poniedziałek, 28 marca 2016

Gdzie Śmierć, tam Miłość

Piękne dziś słońce, pogoda jak drut. Kostek na pierwszym wspólnym spacerze z Rodzicami. Ma półtora tygodnia, paluszki zgrabne i długie po Adze, układ oczu po Marcinie, płuca o wielkiej pojemności i paznokietki jak maleńkie muszelki, które zbierałam pod wiatrakiem w Świnoujściu. Wybierałam zawsze te najmniej widoczne. Ma wysokie czoło, będzie mądrym chłopcem. Urodził się z piąstką przy główce. Myśliciel znaczy. Modlę się, żeby nie literat. Albo filozof. To przerąbane zawody.

Rozmawiałam z Krzysiem i tak mnie ucieszyło to, że Kostka już trzymał na rękach. Z jaką dumą to mówił! Że jest bratem! Ładne było to jego przejęcie nową rolą. Takie czyste. Nowe dla mnie zupełnie.
Nie wyobrażam sobie na razie, że biorę Kostka na ręce. Jest nieco większy od laskowego orzeszka. Ma taką śliczną, delikatną buzię. A przez sen robi kapitalne miny.
Nie wiedziałam, co można mu podarować. Ale że lubię ładne rzeczy, przyniosłam mu zająca z długimi nogami i uszami. Gabaryty ma adekwatne, bo jest mnie więcej wielkości Kostka. Niedługo może weźmie go do rączki, ale to jeszcze kilka miesięcy. Zając ma w brzuchu ukryty dzwoneczek. Starałam się wybrać taki, pod wpływem dźwięku którego Agi i Marcina szlag święty nie trafi. Straszne te niektóre zabawki dla dzieci. Ryczące takie. Przecież to od małego można się nerwicy nabawić. Moja rola przy Kostku sprowadziła się do bujania okazjonalnego. W tym czasie Aga chwilę się przespała, a z Marcinem rozmawiałam a to o reportażach Kołodziejczyka, a to o tym, że w głowie mi się nic ułożyć nie chce. Obmyślam świat przedstawiony dla kota Ildefonsa. i to, jakich audiobooków Kostek mógłby słuchać w samochodzie, żeby i Rodzice mieli z tego jakąś pociechę albo pożytek.
Tak mi się Aga i Marcin w nowych rolach podobają. Aga taka czujna, dojrzała, choć na buzi zmęczona. Widać, że wiele wysiłku kosztowało ją noszenie Kostka i dostarczenie go nam do podziwiania. Marcina duma rozsadza i radość tak nieprawdopodobna, że aż mi się coś w środku uśmiecha, jak na niego patrzę. Niby to takie dla mnie egzotyczne, a jednak bliskie. Zastanawiałam się, czy zazdroszczę. Przez chwilę myślałam, że tak, ale to nie zazdrość. Głód jakiś patrzenia, obserwowania, słuchania, jak można się dzieckiem cieszyć.

Kończą się Święta, które znów mi uświadomiły, jak bardzo moje serce nadal byle jakie.
Ludzie mnie jakoś denerwują. W masie szczególnie. Bezimiennej, a czujnej i wieloocznej. Taksujące spojrzenia, przedświąteczne wlepianie się wzrokiem w kolor płaszcza i fakturę chustki pod szyję. Po co to komu?
Tak mi obco było. Niepasująco. Wiałam z kościoła jak psami poszczuta, skarcona przez księdza, że Boga w sercu nie mam, bo co niedzielę na mszy się nie pojawiam, życiem nie świadczę o Bożym miłosierdziu, na ofiarę nie daję, a i głosuję nie na tego, na kogo potrzeba.
Chodzenie ze święconką, rodzinne parady na rezurekcję, niewietrzone płaszcze wyciągnięte z przepastnych szaf specjalnie na okoliczność wizyty wuja Bronka z ciocią Zytą. "Panie błogosław to mięso i wędliny" - drugi rząd ochoczo czyni znak krzyża. "Panie, pobłogosław to pieczywo" - panie u szczytu stołu modlą się gorliwie w charakterze grahamek.
Prawie zostałam stratowana podczas święcenia, bo przecież każdy musi stać tak, żeby ksiądz go widział. Łaska naonczas szybciej spłynie, z grzechów oczyści.
Oraz woda święcona w plastikowych buteleczkach. "Co łaska dwa złote" - mówi do mnie ministrant. A ja słucham w sobie kurzu z usypiska.
Wczoraj był ładny dzień. Pojechałam do Dziadka na cmentarz. Poprosiłam go, żeby zabrał już Babcię. Nie chcę patrzeć, jak się męczy. Jak mama się męczy. To takie niesprawiedliwe. Dziadek nie odpowiedział. Może na jajko poszedł na grób zaprzyjaźniony?

Babci beta-amyloid skleja zdania i frazy. Teraz słowa. Zatrzymuje się na pierwszej sylabie. Mówi o mnie Tereska, za chwilę "ciocia-babcia", a potem "dziewczynka". O Kropce mówi "on". Po południu, pewnie z powodu czynności nadnerczy, ożywia się, więcej opowiada, chociaż wciąż gubi słowa. Denerwuje się, kiedy zapomina, jak coś się nazywa. "Dlaczego nie oglądamy radia?" - dopytywała się przy śniadaniu. "Daj mi swoją decyzję" - powiedziała do Kropki, ukontentowanej świątecznie konsumpcją paska suszonej kaczki.
Kiedy się ze mną żegnała, mówiła: "ja nie jestem pieniężna". Trochę mnie to rozbawiło. Matka Boska Pieniężna. 
"Sama mieszkasz? To niedobrze. Tak samej. Przykrzy ci się pewnie. Ze szkoły wrócisz, a tu nikogo".
Ano widzisz, Babciu, nikogo.
Dziś w nocy urządziła mieszkaniowe harce, udała się na wycieczkę w ciemności. O, ja durna, zgasiłam światło, licząc na to, że będzie spała spokojnie. I że nie wstanie do łazienki. O trzeciej sunęła bezgłośnie i powoli po przedpokoju. Obudził mnie jakiś głos ze snu. Może to był Dziadek?
Wpadłam do pokoju, a Babcia stała na środku, zagubiona jak dziecko, bez piżamy, bez bielizny, skurczona, uśmiechnięta, babuleńka taka. Mama spała na fotelu snem sprawiedliwej, napracowanej, bo ciasto, które w przepisie robi się 30 minut, mama tworzyła siedem godzin.
Założyłam Babci pieluchomajtki z falbanką, na co zareagowała głośnym sprzeciwem: "odetnij te firanki!" W sumie. Nie jestem przekonana, czy spełniają swoją funkcję.
A potem, kiedy ją już posadziłam na łóżku, rozłożyła szeroko ręce i prawie krzyknęła: "dziękuję ci, dziecko! jaka ty dobra jesteś!"
Nie wiem, czy wie, do kogo mówiła.
Wróciłam do Warszawy zmęczona, trochę smutna. Ale jednak wracam do siebie. Do ciszy. Do książek.

