieźle działa, choć wzmaga we mnie apetyt; w tym tygodniu mam u niej terapię manualną; ciekawa jestem, w którym miejscu duszy będzie próbowała mi tym razem zostawić siniak;

- w dyktafonie mam szesnaście godzin różnych nagrań i nie mam kiedy ich spisać, a co dopiero zredagować;

- jeden z reżyserów, z którymi ostatnio robiłam wywiad, w mejlu napisał, że jeszcze tak dobrej redakcji tekstu nie czytał i że jest pod wrażeniem mojego profesjonalizmu; zareagowałam na to tak, jak umiem, czyli płaczem ze wzruszenia; ostudził mnie naczelny, pisząc z pretensjami, że w ostatnim tekście o rynku kawy używam za dużo literackich sformułowań typu "fluktuacja"; i że to w tekstach biznesowych ponoć niedopuszczalne;

- zmęczenie intensywnością i uporczywą obecnością ludzi w moim życiu owocuje marzeniem o zakupie trzech hektarów ziemi, po których mogłabym jeździć bez celu w kółko; na przykład traktorem;

- poznałam nową panią dentystkę, która nie ma tego dziwacznego, podszytego psychopatią wyrazu twarzy na widok mojej otwartej paszczy; zabezpieczyła mi kolejny ząb, bo do operacji muszę dostarczyć zaświadczenie o sanacji zębów; była bardzo miła, rzetelna i profesjonalna oraz nie zadawała mi pytań, kiedy miałam otwarte usta; myślałam sobie na fotelu o tym, czy coś takiego, jak endecja zębów jest możliwe i czy obejmuje odpalenie racy ot, na przykład przy dolnej szóstce; tak dla fanu;

- z zażenowaniem oglądam kolejne posunięcia tfu-polityków i utwierdzam się w przekonaniu, że to wielki pech urodzić się Polakiem;

- wczoraj po raz pierwszy od ponad pół roku włączyłam sobie na Netfliksie serial, "Alienistę"; zachwyt ogarną mnie taki i radość tak przeogromna, że wreszcie mam czas dla siebie, że wreszcie mogę coś dla przyjemności, że wreszcie nie po to, żeby potem zrobić wywiad, że aż zasnęłam w połowie; horroru; to dowód na starzenie się i stres oksydacyjny;

- wróciłam na zajęcia literackie do Grynberga; na ostatnich warsztatach gościem był Paweł Łoziński; zadał mi pytanie, "kim jestem", a ja odpowiedziałam, że dinozaurem; po kilku dniach spotkałam go przy Placu Przymierza na spacerze z jego suczką Lolitą; przyszpilił mnie tymi czujnymi oczami i powiedział: "nie wyglądasz na dinozaura; wyglądasz na kogoś, kto za dużo słucha i za dużo dźwiga"; odpowiedziałam, że ja nie jestem zagadnieniem, a Paweł zaprosił mnie pod swój blok, w którym kręci nowy dokument -umieścił na balkonie kamerę i nagrywa wypowiedzi przechodniów; i pomyśleć, że zobaczył we mnie filmowy oryginał; 

- na Zwycięzców królują dynie, kabaczki, gruszki i pachnące jabłka; raz nawet widziałam szare renety; przynajmniej dwa razy w tygodniu temperatury przypominają te wrześniowe, ptaki nie wiedzą, co ze sobą począć, w mieszkaniu fruwają mi muszki owocówki i ogólnie przyroda zwariowała; trudno jej się dziwić - ludzkość już dawno postradała zmysły;

- na wystawach sklepowych pojawiają się pierwsze renifery, mikołaje i świąteczne poblaski; odwracam szybko wzrok i udaję, że święta w tym roku mnie nie dotyczą; przypominam, że w ubiegłym roku, dwa lata temu, a nawet piętnaście też próbowałam to robić; bezskutecznie;

- dziś widzę się ze Stasiem, Helą, Stasiem drugim i Matyldą; dla żadnego z dzieci nie mam żadnego prezentu; teraz udaję, że nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia;

- Doktor Niedźwiedź właśnie napisał mi sms: "kocham Cię i potrzebuję Cię do życia"; byłam podła i odpisałam: "widać, że antybiotyk niezbędny";

- jako że nie miałam pomysłu na kształt tego wpisu, nie mam również pomysłu na zakończenie; myślę o tym, ile mam roboty, płakać mi się chce, więc podjęłam męską decyzję: zdrzemnę się godzinę. 

piątek, 12 października 2018

Jesień na Miączyńskiej

"Ale wie pani, mnie to nawet jakoś specjalnie nie boli. Ręce mi tylko puchną, ale to od zawsze. Idzie przywyknąć. Przychodzę tu, kiedy tylko mogę, bo ci ludzie. Takie ciepło od nich idzie. No to przychodzę, bo co będę w domu siedzieć. A w przychodni to zawsze można posłuchać, jak inne ludzie żyją. I siadam nieraz tam na trzecim piętrze, bo tyle tych młodych chodzi. A jakie choroby mają, pani. Człowiek by nie podejrzewał. Nieraz to do człowieka niepodobne. Podniesie mi pani ten pieniążek? O, panią też boli? Nie może być. Dziękuję. Chuchnąć trzeba na szczęście. I ja do tych lekarzy ciągle chodzę. Jak w instytucie mnie nie chcą, to do poradni pójdę z bólem w klatce. I oni wtedy się boją. Bo taki lekarz to popatrzy, wysłucha. A jak mnie zbywa, to ja mu grożę. Że naskarżę. A pani jak ma? Ale to trzeba, trzeba tam na nich wymuszać. Oni się mają opiekować. No co pani? Co mnie obchodzą inni? Mną niech się zajmie! Siedzi tylko, papiery wypełnia, co on ma do roboty? O, a co pani takich broni? Mało to się pani w życiu naczekała w kolejkach? Oni z pani pieniędzy tu są. Dla pani. Samochodami jeżdżą. Idzie pani już? Pani patrzy, znowu upadł".


Badania krwi, punkt pobrań, bliskie spotkania z suwerenem, odcinek 2615.



Niniejszym oficjalnie w Światowy Dzień Reumatyzmu ponownie wywaliło mnie z programu - ustawowe 18 miesięcy dobrostanu wystarczy ustawodawcy, żeby zostawić mnie bez ochrony. W tym roku jednak jest inaczej. Psychicznie czuję się lepiej. Jestem silniejsza. Ponieważ Doktor Majkel wiecznie wrzeszczy, że jeszcze pięć kilo w dół, zaczęłam ćwiczyć cardio. Ja. Cardio. Co to w ubiegłym roku o tej porze wybierałam na wyprzedaży botki wsuwane, bo nie mogłam zasunąć suwaka w butach. Na jodze Natasza mówi, że mam aurę zdrowego człowieka, tylko jeszcze trochę za dużo we mnie smutku. A ja nawet wiem, skąd ten smutek. Ponieważ u autoimmunologicznych wszystko jest odwrotnie, nadmiar zaopiekowania, uwagi i serdeczności ze strony Doktora Niedźwiedzia powoduje u mnie wyrzuty sumienia, wysypki kontaktowe, wścieki lewego stawu krzyżowo-biodrowego i inne fizjologiczne bezeceństwa. Wiem, bez sensu.




