środa, 5 grudnia 2018

Hello, Darkness, my old friend

Wrócił na stałe ponad tydzień temu. Absolutnie nikt go nie zapraszał. Podświadomie nie ściągał, nie nawoływał. To takie przyjemne: nauczyć się żyć bez Niego. Ale się nie da. On musi być chociażby jako praca w tle. Czemu jeszcze się łudzę, że zniknie kiedykolwiek całkowicie? 
Zaczęło się niepozornie. Pomyślałam: oj, taka pogoda straszliwa, wilgoć nieskończona, całe ciało ogłosiło bunt przeciwko nadejściu jesieni, która podchody robiła i tak stanowczo za długo.
Ale to nie pogoda. To mój Los.

Dalej więc wygrywać mi na kościach psalmy, uciskać stawy krzyżowo-biodrowe. Byłam wtedy akurat u mamy. Pewna, że obecność tam potęguje Ból.
Ale nie. Bo jak dojechałam do Warszawy, noga sztywniała nadal. Cała niedziela w pozycji leżącej. Coraz trudniej mi wstać.
Kiedy dojechałam do Warszawy, miałam ambitny plan dojechać do Ikei, bo walające się wszędzie książki zagrażają mojemu życiu. Dołączył Niedźwiedź. Wniósł mi półki na górę. Kazał się położyć. Pilnował, żebym nie wstawała. Sam oglądał skoki narciarskie w drugim pokoju. Podobało mi się to, że mogę robić, co chcę. A on sobie trwa za ścianą i co jakiś czas sprawdza, czy na pewno leżę. Szkoda, że tylko raz tak było.

W poniedziałek nie poszłam do pracy, bo nie byłam w stanie zejść ze schodów na mojej klatce schodowej. Więc gdzie ja do przemierzania kilometrów po schodach w redakcji. W nagrodę za domniemane lenistwo (ale pracowałam przecież z domu), dostało mi się w redakcji. Po południu noga była tak sztywna, że Natalia na jodze rozłożyła ręce. Nawet asana podwieszana sprawiała mi ból. Trzeba było delikatnie, ostrożnie, nienerwowo. W środę odbiłam jako tako. W czwartek sześciokrotne trakcje na jodze pomogły. Ale w piątek znów mnie złożyło w scyzoryk. Tak samo w sobotę. W niedzielę przyjęłam po raz pierwszy od ponad roku końską dawkę leków przeciwbólowych, żeby zawieźć siebie i mamę na grób Babci. Bo to rocznica. Pierwsza rocznica. Aż trudno uwierzyć.



Ból ma nade mną nieograniczoną władzę. Drze, kłuje, rozpiera, pulsuje, usztywnia. Piecze, ostrzykuje, budzi w nocy po siedem razy. Kiedy zasypiam na boku, budzi mnie za dwie godziny i nie śpię przez Niego kolejne dwie. Bo w tym czasie próbuję położyć się na plecach. Nic nie pomaga: modły do nieistniejącego Boga, przekleństwa, pranajama, wspomnienia z Bałut, wołanie Babuni, wołanie Taty. Przecież ich wszystkich nie ma. Więc jak mogą mi pomóc?

Znasz to, Kasiu. Podjeżdża autobus. Wchodzisz ostatnia. Przyklejasz się do barierki, żeby cię ktoś nie potrącił. Żeby się asekurować w razie hamowania. Raz ci się nie udało ustawić wygodnie. Kiedy 141 zahamowało na Czerniakowskiej, myślałaś, że umrzesz z Bólu. Tylko przez chwilę zrobiło ci się słodko. Pociemniał obraz. Nikt z podróżujących tego nie zauważył. Na szczęście wszyscy mają smartfony.
Nie ma na Ból algorytmu. Nie wiesz, kiedy dopadnie. Czy wtedy, kiedy o milimetr przesunie się femoris względem obrąbka, czy wtedy, kiedy więzadło źle przytrzyma staw krzyżowo-biodrowy. Twoje życie to pasmo niespodzianek. Bolesnych.
A zatem od samego Bólu gorszy jest tylko strach przed Nim. Kiedy wychodzisz ze śmieciami i zastanawiasz się, czy zaboli cię. kiedy będziesz mijać bez przy klatce, czy kiedy będziesz rotować miednicę przy skręcie, czy wtedy, kiedy będziesz otwierać zamkiem magnetycznym drzwi od śmietnika. Może się zdarzyć, że w każdym z tych momentów. Bo ciągłość bólu wzdłuż czworogłowych wiązek mięśni masz gwarantowany.