Jedno zdarzenie zachmurzyło dzisiaj świąteczne niebo. Odszedł Ksiądz Kaczkowski. Dlaczego ja Ciebie, Boże, nie rozumiem?
I co ja mam zrobić z tymi okruchami odpowiedzi na pytania najprostsze i najtrudniejsze zarazem, z którymi po śmierci Takich Ludzi nas zostawiasz? Dlaczego Ksiądz Jan tak cierpiał w ostatnich tygodniach? Dlaczego na to pozwoliłeś?
Naprawdę, żeby narodziła się Miłość, trzeba aż tak wielkiego cierpienia Człowieka? Nie ma szału, nie ma też raka. Ale nie ma i Księdza. Takich jak On jest garstka. A skoro już się wydarzył, dlaczego tak bardzo cierpiał, tak bardzo go bolało? Czy to jest konieczne, żeby do świętości przez taki krzyż dochodzić? Nie można jakąś taryfą ulgową?
Bardzo mi Jego słowa w chorobie pomogły. Już nawet nie chodziło o same kwestie Bożego Miłosierdzia. Bardziej o dochodzenie praw pacjenta. O to, że w każdej chorobie można resztki ludzkiej godności zachować. I żeby nie bać się lekarzowi czy pielęgniarce zwrócić uwagi, kiedy zapominają, że pacjent to nie fantom do ćwiczeń ani statystyczny przypadek.
Pocieszam się tym, że już Go nie boli. Teraz odsapnie, odpocznie i za porządki po drugiej stronie pewnie się weźmie.
Jak już zgromadzi się we mnie za dużo pretensji do życia, przypominam sobie słowa księdza Janka.
"O cud można się modlić, ale cudu nie należy się spodziewać. One nie dzieją się na zawołanie i nie można ich na Panu Bogu wymusić."

***
We wtorek odszedł Stjup. Zaskoczyło mnie to, jak ze śmiercią ukochanego skądinąd chłopaka radzi sobie Toot. Spokojnie, co jest dla otoczenia trudne do pojęcia. Skoro nasza kultura przyzwyczaiła nas do rozpaczy, darcia szat i złorzeczeń. Zresztą, kto tam wie, co się pod powłoką Toot dzieje. Może tam wrze?
Ja przeżywam jednak dość długo i boleśnie. Jędrzej, lat 27. Jego złośliwość czerniak z przerzutami do płuc i węzłów chłonnych. Zabrał chłopca w nocy i nie pozwolił doczekać pierwszej dawki leku, który nadciągał ze Stanów. Najważniejsze, że nie boli. Jędrzeju, ale w zaświatach koncert wyprodukujesz. Bez ograniczeń technicznych. 

czwartek, 17 marca 2016

Wiosna przyszła pieszo

Kostku Malutki,

tak bardzo wszyscy na Ciebie czekali. Rodzice rozgrzali łącza internetowe do czerwoności już wczoraj rano. Nie mogłam zasnąć, tak bardzo nie mogłam się doczekać, kiedy nastaniesz.

Nie spieszyłeś się, trudno się dziwić. Gdzie Ci będzie lepiej niż u Mamy pod sercem? Ale tyle Cię czeka tutaj cudów i dziwów, zaskoczeń porannych, zdziwień wieczornych, dźwięków nieopisanych, smaków nowych, zapachów przyjemnych, wzruszeń, odkryć i zachwytów. Zrobimy wszystko, żebyś uznał, że trafiłeś do najlepszego z możliwych światów.

Przyszedłeś na świat w dniu świętego Patryka. To patron niepojętej zieloności. W ręce trzyma koniczynę - tak miał światu Boga objaśniać. Podobno patronuje kowalom, fryzjerom, górnikom, inżynierom, zwierzętami domowymi się opiekuje i modlących się na duchu podnosi. Oby pomógł Ci wykonywać dobrą pracę, która da Ci kiedyś radość i spełnienie. I niech stawia na Twojej drodze dobrych i przychylnych Ci ludzi. Bez nich trudno się po ziemi wędruje.

Powietrze dziś lekkie i przyjemne. Przez cały dzień świeci upragnione słońce. Sąsiadka z dołu pieczołowicie trzepała pościel, a studenci z parteru wyprowadzili Marudę wcześniej niż zwykle. Naszczekała na mewy, których na Saskiej Kępie coraz więcej. Wszystkich gna na dwór, szkoda takiej pogody. Na Sadybie jakiś ptak od rana śpiewa na całe gardło, a ja nawet nazwać go nie potrafię. Wczoraj w Łazienkach na ścieżki tłumnie wyległy wiewiórki, słońce grzało mi czubek głowy. Niby zapowiadają jeszcze śnieg, ale ja w to nie wierzę. Te wiewiórki chyba też nie wierzą. Wiosna przyszła dla Ciebie.

Słońce wstało dziś o 5.45. Wiem, bo własnie wtedy się obudziłam. Zajdzie o 17.43. To stosunkowo późno - jeszcze niedawno o 15 było ciemno i wszystkim dokuczało zimne powietrze. Dzień będzie trwał 11 godzin i 58 minut. Jest dłuższy od najkrótszego o 4 godziny i kwadrans.
Jest 77 dzień roku. Do końca astronomicznej zimy pozostały zaledwie dwa dni. Za tydzień będziemy świętować Wielkanoc.
Wiosnę nam, Kostku, przyniosłeś. 

Ciocia ciągle uczy się pisać. Słowa mi umykają, a w pracy niełatwo piszę się o wzruszeniu. Kiedyś wymyśliłam sobie, że moją mamą chrzestną jest Wisława Szymborska. Ona umie powiedzieć to lepiej niż ja.