Wyniki badań krwi są jednak modelowe, tylko OB nieznacznie daje znać, że ma ochotę na harce. Udaję więc, że to nie moje OB. Kropka ma patent na takie wydarzenia w żyiu. Kiedy na kanapie z koców i poduszek zrobi sobie jurtę mongolską i doprowadzi posłanie do stanu opłakanego, zawsze zwracam jej uwagę. To znaczy mówię: "a kto tu zrobił rozpierduchę?" Mówię głosem karcącym, twardym, na który Kropka najpierw reaguje smutkiem w psich oczach, po czym czymś na kształt focha, a na koniec zaczyna biegać po pokoju i szukać winowajcy. Jest tak zaangażowana w poszukiwania, że natychmiast przechodzi mi złość. Może Eugenia się nie wścieknie? Może mogę liczyć na jej łaskawość?

W oczekiwaniu na wyniki morfologii poperegrynowałam śladami wspomnień na ulicę Miączyńską. Modrzew, przy którym lubiłam się zatrzymywać - niezmiennie piękny. Tylko kolory zmienił. W porównaniu z ubiegłym rokiem sześć razy szybciej pokonuję odległość pomiędzy Instytutem a sklepem spożywczym, w którym mroczny Doktor przyłapał mnie na próbie pożarcia tabliczki czekolady. Po czym sam mnie kawałkiem poczęstował. Pan doktor w Instytucie już nie pracuje, a ja nadal przyjeżdżam na kroplówki.



Doktor Niedźwiedź wysłał mi dzisiaj chyba milion wiadomości z pytaniem, czy wyniki już przyszły. A one szły sześć godzin. Chce wiedzieć, jakie ma instytut wytyczne co do operacji, czy są specyficzne wskazania, czy skierowanie na densytometrię wystawią, jak skoordynować pracę instytutu z działaniami szpitala w Otwocku. A Instytut ma na wszystko wyspane. "Pani Kasiu, my się na endoprotezoplastyce nie znamy". "Densytometria? My skierowania nie wystawiamy". No, może pani wytrzyma bez biologii do marca, ale jeszcze się to nikomu nie udało. Powodzenia" - powiedziane z przekąsem. No i dobrze. Coś mi mówi, że gorzej niż w ubiegłym roku już nie będzie.
Pytam panią doktor, czy naprawdę muszę schudnąć jeszcze 5 kilo i jak, do kurwy, mam to zrobić.
Pani doktor odpowiada: "nie, no bez przesady, pięć to nie, ale tak około trzech może pani zrzucić, to wskazane". Nie no, dzięki, naprawdę, to miażdżąca różnica.

Przekablowałam wszystko Doktorowi Niedźwiedziowi. Bo wydzwaniał jak szalony. Że to chyba poważne, bo oni ciągle o tym chudnięciu, a przecież jak ważę 57 kilogramów, a mierzę 160 centymetrów, to trudno mówić, że to otyłość, że proteinogram w porządku, ale jak teraz znowu zasunę dietę wege, to może być różnie, tym bardziej, że zima, a suplementacja nie działa, że Iwonka pokazała mi ćwiczenia kardio i prawie od nich wyplułam płuca, ale to chyba jednak od tego, że zamówiła kocyk na drutach dla dziecka w kolorze jajecznicy (serio? żółty i czerwony wzmagają apetyt; i agresję; ale - wedle życzenia), że płytki krwi wreszcie w normie, a nie wielkie jak talerze, że park w Instytucie piękny, jesienny, tylko dawno liści nie grabili, a tak w ogóle to już sama nie wiem, co z tym chudnięciem i...

(tu wzięłam oddech, bo musiałam, a Doktor Niedźwiedź sapnął po swojemu:)
- Ja już pani powiedziałem. Wszystkich dietetyków - do pierdla. Natychmiast. Nie można operować glizdy. Krętarz da się pani wyczuć zaraz pod skórą. Dwumilimetrową warstwę tkanki tłuszczowej ma pani może, a ona jest niezbędna, żeby się rana zabliźniła szybko. Pani mnie nie będzie uczyć, jak się zamyka pacjenta.

Zapowietrzyłam się, bo, psiakrew, ma rację - nie będę go uczyć. Nie mam pojęcia, jak to wygląda. Hamuj piętą, Kasiu, bo nos zaczynasz za wysoko zadzierać. Operacje znasz z netu i książek z listy lektur studentów medycyny UW. Nigdy nikomu skóry nie przecięłaś skalpelem. Raptem sobie skórę przy kłębie dłoni - ryzą papieru. No, znaj proporcje.
Wzięłam więc jeszcze oddech, pro forma, może mi coś w ułamku sekundy przyjdzie do głowy, ale pan doktor był szybszy:

- Kocham cię, chuda glizdo.  


niedziela, 7 października 2018

Uczulenie na bliskość

- Zapraszam panią na przejażdżkę.
- Pan wybaczy, ale nie mam czasu. Mam inne plany na sobotę.
- Wiem, pani pracuje. Ciągle pani pracuje.
- Pan też, a w przerwach ma się pan podobno uczyć do egzaminu. To ważne.
- To pani jest dla mnie najważniejsza.
- Męczy mnie to już. Chyba ustaliliśmy, że...
- W moje urodziny mi pani tego nie zrobi. Poświęci mi pani choć trochę swojego czasu. Proszę.

Nosz kurwa. Ma urodziny i będzie foszył? Co za narcyz skończony, co za zadufany w sobie szantażysta.

- Nie zabiorę pani dużo czasu. Chciałbym to popołudnie spędzić z panią.
- I pan uważa, że ja pana zachciankę spełnię?
- Myślę, że pani doskonale wie, że to nie jest zachcianka.

Milczę, no bo co mam powiedzieć: wal się? Zastanawiam się jeszcze, ile czasu z dzisiejszej soboty poświęciłam na jakieś bzdury. Na innych. Na działanie na ich zlecenie. Ani minuty dla samej siebie oprócz śniadania. Więc jeśli z nim nie pojadę na przejażdżkę urodzinową, a jestem go w sumie piekielnie ciekawa, znów będę do wynajęcia. Znów ktoś sobie zdecyduje o kształcie mojego czasu.

Przyjechał niemal prosto z przychodni. Przyjął trzydziestu pacjentów. Odessał wodę z czterech barków. Podał siedem blokad. Prawie się pośliniłam, jak o tym opowiadał. Matko, jakie to jest ciekawe. Przyniósł ulgę tylu ludziom. Tak bym chciała kiedyś w pracy zawodowej mieć z czegoś tyle satysfakcji.