Albo dziś. Jak Ty, Bólu, umiesz ludźmi upokarzać.
Kontrola biletów. Wchodzi zawsze dwóch kanarów. W szale sprawdzają, kogo mogą złowić. Podaję kartę miejską. To niełatwe, bo muszę ją wyciągnąć z torby i przy tym się trzymać. Kiedy weszłam do autobusu, były wolne miejsca. Ale na tych podwójnych siedzeniach ludzie wybierają siadanie od zewnątrz. Bo tak im wygodniej. Noga boli mnie tak bardzo, że nie dam rady przedzierać się na miejsce wewnętrzne, zginać sztywnej nogi, trzymać się jednocześnie, żeby nie upaść. Na ludzi nie działa przepraszający wzrok. Zresztą, uczę się nie przepraszać, że choruję. Stoję więc na złączeniu przegubów.
Podchodzi kanar o twarzy sprasowanego buraka cukrowego. Pika skaner. "Legitymacja" - rzęzi kanar bez "proszę". Znów wyciągam. Kanar patrzy.
- Ile ma pani lat?
- To nie ma znaczenia, ile mam lat.
- A ja ci mówię, że ma.
- Nie przypominam sobie, żebym z panem przechodziła na ty.
- No się pytam, ile masz lat, bo mi legitkę pokazujesz.
Cały autobus na Sielcach już patrzy.
- To nie jest legitymacja studencka, tylko osoby niepełnosprawnej. Niepełnosprawność nie ma wieku.
- To się okaże. Wysiadaj.

Utykam, oburzona. Trzęsą mi się ręce. Projektuję sobie, że zabiję go w stylu Hannibala Lectera. Na krwi tego chama przyrządzę neapolitański deser. I wyleję go do kanalizacji. W całości. 
Nie tylko patrzy na mnie teraz cały autobus. Patrzą również ludzie na przystanku. Emeryci i emerytki, matki z dziećmi w wózkach, które do tego momentu miały wyjebane na cały świat, ale wreszcie jest temat. Poniosą go do piaskownic, przedszkoli, do teściowych, sióstr, kosmetyczek, w świat. Kaleka jedzie bez biletu.
Burak cukrowy w towarzystwie kolegi sadzeniaka oglądają moja legitymację. Burak do sadzeniaka:
- Zeskanujemy ją.
Słabo mi się robi z wściekłości:
- Proszę pana, mam orzeczoną niepełnosprawność w stopniu drugim. Upoważnia mnie do korzystania z ulgowych biletów.
Burak nie słyszy. Bawi się skanerem i do sadzeniaka:
- Paczsz, i tera tu ten kod skanujesz i ci się wyświetla, że ona... (podnosi okulary - starczowzroczność)... ma umiarkowany.

Gdybym mogła, ty podły gadzie, ty pryszczata jaszczurko, ty chamie śmierdzący nieprzetrwawioną wódką i zakąską, która ci uwięzła pomiędzy dolną dwójką a trójką, boś zębów umyć nie raczył, wyjechałabym ci w mordę nogą. Ale nie mogę. Bo moja noga obumiera. Zanika w niej ukrwienie. Nie jest odżywiana. Z trudem poruszam się po mieszkaniu, a co dopiero do pracy. Ale nie, nie zaszczycę cię widokiem moich łez. Los cię ukaże. Nie wiem jeszcze, jak. Ale wiem, że ukaże boleśnie.

Patrzę na niego:
- Wyedukował pan już siebie i kolegę wystarczająco?
- Nie wyglądasz, że ci coś jest.
- Nie mam zamiaru dyskutować z panem na temat widoczności choroby.
- A co ci jest?
Mam zamiar naprawdę rzucić się na niego z pazurami. Zamiast tego mówię:
- Spondyloarthritis ankylopoetica.
- Tym się zarazić można?  
Mrużę oczy:
- Już pana zaraziłam. Umrze pan w męczarniach.
Pospiesznie oddaje mi kartę. I spierdala. Sadzeniak mało się nie przeżegnał. Postanawiam i na nim się zemścić:
- Pana też mam zarazić?
Patrzy na mnie nieco łagodniej niż papka z buraka cukrowego.
- To dziękujemy pani. Wdzenia.