Wisława Szymborska, Urodziny

Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata:
moreny, mureny i morza, i zorze,
i ogień, i ogon, i orzeł, i orzech -
jak ja to ustawię, gdzie ja to położę?
Te chaszcze i paszcze, i leszcze, i deszcze,
bodziszki, modliszki - gdzie ja to pomieszczę?
Motyle, goryle, beryle i trele -
dziękuję, to chyba o wiele za wiele,
Do dzbanka jakiego tam łopian i łopot,
i łubin, i popłoch, i przepych, i kłopot?
Gdzie zabrać kolibra, gdzie ukryć to srebro,
co zrobić na serio z tym żubrem i zebrą?
Już taki dwutlenek rzecz ważna i droga,
a tu ośmiornica i jeszcze stonoga!
Domyślam się ceny, choć cena z gwiazd zdarta -
dziękuję, doprawdy nie czuję się warta.
Nie szkoda to dla mnie zachodu i słońca?
Jak ma się w to bawić osoba żyjąca?
Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę:
co dalsze, przeoczę, a resztę pomylę.
Nie zdążę wszystkiego odróżnić od próżni.
Pogubię te bratki w pośpiechu podróżnym.
Już choćby najmniejszy - szalony wydatek:
fatyga łodygi i listek, i płatek
raz jeden w przestrzeni, od nigdy, na oślep,
wzgardliwie dokładny i kruchy wyniośle.




środa, 16 marca 2016

W procesie

Wróciłam od mamy. Obyło się bez ofiar. Tylko dlatego, że zrezygnowałam z wszelkich komentarzy, walki o swoje, o swoją godność również.
Mama nie chciała się ze mną przywitać, udawała, że jest w głebokim szoku, że mnie widzi. Przywiozłam jej kwiaty - najładniejsze tulipany, jakie były w kwiaciarni. Kolorowe. Wiosenne. Radosne.
Bałam się, że mama jest w tak złym stanie, jak utrzymywała rodzina i utrzymywały mamy koleżanki. Nie ma to jak sprawdzić samodzielnie na miejscu. Czy pisałam ostatnio, że tęsknię za jej monologami? Chyba tak. Zatem przeszło mi.
Mama sobie niezmiennie radzi. To chyba kwestia egzystencjalnego klinczu. Odchodzenie Babci warunkuje mamy życie, a jednocześnie wpędza ją do grobu.
W domu unosi się zapach odchodzenia i śmierci. Babcia nieuchronnie zbliża się do stanu leżącego. Ale śmierć jej służy. Wygląda coraz ładniej. Odrośnięte włosy dodają jej łagodności i lekkości. Trochę jak Szaflarskiej. Babunia. Nieszkodliwa, w swoim świecie, na swojej planecie, zagubiona i zdziwiona wszystkim jak mała dziewczynka. W niedzielę uczyłam ją, do czego służy sedes. Puściłam wodę w kranie - tak, jak się uczy małe dzieci. Babcia zaintrygowana spojrzała na kran i palcem dotknęła cieknącej wody. Poruszyła strumień i ucieszyła się na ten widok jak dziecko. Klęczałam pomiędzy drzwiami a sedesem i tak mnie to rozczuliło.  Mój Boże, przecież to Babcia uczyła mnie siadać na nocniku.
Jest ze mną o tyle lepiej, że cztery lata temu w głowie pożegnałam moją Babcię - tak mi się przynajmniej wydaje. Wiedziałam, że do domu ze szpitala wiozę już tylko ciało. Moja Babcia od tamtej pory miała żyć we mnie.

Moja mama żyje w innym przekonaniu. Zwraca się do Babci z tyradami dotyczącymi rozkładu dnia, pyta, co Babcia chce zjeść na obiad, podczas gdy dla Babci nie ma większej różnicy pomiędzy widelcem a polem elektromagnetycznym. Uważa, że Babci strach przed wstawaniem z łóżka jest wymierzony przeciwko niej, że Babcia robi wszystko, żeby jej dokuczyć, że rzekome zapominanie wynika ze złośliwości i chęci zemsty na mamie.
Przed dwoma tygodniami Babci zaczęła się infekcja. Zapalenie oskrzeli. W Babci wieku niebezpieczne, szczególnie, że Babcia głównie leży. Zanim wystąpiła gorączka, Babcia zsunęła się z kanapy na kolana. I w sumie tak została. Z powodu cukrzycy jej skóra jest cienka jak bibułka, podatna na urazy, skaleczenia, nie chce się goić. Babcia jest niejako bez naskórka. Mama twierdzi, że przez cztery godziny nie mogła Babci podnieść. Pogotowie odmówiło interwencji ze względu na wiek Babci. Mama zadzwoniła do domu pomocy społecznej, który mieści się 500 metrów od naszego domu. Stamtąd siostra dyrektor przysłała panią, którą kilka godzin wczesniej zwolniła z pracy. Podobno dlatego, żeby nie wypłacać odprawy. I ta pani, dla której liczy sie każdy grosz, powiedziała, że z chęcią przy Babci pomoże. Pomogła Babcię podnieść i umyć. Zapowiedziała również, że od dwudziestu lat pracuje z osobami starymi i schorowanymi, więc potrafi wszystko: obciąć włosy, paznokcie, umyć nawet leżące starcze warzywko.
Następnego dnia przyniosła mamie balkonik dla Babci. Tak po prostu - sama z siebie. Mieszka w bloku obok.
Od tamtej pory mama ani razu do niej nie zadzwoniła, mimo że kwota wynagrodzenia, którą ta pani zaproponowała, jest żałośnie śmieszna w porównaniu z pomocą, jaką mama by miała z jej strony.
Od dwóch tygodni mama nie chce. Nie przyjmuje od niej pomocy. Nie odbiera telefonów, nie dzwoni. Choć utrzymuje, że zadzwoni, oczywiście. Od niedzieli dzwonię codziennie i pytam, czy już się z tą panią skontaktowała. Mama informuje mnie o wszystkim: że poszła po jajka już na święta, że załatwiła jakiejś cioci wymówienie umowy z operatorem, sprawdziła, że na Kościuszki zrobili ścieżkę rowerową. I zapewnia, że zadzwoni. Choć wiem, że nie zadzwoni. Nawet ze względu na Babcię - nie zwróci się do tej pani o pomoc. 