Udawałam jednak obrażoną na cały świat. Ale coś we mnie w środku tak pięknie się ucieszyło na jego widok.
Jedziemy i jedziemy. Szamoczę się pomiędzy potrzebą nawrzeszczenia na niego a paniką na widok tego, że znajdujemy się na drodze do Augustowa i w tym tempie za chwilę wylądujemy na Mazurach. Na szczęście odbija w Serocku i podjeżdża ze mną do restauracji rybnej.

- A teraz panią nakarmię. Bo, jak znam życie, pani wypiła dzisiaj na obiad ten swój nędzny koktajl proteinowy na ohydnym mleku roślinnym. Kupiłem nawet jedno na spróbowanie. Kot mnie nawet za to ofuknął. Wszystkich dietetyków powinno się wsadzić do więzienia.

Tyran. No wariat. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak pakuje mi surowe ryby do gardła. Na siłę. Z łuskami, rybim odorem, śluzem, kawałkami lodu. Beksiński by nawet przy tej wizji odpadł.
Stop. Głos Bogny.
"Pani Kasiu, trzy oddechy. Co się dzieje? Jakie wspomnienie pani przetwarza?"

Szukam. Szukam w głowie. Mama? Nie, mama nie zmuszała mnie do jedzenia. Obrażała się tylko, że nie jem. Babcia? "Masz jeść, bo jak była wojna, to człowiek by suchy kamień ugryzł". Ale wtedy i dzięki temu jadłam z przejęciem i wdzięcznością. Stołówka w szkole? O zapachu krupniku?

Nagle mnie oświeca. W tym czasie pan doktor otwiera mi drzwi od strony pasażera i podaje rękę. Musiałam się zmienić na twarzy, bo i pan doktor się zmienił.
- Co się stało, pani Kasiu? Dlaczego pani tak zbladła?

Włosy stają mi dęba na czubku głowy. Czuję w środku zimno. Skóra mi cierpnie ze strachu.

Michał.
Oczywiście, że Michał.
A jednak, jesteś ciągle we mnie. Nie minąłeś, zły śnie. Teraz akurat musiałeś na wierzch wypłynąć?

"Teraz mi obiad zrobisz, kobieto".
Chrzęst otwieranej butelki z wódką. Otwieranego piwa. Szóstego. Dwunastego. Cuchnący oddech. Bełkotliwy ton. Drżąca w kącie pokoju ze strachu Kropka. O Boże.

Czuję, że łzy mi stają w oczach. Matkoboska, nie teraz. Nie tu. Nie pod Serockiem. Nie przy nim. Boże, tylko nie przy nim.

Długo nie czekałam. Przy samochodzie runął na kolana, a ja usłyszałam w sobie odgłos walącej się ściany.
- Pani Kasiu, nie chcę pani do niczego zmuszać. Przepraszam. Nie wiedziałem, że to dla pani taka przykrość. Błagam, nie zniosę, że pani przeze mnie płacze.

Patrzę mu w oczy i nie widzę Michała. To nie jest Michał. "Czy pani go widzi, pani Kasiu? To nie jest pan Michał. To jest zupełnie inny człowiek. Każda relacja to ryzyko. A nasze dorosłe życie polega na podejmowaniu ryzyka".

Pan doktor całuje mnie w rękę:
- Przepraszam. Odwiozę panią do domu.

Nadludzkim wysiłkiem przytrzymuję jego dłoń i wysiadam. Czuję, że za chwilę się przewrócę. Jeśli jeszcze jakiś pseudonaukowiec powie mi, że PTSD mają tylko żołnierze z Afganistanu i Iraku, własnoręcznie zastrzelę.

Po drodze do wejścia podaje mi łokieć. Walczę ze sobą chwilę, ale biorę go pod rękę. Łokieć. Ten łokieć. Siłę z niego wykorzysta, zanim uderzy w trzpień, jeśli będzie mnie operował. Ta ręka, która pomagała mi wyjść z samochodu, przetnie moje powłoki skórne. I będzie obsługiwała piłę elektryczną i frezarkę. A teraz prowadzi mnie do stolika. Ciało z duszą.

Patrzy na mnie czujnie, jak na oddziale intensywnej opieki. Zamawia dla mnie wodę, potem pozwala wybrać sobie rybki. Nie wiem, kiedy, ale zaczynam się z nim dobrze bawić. Potem śmiać. Czuję, że zaróżowiły mi się policzki. Bawią mnie jego żarty, bardzo muszę się pilnować, żeby na twarzy nie było widać, jak mnie jego umiejętności chirurgiczne fascynują.

Z powrotem skręcamy w jakieś boczne drogi, ale łapię się na tym, że się nie boję. Ciemno już, mijamy jakiś tunel. Przez chwilę myślę o tym, że może mnie tu zamordować i zostawić, a dopiero jutro po południu naczelny zacznie po mnie wydzwaniać.
Stajemy pod parkanem cmentarza. Nadal się nie boję. Niczego tak dobrze w życiu nie oswoiłam jak śmierci. Myślę o Babci. Pewnie zaczęłaby tu od razu sprzątać.
Pan doktor pali papierosa. Nie odzywa się. (Wreszcie. Czy ja już dodawałam, że wreszcie poznałam kogoś, kto gada więcej ode mnie?) Ja nie pytam. W końcu zasuwa szybę i odjeżdżamy.

Nie wytrzymuję:
- Dlaczego mnie pan przywiózł pod cmentarz?

Chwilę milczy.

- Chciałem panią tacie przedstawić.

Kiedy zjeżdżamy na główną trasę, zerkam na niego ukradkiem. Ma rozluźnioną, spokojną twarz i szkliste oczy.

Kiedy przywozi mnie pod blok, pozwalam się mu pocałować w czoło. 
- Nie przeżyłem tak pięknych urodzin, odkąd skończyłem sześć lat.
Muszę być sprawiedliwa:
- Mnie też było miło, dziękuję.
Odprowadza mnie pod klatkę. W prawej ręce trzymam torebkę, żeby się schować najmocniej, jak to możliwe. Delikatnie podnosi do ust moją lewą dłoń.

W mieszkaniu opieram się o drzwi zasłane magnesami z podróży, naklejkami z demonstracji i przypomnieniami o tym, czego wciąż nie zrobiłam. Przyglądam się lewej dłoni i widzę to:



Już teraz wiem, co znaczy, że choroba autoimmunologiczna jest nieuleczalna.

piątek, 5 października 2018

Teoria względności

Podobno miłość przychodzi zawsze nieproszona, w najmniej spodziewanym momencie. I jeszcze było takie powiedzenie, że "real love doesn't meet you at your best. It meets you in your mess". Jestem żywym przykładem na prawdziwość słów Parka.
Nie mogłam sobie zatem wymarzyć bardziej nieodpowiedniego momentu na przyjmowanie męskich awansów niż ten właśnie. A ponieważ w moim życiu jak coś się wali, to zazwyczaj lawinowo, musi chodzić o zawieruchę w samym środku bajzlu. Czyli nawału pracy, rozpaczliwych prób gromadzenia pieniędzy, robienia kilku rzeczy naraz, prób zmiany pracodawcy i perspektywy wywalenia ściany w mieszkaniu.