Stoję na przystanku z trzęsącymi się rękami. Chce mi się płakać. I boli mnie. I jeszcze jadę do łagru. Tam, kiedy mówię, że muszę pracować z domu, bo nie mogę zejść po schodach, naczelny przewraca oczami i denerwuje się. A jak przyjeżdża wizytacja z centrali, prezes z biegunką od rana biega po firmie, po czym przyskakuje do mnie na korytarzu i syczy: "schowaj się, bo wstyd". Wstydzi się, że jego pracownik utyka. Swojego chamstwa i prostactwa się nie wstydzi. Chwali się nimi. Jego małość jest obezwładniająca.
Kasia wróciła do pracy o kuli i jest bardzo dzielna. Niestety, ona jest traktowana podobnie. Kiedy obciąga kości śródstopia, przez skórę przebija jej wkręcona blacha z siedmioma bodaj gwoździami. I w związku z absencją Kasi i jej prośbami o pracę z domu kręcą nosem. Więc nie tylko o mnie chodzi. Ale ja w ich przekonaniu w ubiegłym roku nagrabiłam sobie za dwa pokolenia niepełnosprawnych.

Znowu mam podkrążone oczy. Blednę. Chudnę. W poniedziałek pan doktor na Brazylijskiej usunął mi drugą ósemkę, która przed operacją stanowi potencjalne źródło zakażenia. Nastawiłam się na półtoragodzinny zabieg. Zabrałam ze sobą gumowego hipopotama, którego miętoszę zawsze podczas wizyty u dentysty. Nazwałam go Hipo Chondryk. Kiedy zobaczyłam, jak przystojny jest chirurg specjalizujący się w twarzoczaszkach, wcisnęłam Hipo Chondryka głęboko do torby. Sama ekstrakcja trwała nie więcej niż minutę. Zębodół wygląda ładnie. Goi się. Zdjęcie pantomograficzne powiedziało jednak, że z tymi dolnymi ósemkami nie będzie tak łatwo. Wyglądają jak pijane zające. Jedna rośnie w lewo zanadto, druga - w prawo. Pan doktor powiedział, że trzeba będzie ciąć dziąsło. Panie, Niedźwiedź mi chlaśnie biodro. To co mam się bać dwóch szwów na szczęce?
Dostałam ząb na pamiątkę (proszsz: ząb można, a kości nie). Korzeń wygląda jak zmiażdżony. Jakby oddziaływały na niego nieznane siły. Czasami mam wrażenie, że takie imadło miażdży moje kości. Może nawet w zębach to odczuwam?



I teraz love story, które blednie i powszednieje jak wszystko na tym świecie.
Bycie w relacji z lekarzem to jak bycie w relacji ze stacją kosmiczną. Kiedy ona nadaje sygnał, należy go odebrać natychmiast, niezwłocznie. W przeciwnym wypadku wysyła sygnały alarmowe, w panice. Snuje wizje na temat tego, że baza została porwana, wysadzona w powietrze, a w najgorszym wypadku: uprowadzona przez inny sputnik. Sytuacja zmienia się natomiast, kiedy baza próbuje wysłać sygnał do sondy lekarskiej. Wówczas należy uzbroić się w cierpliwość. Może się okazać, że sonda jest w trakcie operacji miednicy. Albo rzepki. Albo trzyma podważki podczas operacji biodra. Niech nas wówczas nie dziwi brak responsywności. Należy cierpliwie czekać, aż czas się wypełni. Może się zdarzyć, że sputnik uzna za stosowne zadzwonić o 1:28 do bazy. I należy wówczas głosem skowronka odebrać, ucieszyć się, zdać relację z przebiegu dnia i olać fakt, że się zostało wybudzonym ze snu głębokiego.
Tak się stało na przykłąd wczoraj, bo po ekstrakcji zęba Eugenia jednak miewa swoje fochy - po 22 byłam już trupem i położyłam się spać. Ponieważ Niedźwiedź znów jest przeziębiony i w związku z tym cały świat jest temu winien i powinien spieszyć mu z pomocą, również padł. Wcześniej ode mnie, bo po 18. Nie wysyłałam mu więc żadnych wiadomości, bo po co - skoro śpi, to niech śpi. Uznał za stosowne obudzić mnie telefonem w środku nocy, twierdząc, jakoby był "w panice, że nie piszę do niego".
Co to, kurwa, jest: czy ja mam naprawdę o każdej porze dnia i nocy dawać mu znać, jak wyglądają moje życiowe czynności?!