Kiedy dzwonię rano, żeby sprawdzić, co z Babcią, zaczyna zdenerwowanym tonem, że może rozmawiać tylko chwilę. Ja standardowo, że chciałam tylko zapytać, czy w porządku i już się zwijam, już nie przeszkadzam, już mnie nie ma. A potem moja mama zaczyna opowiadać, czego dowiedziała się z publicystyki, co dzisiaj w przeglądzie prasy rano było, że sąsiadka z bloku naprzeciwko założyła nowe zasłony, a w nowym supermarkecie na osiedlu ananasy w promocji. Po dwudziestu minutach takiej tyrady (w tym czasie, nie mówiąc ani słowa, nie przerywając jej nawet piśnięciem, składam łóżko, robię kawę, przejeżdżam dziesięć kilometrów na rowerze stacjonarnym i szykuję sobie ubranie do pracy), nagle wrzeszczy: "przecież mówiłam ci, że nie mam teraz czasu rozmawiać! Jak ty mnie nie szanujesz! Jaka ty podła jesteś, przecież mówiłam ci, że mam tyle do zrobienia i nie mogę rozmawiać, a ty mnie zarzucasz jakimiś pierdołami, nie mam czasu na takie bzdury od rana, jak mam pod opieką babcię, owsiankę muszę wstawiać, rumianek jej zaparzyć, a wiesz, sąsiadka wczoraj mi powiedziała, że na osiedlu mają stawiać jakiś nowy pawilon, a wczoraj w Czarno na białym był materiał o prokuraturze i ci reporterzy bardzo dobrze ten materiał zrobili..."
I tak właśnie.
Dzisiaj też zadzwoniłam, pytałam już siódmy raz o pomoc tej pani z bloku obok. I znowu wrzask: "czy dla ciebie tylko się liczy to, czy babcia będzie miała obcięte włosy? Jesteś tak samo podła jak ona! Ona tylko o te cholerne włosy pyta!"
Zamknęłam się. Już nie będę. Nie mam siły. Najgorsze, że znowu idą święta. Kolejne święta. Boże, jak ja świąt wszelkich nienawidzę. Jak bardzo mnie boli ten ścisk w gardle, to spuszczanie głowy przy stole, szukanie wzrokiem Kropki, żeby chociaż w jakieś żywe stworzenie oczy wbić. Mama poza tym jest święcie przekonana, że jednak przyjadę. taka oczywista oczywistość, jak to, że słońce wstaje co rano.

W niedzielę było dobrze, byłam w domu niewiele godzin, sama zablokowałam awantury. Mama na początku nie chciała odpakować bransoletki, a później powiedziała, że powinnam zostawiać sobie pieniądze, a nie wydawać, bo ona niedługo umrze i nie będę miała jej za co pochować. 
Każda, każda rozmowa, którą z nią zaczynam, jest taka sama. Najpierw mama opowiada o tym, jak Babcia rzekomo złośliwie nie chce jeść albo śpi do godziny jedenastej, a potem powtarza po raz sześćset dwunasty, jakie to ma problemy z wytłumaczeniem Babci, że pieluchy to kwestia absolutnie niezbędna (jakby nie wystarczyło po prostu ich założyć, a nie stać nad biedną skołowaną staruszką z niekończącą się tyradą o nietrzymaniu moczu). Dzisiaj przez czterdzieści minut miała strumień świadomości, a potem nagle, niespodziewanie zapytała mnie: "a co u ciebie?"
Byłam tak zszokowana tym pytaniem, że aż wzięłam głęboki oddech. Miałam powiedzieć "w porządku", podczas gdy w porządku nie jest, ale nie zdążyłam. "Wiesz, dzisiaj w Kauflandzie kupiłam takie ładne jajka, to już na święta będą, a wózkiem w supermarkecie wjechałam w jedną dziewczynę w zaawansowanej ciąży, ale podkoszulek ledwo jej ten brzuch zasłaniał, a na tym brzuchu jeszcze był tatuaż, a potem jeszcze ta dziewczyna mi się ukłoniła i tak sobie pomyślałam, że to pewnie jedna z moich podopiecznych, a ja już tyle pokoleń tych nielatów u siebie miałam, że nawet wszystkich nie pamiętam. A, i jeszcze kupiłam taką ładną łopatkę, to na obiad będzie na święta, Ninę zaprosiłam, to ją przywieziesz, a potem odwieziesz do domu." 

Kasiu, jak długo jeszcze będzie to do ciebie docierać? Twoja mama cię nie widzi i nie zobaczy. Bo zobaczyć nie chce. I bez względu na to, jakich technik sie złapiesz, będzie tylko katastrofa.
Nie masz ani mamy, ani taty. Babci też już nie masz. Nikogo nie masz, tak jak każdy człowiek na świecie. Samemu się żyje i samemu umiera. Ale masz mnóstwo Dobrych Duchów: Toot, Bognę, Agę i Marcina, Krysię, Sąsiadkę z naprzeciwka z córką nastoletnią i kotem Ambrożym, Pana Pio ze Słupeckiej i całe mnóstwo książek. No i Eugenię. Ona nigdy nie zawodzi, nawet jak jest na Zanzibarze.

Dziś od rana Kostek próbuje się urodzić. Opornie mu idzie. Trudno mu się dziwić: gdzie mu będzie lepiej niż u Agi pod sercem? Po co się spieszyć na ten dziwny świat, gdzie nienawiść tylko można dostać bezinteresownie? Jak na szpilkach siedzę od siódmej rano, a Kostka jeszcze nie ma. A może już jest, tylko Aga i Marcin chcą mieć trochę spokoju?

Na domiar złego zaczęłam bać się ustawień Hellingera. A tak bardzo na nie czekam przecież. Z taką ekscytacją, z taką energią się na nie zapisałam. Potem Iwonka ostudziła moje zapały, a potem Pani Ala westchnęła tak, jak zawsze, kiedy przewiduje komplikacje. I zaczęłam się bać. A może to mnie tak rozmontuje, że nie będę w stanie prowadzić samochodu w poniedziałek? Może wyjdę z tych ustawień i będę chciała natychmiast się zabić?
No ale zaraz: jak dwa lata temu wyszłam ze szpitala z wyrokiem, to jakoś zabić się nie chciałam. Chciałam żyć. I zapisałam się na nie też dlatego. Bo chcę żyć. Normalnie. Bez tych cholernych wyrzutów sumienia, jak deszcz pada. Bez przepraszania, że w ogóle tu jestem. Bez płaszczenia się, błagania o uwagę, podkreślania, że sorry, że pytam, przecież ja jednak nic nie znaczę. 

Niech się coś wreszcie stanie, zadzieje - oprócz tego przepoczwarzania się pozornego, bo oszaleję.

sobota, 12 marca 2016

Polska mnie dopadła

Świetlicki nadal niezastąpiony tak bardzo.

Nie wiedziałam, że tak będzie. Tak bardzo liczyłam na to, że historia pozostanie sobie bezpiecznie w podręcznikach, że będę rozliczana z jej znajomości tylko na testach, egzaminach i sprawdzianach. Pamiętam, jaki problem miałam w liceum z zapamiętaniem dat. Albo z chronologicznym ułożeniem rozsypanki z hasłami. Musiałam wszystko skrupulatnie wypisywać i najczęściej brakowało mi czasu na to, co inni uczniowie robili w kilka minut. Później dowiedziałam się, że ściągali, ale to już nie miało dla mnie większego znaczenia. Za to w częściach opisowych, gdzie trzeba było przestawić przyczyny i skutki wydarzeń, byłam na klasowym przodku. Może dlatego, że zawsze wolałam argumentować i przyglądać się szerokiemu tłu. Punktami za wypowiedzi rozbudowane nadrabiałam niedociągnięcia z dat i ulotnych szczegółów. A tak w ogóle zawsze bardziej interesowała mnie mikrohistoria ludzka, odwiert z rzeczywistości niż ta tocząca się w gabinetach.