Aniu, trochę kulawo (haha) odpowiem pewnie na Twoje pytanie.
Doktora Niedźwiedzia widzę w trzech obszarach.

Pierwszy - lekarz.
Wszystko w nim jest dla mnie zdumieniem. nie nawykłam do takiego podejścia. Widzi mnie jako pacjentkę. Widzi, że nie opłaca się kręcić, bo wczesniej czy później sama dojdę do prawdy i za próby zamydlenia mi oczu zemszczę sie koncertowo.
Informuje mnie skrajnie rzetelnie, ze szczegółami (przytaczanymi tu wielokrotnie), z całym fizjologicznym dobrodziejstwem i przekleństwem. Ale wie też, że najgorsza prawda, najbardziej przerażający szczegół niesie mi więcej ukojenia niż zawoalowane fakty podane w otulinie tzw. etyki zawodowej. Nie ze mną te numery. Moje zaburzenie bierze się stąd, że muszę wiedzieć wszystko ze szczegółami, bo jako dziecko byłam okłamywana. Nie tylko w kwestiach mojego stanu zdrowia. Mnie się nie okłamuje. Po prostu.
Szanuje moją potrzebę samostanowienia. I to, że za chwilę wymyślę, czy się nie konsultować z biodrem w sprawie NASA, jak zajdzie taka potrzeba. Napisał mi, że cieszy go moja postawa, bo nie można się ślepo zgadzać na wszystkie pomysły ortopedów. I wie, że mam świadomość głębokości ingerencji chirurgicznej. I nieodwracalności takiego postępowania na sali operacyjnej.
Potrafi zadzwonić do mnie w środku dnia z pytaniem, co dzisiaj jadłam. I to jest dla mnie bardziej skuteczne niż przypominajka w telefonie, bo tak zasuwam, że czasami zwyczajnie zapomnę o tym, że trzeba jeść. Że człowiek musi jeść, żeby nie umrzeć z osłabienia. A odbiałczenie będzie miało konsekwencje medyczne zarówno dla niego, jak i dla mnie. No, umówmy się: dla mnie gorsze.
Wieczorem wysyła przypomnienie o tym, że mam odpoczywać. Wysypiać się. i regenerować. Wiadomości od niego docierają do mnie w samym środku twórczego szału, kiedy już nikt do mnie nie dzwoni ze swoimi problemami egzystencjalnymi, nowym pomysłem na książkę, propozycją produkcji dokumentu o podziemiu muzycznym Wrocławia lat 90. czy informacją o tym, że galopujący ból stóp ma swoją nazwę i jest to metatarsalgia (mama). I prosi. nie nakazuje. prosi mnie o to, żebym już się położyła. A ja siedzę przy biurku zawalonym milionem kartek z wykrzyknikami, bo ciągle mnie coś goni i lampię się w ekran telefonu z niedowierzaniem.
któregoś razu aż podskoczyłam, bo pisałam raport zerknęłam na wiadomość, zasuwam dalej dane z boxoffice'u, a obok siebie słyszę głos Babci: "miałaś się wysypiać".
Zaczynam się zastanawiać, czy nie maczała palców w tym spotkaniu. tym bardziej, że Dziadek był stolarzem. A doktor Niedźwiedź tak właśnie siebie nazywa.

Drugi - człowiek
Serdeczny, podejrzanie aż sympatyczny. Inteligentny (omatko, matko, twardy zawodnik!). Oddany i lojalny. Pilnuje tajemnic lekarskich z takim oddaniem, że aż mnie swędzi skóra. Nie nakręca konfliktów. powiedziałabym nawet, że jest az nazbyt koncyliacyjny. odpuszcza, jak zaczynam wierzgać, więc zatrzymuję się w tym brykaniu i jak debil rozglądam się, ile niepotrzebnego kurzu podniosłam.
nie udaje. nie kryguje się. Mówi, że jedzie z kuzynem na wesele pić wódkę i to robi. Mało tego: w ubiegły weekend uznał za stosowne zadzwonić do mnie przed północą z wesela po kilku kolejkach i jeszcze mnie pozdrowić. Och, jakiego dostałam dopalania. Na to czekałam. Ach, jakże go zwyzywałam w środku nocy. Jakże, leżąc na łózku, pobrałam energię przez stopy z ziemi, dociskając lewą wewnętrzną piętę. Jak zassałam uda do panewek. jak poczułam w przeponie moc. Jak odpaliłam z warkotem rosomaka. Jak się wytarłam o niego, wywijając nad głową kobiecą godnością i potrzebą szacunku. Oplułam go wściekle ze wszystkich stron. ktoś inny by się nie odezwał za Chiny. usunąłby mój numer telefonu, wypierdolił z kolejki NFZu, wymazał z pamięci.
Po czym następnego dnia, ku mojemu zdziwieniu, pan doktor dzwoni i z drżeniem w głosie uznaje swoją nieprawość i małość. Chce przeprosić. Że to było szczeniackie i on nie wie, jak mógł do tego dopuścić. Na co ja, z miną przechery, myślę sobie: czekaj, ja cię urządzę. Na żywo masz mnie przepraszać. I ściągam go pod swój blok, skoro już i tak kursuje tu ze skierowaniami na densytometrię i inne pierdoły. Wychodzę z bloku powoli, nie spieszę się, pokazę mu, gdzie jest moje centrum w życiu. I poprawiam na rękach skórzane rękawiczki całuski i patrzę na niego z taką ilością pogardy, jaką udało mi się w windzie skumulować. A on staje przede mną w ostatni wrześniowy weekend, wielki jak dąb, w krótkim rękawku, choć jest na to stanowczo za zimno i rozkłada ręce gestem przedszkolaka, który nie ma pojęcia, jak to się stało, że się zakochał w koleżance, a już na pewno nie wie, co go podkusiło, żeby przypiąć jej pinezką do krzesła warkoczyk. Po czym daje mi piękną białą różę gestem tak delikatnym, zupełnie niewspółmiernym do jego gabarytów, a ręce mu drżą i widzę, jak jest przejęty. Nie mogę mu nie wierzyć. Jestem podła, ale nie aż tak. Róża kłuje mnie w palec przez rękawiczkę. Mam cudowny dar wykańczania nawet kaktusów. Stoi w wazonie już tydzień. Wygląda jak włozona do wazonu przed chwilą. Psiakrew.
I jeszcze takie proste rzeczy. jak podanie ręki. Mówi, że owszem, odchudza się, ale ma ochotę na stek i nie zawaha się zaspokoić tej ochoty. Uczy się do egzaminu pilnie, a wtedy wyłącza telefon. Ale zanim to zrobi, dzwoni do mnie i podaje alternatywny numer, gdybym nagle odczuła w środku dnia potrzebę skonsultowania kwestii entezopatii powięzi. Jak kumpel go potrzebuje, nie odmawia mu pomocy. Gada do swojego kota, a ten odpowiada. Przypomina mi się, jak prowadzę monologi w obecności Kropki, aż pies pada znudzony w poprzek łóżka. I wzrusza mnie to nieskończenie. Jak opowiada o zabiegach i pacjentach, cały jest w tym przypadku. Unika w ogóle określenia "przypadek". Pacjent i już. Człowiek. Wraca do zagadnień reanimacji. A kiedy mówi o tym, jakie to trudne: uratować człowieka, zmienia mu się głos. I mówi: "pani Kasiu, nie ma duszy bez ciała". A ja nie wiem, jakie pytanie mu zadać w następnej kolejności.