Niestety, obawiam się, że moje wieloletnie przebywanie z samą sobą poskutkuje i w tym przypadku katastrofą. Nie umiem być parą, partnerką. Nie umiem uparcie trwać w nicnierobieniu. Nie umiem siedzieć bezczynnie i patrzeć w ekran telewizora, szczególnie, jeśli widze na ekranie tak puste i miałkie zjawisko jak Comedy Central. Nie rozumiem, jak można tak marnotrawić czas. Po co mu ja obok w takim razie? Gapić się bezmyślnie w telewizor można wszak bez udziału osób trzecich. Kobiety tym bardziej.

Ale byłam dzielna. Starałam się. Czekałam, aż Niedźwiedź pozdaje te swoje egzaminy. Czekałam, aż wyrobi w tygodniu plan operacji. I po cichu liczyłam na to, że jak przyjdą weekendy, mimo mrozów będzie można pójść razem do kina, na wystawę, do teatru. O Boże, chociaż posiedzieć ze sobą i pogadać, a nie wisieć tylko na telefonie. Nie, nic z tego.
Owszem, Niedźwiedź potrafi objawić się o 7 rano w sobotę w przedpokoju, lustrując bacznie mogą piżamę z napisem "Sleep is for the weak" zalaną koncertowo pastą do zębów, ale jedyne, na co ma ochotę, to leżenie na kanapie. I już nawet nie skakanie po kanałach. On po prostu scala się z Comedy Central. Albo w porze poobiedniej z kanałem dokumentalnym.

Ja wszystko rozumiem: zmęczenie, przeoranie, wypalenie, resztki przeziębienia (ale do internisty dać się osłuchać to nie pójdzie). Ale nie wyobrażam sobie, że można do tego stopnia marnotrawić czas i przyjmować postawę abnegata. Liczyłam, że może chociaż któryś weekend spędzimy na rozmawianiu - o czymkolwiek: głupim szefie, beznadziejnym systemie zdrowotnym, gromadzeniu książek, szklanych sufitach, globalnym ociepleniu, akcji Wisła. A tu nic. Przegrywam z siłą szklanego ekranu.

I jakąś... obscenicznością codzienności. Te kruche momenty romantyzmu prysły gdzieś prędziutko, zanim zaistniały. Świetliki tak mają. Albo jętki. Jeszcze dobrze nie zaistnieją, a już giną. Kiedy mówię, że mnie boli (dzień dobroci z okazji mojego bólem złożenia trwał tylko kilka godzin), pyta mnie, dość niegrzecznie: "no i co? wypełniłaś kartę do zabiegu operacyjnego? Jeszcze nie? No to co ja mam ci powiedzieć?". No w sumie.
Przypomina mi się brat mojej mamy, który wydzwaniał do mnie po śmierci Babci:
- No i co? Kiedy pogrzeb? JESZCZE nie załatwiłaś?!



Tym większe jest moje smutne zdumienie, że nie dalej jak w ubiegłym tygodniu po dyżurze odebrał mnie z pracy. Moja radość nie miała granic, bo bolało mnie wtedy bardzo, miałam ciężką torbę. Jedziemy gdzieś pod Piaseczno. Przez głowę przemknęło mi, że może jednak zamorduje mnie gdzieś w lesie pod Magdalenką i wszystkie bóle mi przejdą wreszcie. Zajeżdżamy do salonu Nissana. Oczy mam jak talerze. Ludzie już chcą zamykać, ale jest jeszcze godzina.
Wsiadam do Juke'a. Niedźwiedź podnosi mi fotel. Jestem zachwycona, bo w nowych samochodach nawet manualne skrzynie biegów wyglądają inaczej. I sprzęgło wciska się tylko w zasadzie przy użyciu nogi od kolana w dół. Czyli tego samochodu mogłabym używać już trzy miesiące po operacji. Siedzenie ma wygodne. Prawie trzy razy mocniejszy niż w Pandzie silnik. Wygodną kierownicę. Jest wysoki, nie musiałabym się z niego wydłubywać jak z Pandy, kiedy boli.  Tylko cenę ma nieosiągalną dla mnie. No ale kto biednemu zabroni siedzieć w Nissanie Juke'u? Siedzę i sobie wyobrażam, że trąbię na, dajmy na to, takiego sadzeniaka.
Niedźwiedź podchodzi od strony pasażera, stoi na zewnątrz samochodu, opiera się o drzwi i zagląda przez okno.
- Podoba ci się?
- No pewnie, że mi się podoba. Większość nowych samochodów mi się podoba.