Nastroje w Polsce się radykalizują. Nie jestem jedyną, która to czuje. Na demonstracje KODu chodziłam głównie z powodów egoistycznych - atmosfera wzajemnej serdeczności była dla mnie fenomenem, który naocznie mogłam obserwować i pozytywnie się nastroić. Aha, to właśnie jest ta polska solidarność, którą zachwycały się w czasach przełomu zachodnie media. I ludzie dla siebie mili, przepuszczają się w tłumie. Nikt na nikogo wilkiem nie patrzy, wszyscy są razem: starsze panie, starsi panowie, matki z dziećmi, maturzyści, hipsterzy, ateiści, konserwatyści, miłośnicy Ciorana, prawnicy, taksówkarze, policjanci, transseksualiści, lesbijki, demokraci, rowerzyści, wegetarianie i przedszkolaki. Tylko jedną demonstrację KODu ominęłam, bo złożyło mnie przeziębienie i mróz był siarczysty. Na pozostałych byłam, tłum mnie niósł, obserwowałam, zachwycałam się, czułam, że rozpiera mnie duma i energia.
Dziś było inaczej. Szłam od Placu na Rozdrożu. Ludzi znów masa, ale energia już inna. I to nie chodzi o rezygnację. W powietrzu wyczuwa się jakieś specyficzne napięcie, nieprzyjemne wrażenie osaczenia. Złapałam się na tym, że się rozglądam, przyglądam się z niepokojem twarzom. Na demonstracji więcej trąbek i wuwuzeli niż transparentów. Więcej flag, mniej haseł. Zabrałam ze sobą Konstytucję, ale jakiś pan obok mnie powiedział: "schowaj to, dziecko, to już nieaktualne". Chciałam go zapytać, dlaczego w takim razie idzie razem z innymi, ale pytanie uwięzło mi w gardle. Szukałam Pana Piotra. Wmieszałam się w gęstniejący tłum i gdyby nie życiodajne białka, którymi Instytut zasila mnie co osiem tygodni, nie miałabym szans na przeciśnięcie się zgrabne między ludźmi. Zrezygnowałabym za najbliszym zakretem. I ten stan może się skończyć. Prezes NFZ odwołany, służba zdrowia ma być podobno bezpłatna i powszechna. Czyli chorzy będą albo wszyscy, albo nikt.
Pan Piotr napisał mi, że jest naprzeciwko sceny, zaraz pod rampą dla kamerzystów. Próbowałam przedostać się tam od strony ulicy Litewskiej. Przecież tak niedawno byłam tam, bo Boguś Linda zaprezentował "Frankensteina". Nieudanego zresztą. Piękna, cicha, warszawska uliczka z jasnym wejściem do teatru. Jedna z moich ulubionych. Pociemniała była dzisiaj od demonstrantów. Ale cóż się okazało? Trafiłam dokładnie w sam środek kontrdemonstracji. Jakiś człowiek w dresie chuchnął w moją stronę podłym przealkoholizowanym oddechem. Przemawiał Mateusz Kijowski, a pan zakrzyknął "Płać alimenty!". Kolejne wystąpienia polityków również próbowali zagłuszać. podziękowałam intuicji, że nie zabrałam ze sobą flagi, ani znaczka KODu. Na głowie miałam czapkę z logo Trójki. Która też wzięta - wszystko na to wskazuje. Im głębiej wchodziłam w tłum, tym gorzej się tam czułam. Przede mną stał kordon policji. Stali w trzech rzędach. Złapałam jednego za rękaw, bo czułam na sobie czujne spojrzenia kontrdemonstrantów w dresach z wuwuzelami. "Kto zacz? Lać czy czekać?" Starałam się na nich nie patrzeć.
Policjanci zrobili wyłom w swoim szeregu i dzięki temu dostałam się na drugą stronę barykady.
Nie wiem, jak to możliwe, ale dostałam się pod rampę dla kamerzystów naprzeciwko sceny. Ludzie na początku niechętnie mnie przepuszczali, bo im bliżej sceny, tym większy tłok. Ale w pewnym momencie wpadłam na pomysł: "przepraszam, mój tata tam jest, czy może mnie pani przepuścić?"; "przepraszam, szukam taty, chce się do niego dostać, mogę pana przeprosić?" 
I ludzie się rozstępowali, przepuszczali mnie jakoś chętniej, łatwiej. Pan Piotr tak się ładnie uśmiechnął na mój widok. I mocno mnie przytulił. A potem powiedział: "ale jestem z ciebie dumny! taki tłok, taki kawał szłaś, a jednak mnie znalazłaś!"
Pojaśniałam w środku. Jakie to musi być przyjemne słyszeć od rodzica, że jest z dziecka dumny. Próbowałam się w tej myśli umościć. Nie wyobrażam sobie usłyszeć czegoś takiego jako dziecko. Tym bardziej od taty.
Również po bólu biodra wnioskuję, że nastrój w narodzie siada. Ledwo doszłam pod pałac i nie wiadomo było, co dalej. Pod Pałacem Sobańskich dołączyła do nas Ewa. Z czasem mówiliśmy coraz mniej. Ewa kilka razy dmuchnęła w przerażający bosmański gwizdek, od którego pewnie ze trzy rzędy za nami miały spuchnięte bębenki. Pan Piotr potrafi gwizdać przy pomocy palców i do tej pory nie wiem, jak ludzie to robią. Ja dziś nie skandowałam. Nie miałam siły. Przyciskałam do siebie wydanie Konstytucji z 2004 r. Zdawałam wtedy maturę.
Boję się, że to się nie skończy ani łatwo, ani szybko. Boję się również, że to nie będzie aksamitna rewolucja. Boję się, że na ulicy zobaczę krew. Boję się wojny polsko-polskiej w wydaniu dotychczas znanym tylko z historii.