Trzeci - mężczyzna

- No i jak to się będzie odbywało? Proszę po kolei.
- Tak jak pani lubi. Ze szczegółami.
- Właśnie tego oczekuję.
- Najważniejsze to dobrze ułożyć pacjenta na stole. Sam to robię, dopiero potem idę się myć. Dostaje pani zastrzyk w kręgosłup. Po dwóch minutach mięśnie wiotczeją. Nie czuje pani nic od pasa w dół.
- Nuda, to wiem, miałam już takie znieczulenie.
- Miało być ze szczegółami.
- Dobra, nie przerywam.
- Podchodzę do stołu od lewej strony. Proszę, żeby skrzyżowała pani ręce na piersiach. Potem stosuję niezawodny chwyt, którego nauczył mnie mój mistrz jeszcze w Łodzi.
- Chwyt? Nelsona mi pan założy?
- Nie. Prawą rękę podkładam pod pani lędźwie. Lewą przekładam pod pani lewym udem i chwytam za górę prawego uda. Potem jednym ruchem przy pomocy asysty przekładam panią na prawy bok. A spojenie łonowe stabilizuję na specjalnym siodle. To ma gwarantować odpowiednie ułożenie miednicy. I tak panią zostawiam i idę się myć do operacji. W tym czasie asysta przygotowuje pole operacyjne. Przykrywa panią i zabezpiecza. Odkaża nogę. Anestezjolog monitoruje pani serce i czynności życiowe. Potem przystępujemy do operacji. Resztę juz pani wie. Ale w każdej chwili może pani zapytać.

Ja se myślę: Jeeezu. Przecież będę naga! A ten mi jakieś slalomy pomiędzy nogami będzie robił! Chryste. To jeszcze gorsze niż gastroskopia na pierwszej randce. Ale zaraz, chwila, dlaczego ja o randce myślę?! Przecież to operacja, psiakrew! Oni widzą tysiące nagich bioder. To dla nich znaczy tyle samo, ile dla mnie plik bezpośrednio od autora, bez redakcji i poprawek. Dane rynkowe surowe, ważone. Słuchalność w poszczególnych rejonach kraju. Frekwencja w prime timie. Stopień zaangażowania odbiorcy. No już? Jesteś spokojniejsza? To tylko ręka między nogami. Wielkie mi halo.

Pani Bogna słucha mnie uważnie. Unikam jej wzroku, jak mogę, za wszelką cenę próbuję się pilnować z tym, żeby nie mówić o panu doktorze w samych superlatywach. Nie myśleć o różowym słoniu. Nie myśleć o tym, że ma takie dobre, ciepłe, orzechowe oczy. Rzęsy tak długie, że jestem o nie zazdrosna i nawet zanabyłam olej rycynowy, żeby swoje nim smarować i nie być gorszą od pana doktora. I nie myśleć o tym, że nad czołem włosy mu się tak miękko kręcą. A ja walczę z atawistyczną potrzebą dotknięcia tego kosmyka. Potem na szczęście odzywa się we mnie głos racjonalny, który pyta: "no i po co? Po co masz go dotykać? Ten człowiek ma cię pokroić. A potem amputować twoją kość". Wtedy trzeźwieję i robię się lodowata i niedostępna.
Pani Bogna w końcu zmusza mnie do spojrzenia jej w oczy. "No i co takiego się wydarzyło, pani Kasiu? To taka tragedia, że się w pani zakochał mężczyzna?" W kącikach ust drży jej figlarny uśmiech, a we mnie narasta panika. "Mężczyzna" - dudni we mnie. Chryste. Wiem, co oznacza pytanie Bogny. Teraz zacznie dopytywać. Wkręcać się we mnie, drążyć, utrącać, rozbierać mnie. A ja nie będę wiedziała, co zrobić z oczami, rękami, ciała będę się próbowała pozbyć. Będę zmieniać temat, odkopię w głowie teorię względności, przytoczę pisma de Saussure'a. Wejdę na jedenasty poziom abstrakcji, po czym Bogna pstryknie mnie i powali jednym zdaniem: "ach, to dlatego pani taka promienna i szczęśliwa". A kiedy będę wychodzić od niej, oprze się o framugę drzwi wejściowych i z tajemniczą miną powie: "dobrej zabawy, pani Kasiu".
I wsiądę do samochodu z wypiekami na twarzy, oszalała z dezorientacji, bo przecież na Ghandiego do Łodzi przyjeżdżałam po to, żeby odwlec moment śmierci. Albo żeby odejść jak najbardziej łagodnie. Bezkolizyjnie. Niewidocznie. A teraz śmierć jest taka daleka. Nierealna wręcz.

- Jak panią zobaczyłem w gabinecie, wiedziałem, że już nic nie będzie takie samo.
- No oczywiście, proszę pana, teraz ma pan wreszcie okazje się wykazać wiedzą i kompetencjami. Głupi by się nie cieszył. Proszę pamiętać, że wieszam poprzeczkę wysoko.
- Uwielbiam tę pani niedostępność.
- Proszę się przyzwyczaić.
- Tyle lat na panią czekałem. Wytrzymam do marca.
- Kto panu powiedział, że ja w marcu zdecyduję się na operację? taki jest pan pewny siebie?
- Jestem spokojny o pani decyzyjność. Pani wie, że trzeba operować jak najszybciej dla pani dobra. Jest pani mądrą kobietą i rzadko zdarza się pacjent o takim poziomie samoświadomości.
- No widzi pan, ile ma pan szczęścia? Proszę tego nie zepsuć, bo pan sobie w CV nabruździ.
- Sam nie wierzę w swoje szczęście.
- Czy chce mi pan powiedzieć coś jeszcze? Coś o technice operacji? jakieś zalecenia? Bo mam przez pana znacznie więcej obowiązków niż planowałam i nie mam czasu na czcze pogaduszki.
- Chciałem tylko powiedzieć, że widzę panią jako zdrową, szczęśliwą kobietę. I zrobię wszystko, żeby dać pani tego szczęścia jak najwięcej.
- Wystarczy, że pan naprawi moje biodro. Więcej od pana nie oczekuję.
- Na razie. Liczę na to, że to się zmieni. Będe o panią walczył.