W domyśle: chyba że są BMW w kolorze butelkowej zieleni, bo takim jeździł Michał, to wtedy nie. Oraz nie są Fiatem Multipla, bo to najbrzydsze samochody świata. Albo nie są Volvem mojego szefa, bo na jego widok jest mi niedobrze.

- Siedzenie, sprzęgło - odpowiada?
- Tak, bardzo mi wygodnie.
- Ale ja bym ci jednak polecał automatyczną skrzynię biegów, będzie najwygodniej.
- Też tak myślę, ale i na tę bym nie narzekała.
- A kolor ci się podoba?
- Kolor nie ma dla mnie znaczenia. Ten co prawda jest żółty, więc będą do niego pakować wszystkie owady, ale w sumie mógłby być każdy, No, oprócz zielonego.
- To kupujemy?
Obruszam się:
- Jeśli już, to ja kupuję. Nie widzę powodów, żebyś ty miał kupować samochód. Jestem ci wdzięczna za pomoc i radę, ale to mój wydatek.
I wtedy Niedźwiedź wyziera z gawra:
- To już narzeczonej nie można samochodu kupić?

Zamarłam. Ręce zsuwają mi się po kierownicy. Zaschło mi w ustach. Widzę, że Niedźwiedź pilnie przygląda się mojej twarzy. I w swoim stylu:
- Coś źle powiedziałem?

Nie, niczego złego nie powiedziałeś.
Zadałeś pytanie.
To klasyczne pytanie z supozycją. Pytanie z tezą. Pytanie-groźba. Pytanie z niespodzianką. Każda normalna dziewczyna teraz by wyskoczyła z samochodu, zapiszczała, rzuciła ci się na szyję, zaczęła się do ciebie łasić, przytulać, obcałowywać cię, a potem oddałaby ci się na tylnym siedzeniu samochodu, wśród puszek po Tigerze i opakowaniach po Big Maku. I mówiłaby do ciebie: "mój misiaczku" albo "tygrysku".
Czuję, jak włosy jeżą mi się na głowie. Nie wiadomo, dlaczego, ale chce mi się płakać. Czuję zapach frezji. Michał mi je dawał, jak coś przeskrobał. Potem spinają mi się naprężacze nad kolanami, co oznacza: "uciekaj!".
Ostatnio powiedziałam Bognie, że jak Niedźwiedź pocałował mnie w zagłębienie w szyi, gdzie można wyczuć tętno, pomyślałam o śmierci. Bognę to zastanowiło. Bo podobno kobiety po przeżyciu traumy związanej z przemocą fizyczną nie myślą o śmierci.
No, to znowu namieszam w podręcznikach.