Jeszcze jedno wyzwanie przede mną. Moja mama w poniedziałek obchodzi 60. urodziny. Zastanawiałam się, czy jechać do niej, czy nie. Wiem, że będzie chciała wyrzucić mnie z domu. Albo będzie próbowała mnie nie wpuścić. Nie słyszałam się z nią i nie widziałam od 24 stycznia. Ciocia Mirusia powiedziała mi: "musisz do niej jechać. Jesteś jedyną osobą, która może jej pomóc i powinnaś być mądrzejsza".
Jakież było wielkie moje zdziwienie, kiedy wzięłam głęboki oddech i ze spokojem powiedziałam do Cioci, siostry stryjecznej mojej mamy: "Ciociu, ja nic nie muszę, ale wszystko mogę. Od dziecka wszyscy mi powtarzali, że mam być mądrzejsza od osób dorosłych. To nie ja jestem mamą. W tej relacji jestem ciągle dzieckiem, więc nie mogę mamie matkować. Wykorzystałam już wszystkie dostępne mi narzędzia w relacjach z moją mamą. I na pewno jako osoba dorosła nic nie muszę."
Ciocia spuściła z tonu, przyjrzała mi się bacznie. (Vivat, Bogna Wszechmogąca!) Ale mówiła już dalej spokojniej. Zastanawiam się, czy dlatego, że sama jest spragniona informacji od mojej mamy, która nie odbiera od nikogo telefonów. W poprzednią niedzielę rozmawiałam jeszcze z Ciocią Asią. Nigdy mi niczego nie nakazywała, nigdy nie podpowiadała, imponowało mi to, że potrafi być lojalna zarówno wobec mojej mamy, jak i wobec mnie. Nie wiem, czy bym tak umiała. To niełatwy wygibas towarzysko-emocjonalny. Ale zaniepokoiło mnie to, że Mamasia próbuje się do mnie kilkakrotnie dodzwonić, a ja a to w samochodzie, a to poza. W końcu oddzwoniłam. I się przestraszyłam. Znam ten rzeczowy, chłodny, prawniczy ton skupiający się na faktach, żeby maksymalnie ukryć emocje. Mamasia mówi tak, kiedy jest źle. Mówiła tak, kiedy Tomek umierał i nie było wiadomo, czy znajdzie się dla niego nerka. Mówiła tak, kiedy straciłam wzrok i nie wiedziałam, co mam robić, kogo i o co pytać. Mówiła tak, kiedy zbliżały się Święta, a nade mną zawisło widmo samotnie spędzonej Wigilii.
Nie chciała mi powiedzieć, kiedy z mamą rozmawiała. Ani o czym. Zapytała mnie, czy wybieram się do mamy. Odpowiedziałam, że tęsknię za nią jak jasna cholera, ale jak przypomnę sobie, jak zawsze wizytę w domu odchorowuję, jak Iwona marszczy brwi, kiedy dotyka mojego biodra, jak Bogna się gimnastykuje, żeby ze słów zrobić mi kompres, decyduję, że jednak nie. Poza tym od dwóch tygodni na myśl o mamie boli mnie wciąż w tym samym miejscu lewa ręka. Zadziwiające.
Mamasia powiedziała, że nie muszę jechać, ale powinnam. A potem powiedziała, że zaproponowała mamie, że zabierze ją na jeden dzień do Łodzi, zorganizuje opiekę nad Babcią, a mama będzie mogła na przykład pójść do psychoterapeuty i pogadać; wywalić; żeby jej ulżyło; to przecież żaden wstyd. A potem poprawić sobie humor na zakupach. Mama odpowiedziała Cioci na to, że nie życzy sobie z nią kontaktu.
Mamasia zapowiedziała mi jedno: "pod żadnym pozorem nie zabieraj z domu Kropki".   
I wtedy się przestraszyłam. Więc musi być z moją mamą źle. Bo przecież to nie jest tak, że mama nie myśli o tym, co mi powiedziała. i co ja czuję. To niemożliwe, że jest przekonana o tym, że jestem wcieleniem zła. Zatem myśli, analizuje, przetwarza. A że ma konstrukcję zacinającej się płyty, zadręcza się tym, co się wydarzyło, wciąż doszukuje się winnych i utwierdza się w przekonaniu, że jest ofiarą. Wszyscy się na nią uwzięli. Wszędzie widzi spisek przeciwko samej sobie. To musi być potwornie męczące.
Po spotkaniu z prezesem spółki akcyjnej wlazłam na nieświadomce do Kruka. Zobaczyłam przepiękną bransoletkę. A mama swoją ulubioną zgubiła. Mimo że wiem, że może jej nie przyjąć, że może ją odeśle kurierem, że dostane za to znowu między oczy, kupiłam ją. Nie zwróciłam nawet uwagi na cenę. Zwyczajnie mnie na taki prezent nie stać, ale jakoś w obliczu okazji cena wyblakła, liczyły się jakość i wzór. Piękna, wyrazista, choć subtelna. W kształcie węzła. Ha, cóż. Pani w salonie namawiała mnie jeszcze na naszyjnik w komplecie, ale jeśli mama naprawdę się zezłości, to co ja zrobię z biżuterią za jedną trzecią mojej pensji? Przecież jej nie zwrócę do salonu.
Jutro wielki dzień ryzyka. Bogna powiedziała, żebym myślała ciągle o tym, że stoi obok mnie i patrzy na moją mamę z szacunkiem. I żebym pojechała do niej po prostu, tak jak córka jedzie do mamy, dziecko do rodzica.
Marcin twierdzi, że zmiana nastąpi dopiero, jak nie będę się denerwować przed wyjazdem do domu. Jak pojadę jako osoba dorosła i na ewentualny afront ze strony mojej mamy odpowiem: "spodziewałam się, że tak mnie potraktujesz. Ale ja od Ciebie nie oczekuję niczego".
Mam wciąż w głowie widok samej siebie w lustrze. Ja jako uosobienie porażki, pomnik sieroty. Jutro się przekonam, czy zeszłam z cokołu.

We wtorek byłam na pokazie prasowym filmu "Niewinne". Może nie uważam go za arcydzieło, ale to bardzo dobrze zrealizowany film o powołaniu. Przede wszystkim świetnie obsadzony. Zakonnice były wielokrotnie gwałcone przez czerwonoarmistów. Muszą poradzić sobie z niechcianą ciążą, z perspektywą utraty bądź konieczności wychowania dziecka, z problemem ciężaru próby, wstydem, buntem, z gniewem Oblubieńca, jak sądzą. Jest taka scena, w której jedna z sióstr trzyma na rękach niemowlę i po raz pierwszy się uśmiecha. Mówi "To dziecko ma prawo do mojej miłości". Zareagowałam na to spektakularnym skowytem w sali pełnej dziennikarzy i krytyków. Załkałam tak głośno, że ludzie aż podskoczyli na krzesłach. A w ostatnich scenach filmu na łóżku leży tych niemowląt kilkanaście. Byłam jednym z nich. Tym ocalonym, odchowanym, tym, któremu się udało. Które nie było zostawione w koszyku pod krzyżem na pastwę losu. Ktoś je przygarnął i pokochał. Dostałam przecież mnóstwo miłości, od mamy też, choć tej nieoczywistej, którą próbuję wciąż zrozumieć. Dostałam tyle, ile była mi w stanie dać. Ile potrafiła. Ile mogła. To dzięki niej kocham książki. To dzięki niej również umiem dogadać się i z sąsiadką spod siódemki, i z prezesem spółki akcyjnej. To ona zaszczepiła we mnie poczucie sprawiedliwości.