Myślę sobie: ejże, na razie za bardzo nie masz możliwości się wykrwawiać, bo konkurentów jakoś nie widać.
Ale mówię:

- No dobrze, panie doktorze, widzę, że ta rozmowa zmierza donikąd. Proszę więc siodłać konie i przygotowywać się do walki o najlepszy model endoprotezy, jaki jest dostępny na rynku. Przypominam również, że zobligował się pan do wstawienia mi endoprotezy na zawsze - nie przewiduję reoperacji ani wymian. Do śmierci. I to będę egzekwować.
- Jestem gotów pani przysiąc przy świadkach, że nie opuszczę pani aż do śmierci.
Zagotowałam się.
- Pan oszalał.
- Zgadza się. Na pani punkcie.
- Zmienię operatora.
- Zrobi pani, co pani będzie chciała. A ja to uszanuję.
- Nawet jak panu każę iść precz?

Cisza. Usłyszałam, co powiedziałam. I ten głos Bogny we mnie: "pani Kasiu, czy to, co pani mówi, jest zgodne z tym, co pani czuje?".
Zaczynają ze mnie spadać pancerne łuski choroby. Zrogowaceń od machania maczetą. Ochraniacze na kolana po czołganiu się przez zasieki.

Przypominają mi sie ostatnie słowa Babci, na miesiąc przed śmiercią. Siedziałam przy jej łóżku w środku nocy. Kropka położyła mi pysk na stopie. Tak bardzo mnie wszystko bolało. Babcia ocknęła się przed 4 rano z majaczenia. Spojrzała na mnie:
- Jesteś, córka? Przyjechałaś?
- Jestem, Babciu, to ja, Kasia, twoja wnuczka. Jestem z tobą.
Głos mi drży. Mama chrapie głośno w drugim pokoju. Pieką mnie oczy ze zmęczenia. Czuję, że śmierć jest tak blisko. Tak bardzo blisko. A ja nie mogę jej powiedzieć: zabierz mnie zamiast Babci. Nie mogę.
- A ty masz męża? - pyta mnie Babcia nagle.
- Nie mam, Babuniu.
- To ty taka samiutka?
I zasypia.
Dźwięczy to pytanie w pokoju. Trzymam Babcię za chłodną rękę. I wiem, że nawet jak odpowiem, Babcia już odpowiedzi nie usłyszy. Nie zrozumie. Teraz Babcia jest moim głosem wewnętrznym. Płaczę, bo nie wyobrażam sobie życia bez Niej. Bez Jej opieki. Widzenia mnie. "ubieraj się ciepło. Nerki zaziębisz, latasz tylko jak wariat, szalika nie zawiążesz. I odżywiaj się, bo ty chorowite dziecko jesteś. Wrażliwe. Babcia ci kotlecików narobi. Tylko nie rozdawaj. Już ja cię znam. Ostatnia koszulę być ludziom oddała".
Babcia po godzinie przebudza się. Zupełnie przytomnym głosem mówi do mnie:
- Dziecko, to niedobrze tak samemu. Tobą się musi ktoś opiekować. Przecież ty ani ojca, ani matki nie masz. Ja ci kogoś poślę.
Przykrywam ją lepiej kocem i śmieję się:
- Babciu, mnie dobry lekarz wystarczy do szczęścia. A teraz Babcia śpi. Ja tu będę.

Rozbraja mnie kiczowatość zestawienia tego wspomnienia z rozmową z panem doktorem. Ale co jeśli Babcia naprawdę go wysłała? Ona już nie takie numery robiła. Myślę, że jej osobowość jest w stanie rozsadzić każde życie pozagrobowe, choćby nawet tak piarowo doskonała instytucja jak kościół katolicki misternie je uplotła od strony teoretycznej.

Pan doktor milczy. Ja nie wiem, co powiedzieć. W końcu decyduję się poddać:
- Przepraszam. Panie doktorze, to dla mnie trudne. Żeby nie powiedzieć: niemożliwe. Zaufałam panu jako lekarzowi. Potrzebuję pana pomocy. Sam pan powiedział, że już teraz moja operacja będzie dla Pana potwornym stresem.
- I ja panią przepraszam. Zagalopowałem się. I dziękuję Pani za szczerość. A przy okazji przepraszam za moją ułańską fantazję. Nic na to nie poradzę, żyję już trochę na świecie, a takiego zamieszania w głowie sobie nie przypominam. Chciałbym, żeby pani wiedziała, że to, co pani mówię, jest skrajnie nieetyczne. mnie nie wolno tego robić. Nie wolno mi wykorzystywać sytuacji zależności. Więc jeśli pani uzna, że to dla pani niekomfortowe, zrozumiem, jeśli pani zrezygnuje z mojego warsztatu. W zamian oferuję, że zadbam o najlepszy z możliwych dla pani zespołów operatorów.
- Już to słyszałam.
- Wiem, nudzę panią. Ale chciałbym, żeby się pani nie bała.

W międzyczasie zalewa mnie fala czułości. Dlaczego ja dla niego jestem taka złośliwa i lodowata? Przecież on na to nie zasługuje. Widzę jego samotność, jego zaangażowanie. Ten czepek w śnieżynki. Kaloszki czerwone, w których operuje. Te samotne przejażdżki po Polsce. To, że tak bardzo tęskni za tatą, jak ja. I jak go operowali jako chłopca. Tak jak mnie. Na to samo. Czujność jego oczu, śledząca moje gesty. Wsłuchiwanie się w każde słowo. Szacunek w ich doborze. Szacunek do mnie! Żadnego seksizmu. Zanim zdążyłam się na niego wściec, już ucina pretekst do wścieku: "Widzę pani strach i to jest bardzo dobry objaw. To naturalne, że się pani boi. To inwazyjna operacja."
Dwukrotnie ściska mi rękę. Ma silne, ciepłe dłonie. I takie delikatne jednocześnie. "operujemy zazwyczaj w dwóch parach rękawiczek. Ja operuję w jednej, żeby lepiej czuć."

Powyższa próba zestawienia nasuwa mi takie wnioski: trzy przestrzenie, na których widziałam Doktora Niedźwiedzia, pierwotnie widziałam odrębnie. I żadna z nich mnie nie przerażała. Nie złapałam momentu, w którym trzy przestrzenie zaczęły się zazębiać i przenikać - i to również mnie nie przeraziło. Przyjęłam również to, że nie wiadomo kiedy zobaczyłam go jako mężczyznę. Kątem oka, ale zawsze. I to też mnie nie przeraziło.
Ogółem obraz tego człowieka jako zjawiska mnie nie przeraża.
I to jest dopiero przerażające.

Wiem, że Ty to zrozumiałaś, Aniu.

poniedziałek, 1 października 2018

Jak nie staw, to serce

- Pani Katarzyno, sprawy się komplikują.
- Nie, proszę mi nie mówić, że minister zdrowia wie o moim uczestnictwie we wszystkich możliwych demonstracjach antyrządowych. I za endoprotezę będę musiała zapłacić sama.
- Niestety, to nie o ministra zdrowia chodzi.
- A, producent endoprotez jest w konflikcie z Trumpem i zbankrutował. Nie będzie dla mnie endoprotezy, tak?
- Tu też nie o biznes chodzi.
- To co? Anestezjolog zastrajkował? Boi się o zastawkę?
- O anestezjologa też nie idzie.
- To ja już nie wiem. Na czym te komplikacje mają polegać?
- Nie wiem, czy będę w stanie przeciąć pani skórę.