Cóż, bo to raz w życiu byłam rozczarowana? No nie, to nie nowość. Tylko tak mi żal, że to nastąpiło tak szybko. Owo rozczarowanie. Bo już tak pewnie się poczuł. Widzi, że mu ufam. Że pozwalam się całować. Czasem. Że jak przyjechał rano, to zrobiłam mu śniadanie.
"Pani Kasiu, świat musi być dla pani niezwykły - to może być dla świata za trudne" - powiedziała mi Bogna onegdaj, a ja zapisałam to ścieralnym pisakiem na płytkach w kuchni. Śmiałam się z tego zdania. Ale jest w nim głęboka prawda. Mam potrzebę widzenia w świecie niezwykłości. Domniemanej najczęściej.
Ale z drugiej strony: to nie chodzi o to, że ubarwiam rzeczywistość. Widzę ją trochę w jaśniejszych barwach, wyostrzam focus. Mam tak od dziecka, nic na to nie poradzę - dzięki tej umiejętności przetrwałam. Widzę, że Niedźwiedź ma dobre serce, ale widzę też, że nie chce mu się go mieć. Że woli wybierać drogę po linii najmniejszego oporu. Zgodnie ze sztuką i poleceniami podręczników psychologii powiedziałam jasno i wyraźnie, że inaczej wyobrażałam sobie wspólnie spędzany czas. Że skoro tu jestem, to może by mnie zauważył? Że może wyjdziemy gdzieś, choćby na spacer? Albo pojedziemy dokądś? Przejedziemy się? Skoro tak lubi jazdę samochodem? Bo ja właśnie znalazłam stronę internetową z fajnymi trasami po Polsce, żeby nie jeździć wokół Warszawy bez sensu. Że niech wybaczy, ale ja tak nie umiem i nie chcę: leżenie w łóżku kojarzy mi się z chorowaniem.
- Ale ja jestem zmęczony, a jedyne, czego chcę, to oglądać telewizję, o niczym nie myśleć, mieć wszystko w dupie. Rób sobie swoje rzeczy.
Myślę sobie: ok, to nie będę zawłaszczać jego przestrzeni, pójdę do sklepu po coś do jedzenia. Wyszłam, kiedy wszedł do łazienki. Wcześniej powiedziałam, dokąd idę.
Idę mroźnym osiedlem powolutku, bo boli mnie okrutnie. Zanim doszłam do sklepu, dzwoni::
- Gdzie ty jesteś?!
- Poszłam do sklepu, przecież ci mówiłam.
- Ale ja nie wiedziałem, że już wyszłaś.
- No przykro mi, nie będę krzyczeć na cały blok, że wychodzę. 

Szum flashbacku.
- Gdzie ty, kurwa, jesteś?
- Wyszłam na wykład przecież.
- Jaki, kurwa, wykład, jak ja śniadania nie jadłem?!
- Mówiłam ci, że mamy przełożony wykład.
- To ja mam bez śniadania siedzieć?! KURWA?!!!

"No dobrze, pani Kasiu, pan Artur to nie to samo, co pan Michał, to są inni ludzie, inni mężczyźni."
No ok, może oni są inni, ale widać ja wciąż ta sama.

Kiedy te wszystkie śmieszne drobiazgi spisałam, to wszystko wydaje się śmieszne. Te zarzewia konfliktów, domniemanych katastrof. Te małe drzazgunie rzeczywistości. Tylko że przez te drobiazgi: śniadanie, obiad, skrzynię biegów, zamówienie pieczątki - sączy się życie. Sączy się codzienność. To przez te szczeliny istnienia wpływa w nas świat. Mycie talerzy, obcinanie paznokci, "zabrałeś pojemniki na jedzenie? Dlaczego nie zabrałeś? Dobrze, rozumiem, że zapomniałeś, ale to jedyna rzecz, o którą cię prosiłam. O nic więcej nie prosiłam".
I te okruchy, drobiazgi, pierogi z serem, za mała porcja ciasta, niskie ciśnienie, deszcz na betonie, radio za głośno, gdzie jest pilot - to wszystko wydaje mi się tak nieskończenie ciężkie. Nie do udźwignięcia. Takie mdłe, bez poloru, bez polotu, takie ciężkie kurzem oczywistości. Niestarania. Bo właśnie mam wrażenie, że jak tylko Niedźwiedź poczuł, że łajba nie buja, osiadł. Poczuł się pewnie. "Mam ją" - pomyślał. I przestał o mnie zabiegać. przestał mnie zaskakiwać. Po co, skoro już mnie ma.