Jutro jest dzień Balzaka. Dzień "Ojca Goriot". "No to się spróbujemy".
   

czwartek, 3 marca 2016

Ofiara nosi w sobie kata

Dzisiejszy dzień to powtórka z zawodowych rollercoasterów, które uskuteczniałam przez jakieś trzy-cztery lata mojego pobytu w Warszawie. Dzisiaj przypomniałam sobie, jak kiedyś zwykłam pracować i stwierdzam, że tak się nie da. Nie dziwota, że choroba mnie wreszcie dopadła, dogoniła i powaliła. Dzisiaj biegałam jak kot z pęcherzem, a do tego mózg mi pracował na najwyższych obrotach. Jako że myśleć konstruktywnie zdarza mis ię rzadko i nie przekłada się to na jakieś szalone profity dla ludzkości, nie nadwyrężam się raczej. Ale dzisiaj skakałam z tematu na temat, więc wnioskuję, że jutro na każdym kroku okażę się spektakularnym debilem w wielu życiowych sytuacjach, bo rzadko używany mózg się dzisiaj zatarł.
Od rana zaatakowałam koncern Danone celem przeprowadzenia wywiadu. Wcześniej zaatakowałam lidera branży obuwniczej i niby to przypadkiem i mimochodem wyciągnęłam taki nius, że trafił od razu na jedynkę jutrzejszego wydania. Oczywiście reszta redakcji na pewno już zareagowała gulą, ale że mam więcej szczęścia niż rozumu, nie doświadczyłam tego, bo w pracy ostatecznie się nie objawiłam.
Otóż pani z Danone'a mogłaby dostać Nobla w kategorii ochrona informacji firmowych wszelakich. Nie chciała mi powiedzieć dosłownie nic. Nie działały żadne moje sprawdzone ani zasłyszane metody etycznego bądź mniej etycznego wyciągania informacji. Oprócz tego dość znacząco spóźniła się na spotkanie, chociaż do fabryki mlekiem płynącej to ja dotarłam i to jeszcze grubo przed czasem. Udałam, że tego nie zauważyłam. Po co od razu podnosić kobiecie ciśnienie. Cisnęłam, robiłam podchody, wierciłam się w pytaniach, szukałam zahaczki. Kiedy już pojawiła się u mnie myśl, że niepotrzebnie ładowałam od rana dyktafon, rzuciłam coś mimochodem o tym, że moja Babcia jest rzekomo wielką fanką serka homogenizowanego i odkąd pojawił się on w formacie on-the-go, lepiej jej się funkcjonuje z cukrzycą. Jest to oczywiście kłamstwo niepomierne, ale chciałam całą sytuację obrócić w żart. Okazało się, że doskonale tą uwagą panią rozluźniłam i nawet oprócz korpoformułek zaczęła coś przebąkiwać z kategorii od siebie. I co się stało? No co? Otóż to, co dzieje się w takich sytuacjach zawsze. Pani popłynęła. Nagle dowiedziałam się, że z pierwszego małżeństwa to ma syna, ale z drugiego to ma córkę, która tańczy, ma psa, który wabi się Krycha i jest ujmującym shih tzu z kokardką nad czołem. Oraz że starszy syn studiuje fizjoterapię. A pani Danonowa po godzinach zajmuje się profesjonalną hodowlą psów rasy owczarek niemiecki (tu wjeżdża smartfon z prezentacją zdjęć szczeniąt skupionych wokół jednej miski na kształt gwiazdy betlejemskiej). Okazało się również, że pani potrafi się uśmiechać, ma oryginalne poczucie humoru i wzruszająco opowiada o swoich dzieciach. I od razu firma na Woli jakoś mi pojaśniała, odeszła wizja mojego poślizgnięcia się na firmowej posadzce i upadku skutkującego lądowaniem w kadzi z mlekiem. Z powrotem do domu pojechałam sobie dwoma autobusami, po drodze z satysfakcją obserwując Rondo Zesłańców Syberyjskich (normalnie nie mogę popatrzeć na murale, bo siedzę za kierownicą - kontemplacja sztuki mogłaby doprowadzić do katastrofy. I przesiadałam się obok Hali Kopińskiej, na którą patrzyam tęsknie, bo Ptasie Mleczko było w promocji.
A tak w ogóle do Danone'a wiózł mnie turbotaksówkarz. Był tak sympatyczny, kulturalny, a okazało się, że pracował kiedyś w tej firmie, bo w ogóle to on jest z wykształcenia technologiem żywienia. czego to ja się nie dowiedziałam o etyce kelnera, o tym, że gastronomia to jest dzisiaj zupełnie inny świat, a on potrafił nie spać po sześćdziesiąt godzin, bo obsługiwał bankiet dla polityków na czterysta osób. Pan Tomek. Cud-człowiek. Kiedy płaciłam mu za kurs, odwrócił się do mnie i powiedział, że na Paryskiej miał narzeczoną, do której jestem bardzo podobna. I że ona miała ciotkę w Śródmieściu i wujka w Łodzi. No proszę bardzo. A taka byłam zła, że od rana jadę na spotkanie do korporacji i znów będę wysłuchiwać o wychodzeniu klientowi naprzeciw, misji firmy i działaniach podnoszących efektywność. A tu taki pan Tomek i żyć się chce. Zapamiętałam jedno jego zdanie, na które na pewno by zwrócił uwagę Marcin Kołodziejczyk naczelne ucho kraju: "pikawa mi nie wytrzymała, bo ja empatyczny jestem". 
Myślę, że dzięki panu Tomkowi to spotkanie z panią Danonową poszło tak, a nie inaczej. Chciała mnie jeszcze poczęstować jogurtem, ale jak ja jej powiem, że po jogurcie bolą mnie nadgarstki? Podziękowałam grzecznie, ale obiecałam, że będę szukać w Almie nowego produktu. I nawet szukałam, ale mało aktywnie. Postawiłam na sałatę - po niej mnie nic nie boli.