Myślę sobie: no nieźle. To się nazywają problemy pierwszego świata ortopedów. Trochę ze złością, trochę z ironią mówię mu:

- O, proszę pana, zdaje się, że podstawy wiedzy panu umknęły w wyniku przygotowań do egzaminu z ortopedii dziecięcej. Pan nie tylko ma za zadanie przeciąć skórę, ale mięśnie, powięzi, a potem kość. Powiedziałabym nawet, że jej część amputować. Odciąć piłą mechaniczną. Potem między innymi użyć frezarki w panewce. A pan dochodzi do wniosku, że przecięcie skóry to dla pana problem? To może Pan jednak powinien zająć się florystyką? - strzykam na niego jadem wynikłym z dezorientacji.

Słyszę jego śmieszne sapanie po drugiej stronie. Próbuje coś powiedzić, ma trzy podejścia. Za czwartym razem, głosem dziecka, które się tłumaczy, mówi:
- To jest nieetyczne. Dlatego.

Słabną mi kolana:
- Ratowanie zdrowia pacjenta jest dla pana nieetyczne? A co to ja jestem: Hannibal Lecter?! Przecież to pan mnie na tę operację gorąco namawiał!
- I będę to robił nadal.
- To ja już nic nie rozumiem.
- Myślę, że wszystko pani rozumie. Nie wiem, czy to panią uspokoi, ale mnie też trudno przyjąć to, że zakochałem się w pani jak wariat.

środa, 19 września 2018

Sen

- Pani mi się śniła.
- Kiedy?!
- Dwie doby po wizycie.
- Cię się panu śniło?
- Że operowałem Pani biodro.
- To musiał być koszmar.
- Przeciwnie. To był dobry sen. Najpierw śniła mi się pani w sali operacyjnej. Słyszałem tylko pani głos w polu operacyjnym. Bo pacjent pola nie widzi. Zasłonięty jest specjalną przesłoną. To się nazywa "zaszmacie" fachowo.
- Obrzydliwie fachowy derywat.
- I pani się tak rozgadala, że pokazałem asyście gest dekapitacji.
- Czyli powalić pacjenta.
- Tak, bo pani tak ciekawie opowiadała, że nie mogłem się skoncentrować na przecięciu powięzi.
- I co? Przeżyłam?
- Oczywiście. Potem o kulach pani przyszła po wypis i była wściekła, że tyle musi czekać.
- Ja się nigdy nie dopominam o wypis. I nie wściekam na lekarzy. Chyba że mnie zmuszą.
- A potem pani płakała.
- Czyli jednak się nie udało.
- Nic z tego.
- Wie pan, nieudana operacja to przynajmniej połowa udanej sekcji.
- Nie, śniło mi się, że pani płakała z radości, że już nie boli.
Milczę, bo mam ściśnięte gardło.
- Pan wie, że w snach jest większość na odwrót?
- Nie wiem. Wiem tylko, że ja też płakałem z radości, jak się obudziłem.

sobota, 15 września 2018

Zła kość

Doktor Niedźwiedź dzwoni teraz od rana. To znaczy w weekendy. A może dopiero dzisiaj ustanowił taki rytuał. I przedwczoraj. Po siódmej rano. Żeby zapytać, czy możemy zacząć dzień razem.



A dziś przez godzinę mówił mi po kolei, jak wygląda operacja wszczepienia endoprotezy. Jestem mu za to tak samo wdzięczna, jak i wściekła na niego, że niestety ma rację. Z operacją nie można czekać. Dziś wyraźnie mówi mi o tym kolano lewe, trzaskając i hucząc groźnie, podnosząc ostrzegawczo swoją temperaturę i wrażliwość na dotyk.




Pan doktor pyta, jak mija dzień. Jak się czuję.
"Wchodzę od strony nadkrętarzowej. Ze względu na to, że u pani jest problem ze zniszczeniem panewki i fragmentu miednicy cięcie będzie niestety bardziej rozległe, szersze, muszę wejść na pośladek. Poza tym pani jednak jest już po czterech operacjach biodra. Tkanka bliznowata jest potężna, trzeba będzie zdecydować, którą usunąć. Leży pani na prawym boku. Asysta układa panią pod odpowiednim kątem. Palpacyjnie wyczuwam strop krętarza, który w tym ułożeniu ma celować w sufit. Nacinam trzy pary mięśni. Rotatory tak, jak pani pokazałem na zdjęciu. Odsuwam tkankę tłuszczową, kolejne mięśnie pod skórą się rozwarstwia, bo nie można ich przeciąć. W tym celu używamy haków. Centymetr po centymetrze rozcinam powięź aż do kości"
I tu moja świadomość powiedziała: nie, Kasiu, nie słucham już teraz, mam dosyć, wypchaj się z tymi swoimi ciągotami medycznymi, idę się zastanawiać, czy Heidegger nosi niebieską bieliznę.
Zaciskałam pięści na mojej piżamie z Ciasteczkowym Potworem. Ocknęłam się na to:

"... do pochewki stawu przez wbicie. To najbardziej oszczędzający kość sposób umieszczenia tam trzpienia. Ważna jest też dbałość o pressfit. Dwie śluby wkręca się w strop miednicy, dzięki temu panewka się nie rotuje. Potem się czyści panewkę frezarką, zaślepia przy pomocy wkładki z kołnierzem pod odpowiednim kątem. Potem zabieram się za trzon kości udowej. Trzeba zobaczyć, jak jest szyjka przycięta, zrobić wejście do środka uda od strony odciętej szyjki, powoli raszpla po raszpli zwiększać rozwarcie, żeby trzpień umieścić w niej w całości. Ostatnią raszplę zostawia się w udzie, mierzy się, jak wygląda szyja, jak głowa, jak wygląda antewersja, czy to jest dobrze, jakie jest przyparcie, jakie ruchy, ile maksymalnie można zrobić ruchu, żeby nie było zwichnięcia tego biodra. Staramy się wyrównać długość nóg. Kiedyś jedna pacjentka mnie za to ochrzaniła, bo jej zrównałem nogi i okazało się, że ma całą garderobę do wymiany. Najważniejsza jest stabilność biodra. Żeby się nie zwichało samo z siebie. W drugiej kolejności - długość. Jeśli się udaje, to staramy się to robić tak, żeby było i jedno, i drugie. Potem się zamyka. A, i jeszcze dren. I tyle. Już po operacji. WIęcej gadałem niż było roboty. I tak. Czy pani płacze?"