Nie dam rady. Nie utrzymam tego. Nie zajmę się mieszkaniem, domem, obiadem, zakupami, zamówieniem pieczątki, wypraniem fartucha, uprasowaniem koszuli, jeśli on będzie robił, jak Michał: leżał przed telewizorem. Będą dni, że to ja będę potrzebowała pomocy.
I tu mam flashback. Leżę z potworną gorączką, mam zapalenie oskrzeli, jest 5.15, miałam jechać z Michałem na konferencję naukową do Warszawy. Ale nie mam siły nawet dojść do łazienki. Proszę go o wodę, ale mi nie przynosi. Syczy tylko: "miałaś mi koszulę uprasować, jadę z odczytem. Ty też miałaś jechać i, kurwa, co?"
I kurwa nic. Zostałam w łóżku, zwlokłam się tylko, żeby wyprowadzić Kropkę. Zobaczył mnie na trawniku sąsiad, złapał się za głowę, jak wyglądam. Zawiózł mnie do lekarza. Dostałam antybiotyk i baterię leków. Jeszcze tego samego dnia Michał zadzwonił pijany z Warszawy, bo dobrze się bawił na imprezie z nowo poznanymi kolegami: "no i co, kurwo, żałujesz, że nie pojechałaś?"

Albo jestem taką marudą i taką niewdzięczną francą, albo jestem tak straszliwie poraniona. Wymarzyłam sobie, że jednak będę kiedyś widziana i dostrzegana. Że będę szanowana. Bo udowodnił mi, że można. I kiedy mówię: "fiat, tak, jestem gotowa", on mi mówi, że jego zadowala tylko leżenie na kanapie. Cały dzień. Że on niczego więcej nie chce. A jeśli ja chcę, to bardzo proszę, ale mam sobie to zapewnić sama. Bo on, jak widać, leży. i nie ma zamiaru się ruszać.
Jakby nie było żadnego "tydzień wcześniej" i Nissana Juke'a.
Ani żadnych podchodów romantycznych.
Ani nocnych flirtów.
Ani zarzekań i deklaracji. Stwarzania poczucia bezpieczeństwa i troski. 
A w zamian za to - co mam? Najwyżsżą Izbę Kontroli. Bezduszną Instytucję, w której trzeba odbić kartę zegarową. Wtedy szef jest zadowolony. Nie odchodzić dalej niż na długość sznurka. Informować, dokąd i po co się idzie oraz o której wróci.
Na wczorajszej sesji zdjęciowej gościł piesek wydawcy. To ona, Gala. Podobno jest głucha jak pień. Reaguje tylko na zapach jedzenia, ewentualnie szelest kanapki. Wtedy nagle słyszy.
W przerwach pomiędzy aktywnością w kuchni rozpłaszcza się na płytkach.
Taka radosna egzystencja naszych braci mniejszych.

Czy ja też tak będę? Żebrać o uwagę?


4 komentarze:

  1. Ehhhh, Kasieńko...
    Zostań moją żoną- póki co mam tylko męża;) Lewe biodro u mnie zupełnie sprawne, więc jak Ty zalegniesz to ja będę skakać wokół:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Ale ta perspektywa skoków też mi nie odpowiada, nawet jak bardzo mnie boli, staram się być samowystarczalna. A jak przychodzi weekend, próbuję żyć, a nie tylko funkcjonować. Dlatego leżenie kojarzy mi się z chorowaniem i unikam tego jak ognia. Ale jak najbardziej perspektywa wspólnych posiedzeń jest fantastyczna- bo ręce mam sprawne, a i głowa działa. Jeszcze. Dziękuję, że czytasz. Dziękuję za dobre słowo. Ma działanie przeciwbólowe.
      Ukochania oburęczne :)))

      Usuń
  2. Zycie jest skomplikowane. Wiem tylko, ze rutyna i codziennosc to jego nieodlaczna czesc. Ale jesli sie trafi na ta osobe, na ktora sie powinno, to jest potem tak jak to moj maz kiedys powiedzial - ze po 8 latach zwiazku nic juz nie jest romantyczne. I wszystko.

    Pozdrawiam grudniowo,
    Julita

    OdpowiedzUsuń
  3. A tak, jest, dlatego biorę pod uwagę jego przerobienie. Tylko po ośmiu latach wspólnego pożycia zanik romantyzmu wydaje mi się całkiem prawdopodobny, a nawet, ba, uzasadniony. Tylko że jak przychodzi wiejąca nudą smutna rzeczywistość po dwóch miesiącach znajomości, bo nawet nie związku, to chyba coś nie bangla, jak mawia Staś.
    Ale ja każdą refleksję przyjmę z wdzięcznością. Przecież nie mam ani wzorów, ani doświadczeń. Dziękuję Ci, Julito. Dziękuję za Twój czas. I za uwagę. I przytulam - w deszczowym grudniu :)

    OdpowiedzUsuń