Oczywiście, że się panu nie przyznam. Ale jasne jest, że płaczę. To taka drastyczna i inwazyjna operacja. Wbijanie młotem trzpienia w kość. Kręcenie frezarką w panewce. Opiłki kostne, porozrywane naczynia krwionośne, naciągnięte mięśnie, podrażnione nerwy, szarpnięty Achilles. I wrzask, Eugenii wrzask, że ktoś śmiał ingerować. Że uśpił, spałował, żeby przechytrzyć, Och, jak ona się zemści. Jak ona będzie gryzła. Jak będzie tupać obcasami. Nieprzespane noce. Krzyk. Mdłości. Żebranie o Atossę. Odmowa podania Atossy. Żebranie o Imovane. Odmowa Imovane. Wenflon źle wkłuty. Poczucie, że ktoś wysysa mózg, kiedy usuwany jest z rany dren. "Zegnij kolano, mówię. Zegnij, powiedziałem".


- Czy to prawda, że kość udowa jest tak długa, że stanowi 26 proc. długości ciała człowieka?
- To na pewno najdłuższa kość w ciele. Tak, nie wykluczam, że właśnie tak jest.
- A głowa kości udowej?
- Jest jak piłka pingpongowa. Takiej wielkości i taka okrągła. W pani zdrowym biodrze pewnie taka jest. Nie wiem, bo nie widziałem zdjęcia prawego biodra. A w chorym jest większa.
- Naprawdę? Mimo że skrojona artroskopowo i sponiewierana tymi torbielami?
- Tak. Bo jest zmieniona chorobowo. Przerośnięta. Z nadbudowaną kością. Złą kością. Z wytartą chrząstką. Że tak powiem.

Zła kość. Psiakość.
"Zła kość". Niegrzeczna. Kiedy u Babci zaczęła galopować demencja, w przebłyskach świadomości karciła się jak małe dzieci. "Babcia jest dzisiaj niegrzeczna" - mówiła wysokim, dziecięcym głosem. Tak mnie to rozczulało. Chciałam ją wtedy przytulić i powiedzieć: "Babuniu, to nie Twoja wina, że osłonki mielinowe połączeń nerwowych w Twoim mózgu zanikają. To nie Twoja wina, że koagulacja białek postępuje tak szybko. Ja Cię kocham taką, jaka jesteś, nawet jak mylisz mnie z listonoszem. Babuniu, pójdziemy razem, ja Cię przeprowadzę.  Tak jak Ty uczyłaś mnie chodzić, tak ja odprowadzę Cię na drugą stronę".


Istotą pani choroby nie jest, moim zdaniem, ZZSK, tylko przebyte złuszczenie biodra.
- To pan to oddziela?
- Tak. Zdecydowanie to oddzielam. Choć trzeba przyznać, że ZZSK może pogłębić tę chorobę. Uważam, że w pani przypadku za lewe biodro odpowiada przebyte złuszczenie. Takie jest moje zdanie.
- Pan też zachorował. Dociekał pan kiedykolwiek przyczyn tej choroby? Bo powiedzenie, że etiopatologia jest nieznana zupełnie mnie nie satysfakcjonuje.
- Kiedyś czytałem o tym, ale też mnie to nie przekonało. Nie ma na ten temat jednej przekonującej teorii. Chodzi o osłabienie chrząstki wzrostowej. Tak, jakby jakaś nieznana siła hamowała ten wzrost. Kluczowy jest wiek. Wiek dojrzewania. Potrzeba niezależności. Ile miała pani lat?
- 12.
- To ja byłem o rok starszy, zdałem akurat do siódmej klasy. W wakacje byłem operowany.  

Nieznana siła. Potrzeba niezależności. Potrzeba ucieczki.

- Co mogę zrobić, żeby panu ułatwić operację? Wzmocnić mięśnie? Zgubić tkankę tłuszczową?
- Pozytywnie myśleć. I rehabilitować się. Ale pani to robi. Pozytywne myślenie bardzo dużo daje. Moje doświadczenie o tym mówi.

I taki mam dziś dzień, że co chwilę płaczę. Witek z Alą chcą u mnie nocować. Nie mam ochoty na nikogo patrzeć. Ale przecież nie mogę im odmówić. Witek to mój kumpel z podstawówki. Nic mnie nie cieszy. Roboty mam tyle, że nie wiem, w co mam ręce włożyć. I co z tego, że robię? Zleceniodawcy nie płacą w terminie. W przyszłym tygodniu jadę na festiwal w Gdyni. Tak się na to na początku cieszyłam, teraz w ogóle siebie tam nie widzę.
Lodówka pusta. Anita w Anghiari. Piotr w jej mieszkaniu, ale w swoim świecie. Toot w Krakowie. Afgańska w Maroku, potem leci do Stanów. Ania na Wyspach. Iwona postanowiła przy każdej możliwej okazji upokarzać mnie, bo nie jestem i nie będę matką. Moja mama dużo gorzej się czuje, miała jakiś incydent ze strzałem wysokiego ciśnienia. Nurza się teraz w określeniu z karty w przychodni: "skok wysokiego ciśnienia z silną komponentą emocjonalną". Z lubością syczy przez zęby: "mnie się nie wolno denerwować". Więc o operacji jej powiedzieć nie mogę. Zresztą, i tak uzna, że to ona cierpi bardziej. Tu się nie ma co licytować. Nie będę dokładać swojej cegiełki do komponenty emocjonalnej.

W internecie zamówiłam poduszkę-rogal dla ciężarnych (haha). Jej celem jest odciążanie biodra w nocy. Rozpakowałam ją, jest olbrzymia. Zawinęłam się, żeby sprawdzić, czy i jak działa. Rzeczywiście biodro na niej odczuwa ulgę. Przytuliła mnie.
I jak po przytulenie poczułam, zaczęłam dziś tak strasznie, tak rozpaczliwie płakać. Jak dziecko. Ze strachu. Przerażenia. Bezsilności. Samotności. Z powodu jesieni. Z powodu zmęczenia. Braku wakacji. Końca sezonu na maliny. Braku Taty. Odejścia Babci. Że Kropki nie ma blisko. Że kolano mi stuka, to znaczy, że biodro ma się coraz gorzej. Że nie jestem w stanie przykleić na jodze wewnętrznej pięty do podłoża. Że pracuję ze ślepymi ludźmi, a nowoprzyjęci współpracownicy są jak martwe zombiaki. Że miejsce na książki mi się kończy. Że nie chcę, nie chcę drenu, nie chcę cewnika, nie chcę kolejnych wenflonów, nie chcę basenu, fochów salowej. Nie chcę frezarki w panewce. Trzpienia w kości udowej. Skarg, pretensji, mejli, skaleczonego ego rozmówcy, przepełnionej skrzynki, pytań: "no i co? Mam zacząć studiować te filozofie? Bede najlepszy, bo na studiach z przedmiotu mieem piontke. To chyba dobry jestem, nie?"
Nie chcę relacji, subskrypcji, powiadomień, dźwięków, stukotów, szmerów, zapachów, tęsknot, pestek, szelestów, ciężaru papieru.

Dzisiaj mam taki dzień, że nie chcę żyć.