Kiedy wysiadałam z autobusu na Saskiej, powietrze pachniało zupełnie inaczej, juz wiosennie. I nawet sie przejaśniło. Jak mnie to ucieszyło! Jakoś tak łatwiej mi się przez kładkę szło. Dopadłam komputera, a tam zatrzęsienie niusów. Klepałam nieprzerwanie do siedemnastej. Rozładowałam dwa telefony, tyle się działo. Obrobiłam dzisiaj siedemnaście tematycznie różnych branż i jeszcze nie zwariowałam. A teraz wróciłam ze spotkania promocyjnego książki Kingi Kosińskiej. Już drugi raz byłam na spotkaniu z tą niezwykłą dziewczyną. Po raz pierwszy byłam w Łodzi. Była też Mama Alicja i przyprowadziła Kubę. A książkę wydała nieoceniona Krysia. Nigdy nie miałam nic przeciwko osobom LGBQT. Niech sobie będą, kim chcą i z kim chcą, oni mi nie wadzą. Ale nad konstrukcją pojęcia tolerancji i moim poziomem wspomnianej zaczęłam zastanawiać się dopiero wtedy, kiedy przeczytałam jej książkę "Brudny róż". Książka kazała mi te pojęcia rozmontować i przyjrzeć im się pod światło. Niełatwa to lektura i nie zawsze przyjemna. Ale Kinga jest tak ciepłą, sympatyczną, otwartą i normalną dziewczyną, że aż się w myślach skarciłam za moje wieczne malkontenctwo. I do tego jest śliczna. Ma w sobie jakąś światłość. Jasność. I ufność jak u dziecka.
A Krysia powierzyła mi wielce odpowiedzialne zadanie napisania chorągiewki na okładkę tej książki, co jest zadaniem niezmiernie odpowiedzialnym i w pracy redaktora zaszczytem już. Taka się czułam wyróżniona, że Krysia mnie właśnie o to poprosiła.
Kinga urodziła się chłopcem. Przeszła operację tranzycji. A oprócz tego głęboko wierzy w Boga i nie wstydzi się mówić o tym, że Jezus uratował jej życie i pozwala jej wierzyć w ludzi. Na dzisiejszym spotkaniu na przykład powiedziała, że Jezus nie był ani homofobem, ani transfobem, na co publiczność zareagowała śmiechem, ale uznałam, że to jedno z mądrzejszych zdań, jakie w życiu słyszałam. Kinga przeszła przez piekło. Jest po dwóch próbach samobójczych. Przypomniało mi się, jak ludzie gapili się na mnie w autobusie, kiedy nie mogłam usiąść albo miałam problemy ze wstaniem z siedzenia. I miałam czelność mieć do nich o to pretensje. Boże, jaka ja jestem jednak małostkowa i egoistyczna.
Kinga mówiła dzisiaj między innymi o mowie nienawiści. Jej przedmówczyni (bo to była jednak debata z udziałem kilku osób, w tym kapitalnej i energetycznej Haliny Bortnowskiej) powiedziała, że bycie ofiarą to potworne doświadczenie. Bo owocuje tym, że możemy również stać się katami. Ruszyła we mnie lawina mimowolnych porównań. No bo przecież moja mama zachowuje się wobec mnie tak nie dlatego, że jest złym człowiekiem, tylko dlatego, że kiedyś też była czyjąś ofiarą.  Ja też mam tendencje do tego, żeby stać się czyimś katem. Przykład: te bidne piarówki, które gnębię nieustannie. Albo nasz informatyk, który zawsze zaczyna rozmowę ze mną od zdania, że kobiety mają inaczej skonstruowany mózg niż mężczyźni i ja za każdym razem staram się mu udowodnić, że tak, owszem, masz rację: patrz, jakiś durny i tak kieruję rozmową, żeby nie nadążył. też jestem wobec niego katem swoistym.
Pisał też o tym w reportażu "Panika wśród Józefów" wspomniany mistrz Kołodziejczyk. Jeśli byłeś ofiarą, to ktoś też będzie twoją ofiarą. Co tu zrobić, żeby się przed tym uchronić? Bogna na pewno będzie wiedziała. Boję się tylko, że każe mi myśleć, zanim coś zrobię, a dzisiaj wyczerpałam limit tej czynności na najbliższe trzy miesiące.
A może ja naprawdę jestem dla mojej mamy teraz oprawcą, a tego nie widzę? Może w moim przekonaniu racjonalne argumenty są dla niej katorgą? Bo przecież uciekła w jakiś wyimaginowany świat, żeby się chronić. A kiedy pokazuję jej błędy w myśleniu, wyrywam ją z jej bezpiecznego świata. Może ja nieświadomie naprawdę ją krzywdzę?
Tęsknię za nią. Stałam na przystanku naprzeciwko Sogo i myślałam o tym, że ilekroć wracałam z jakiegoś spotkania książkowego, dzwoniłam do niej właśnie z tego przystanku. Mimo że marzły mi ręce albo dźwigałam jeszcze jakieś niepotrzebne i niedorzeczne torby.
Taka cisza teraz w moim życiu. Tak mnie nieraz wściekała tym, że zaczynała rozmowę od "A widziałaś dzisiaj Fakty po Faktach? Aha, to dobrze, że widziałaś, to ja ci opowiem, co było". A teraz tyle bym dała, żeby mi opowiedziała, co naocznie sama zobaczyłam. 
Albo żeby mi powiedziała, którą poduszkę dzisiaj Kropka pogniotła. Albo jakie ciasteczko pożarła. Albo żeby mi opowiedziała, co się dzieje na osiedlu i inne niepotrzebne mi historie mi przekazała. Albo żeby opowiadała przez pół godziny to, co można zamknąć w czterech zdaniach. Albo żeby na koniec swojego dwugodzinnego monologu powiedziała: "czy ty nie rozumiesz, że ja jestem zajęta i nie mam czasu z tobą rozmawiać?" Teraz wspominam to z tęsknotą i jakimś rozrzewnieniem.
A tu rzeczywistość skrzeczy.

środa, 2 marca 2016

Tak to może być

Budzę się jak zapuchnięta panda i wstaję tylko dzięki temu, że budzi mnie głos Marcina Zaborskiego, który poleca w porannej prasówce tekst mojego nauczyciela z "Polityki". A później słyszę jeszcze Marcina Łukawskiego i myślę sobie, że świat nie może być taki zły, jeśli są na nim ludzie, którzy mają taki piękny tembr głosu jak ten człowiek. I taką dykcję.
Potem przypomina mi się powód mojego porannego zapuchnięcia i znajduję komentarz pod postem. Komentarz zza Oceanu. I wtedy jakby ktoś rolety w pokoju podniósł do góry i słońce włączył.
Tyle w tym komentarzu ciepła, jakiejś matczynej troski. Bronię się przed nią i jednocześnie czuję, jak mi od niej lepiej, bezpieczniej, pełniej. Chociaż z taką czułością jest jak z nadprogramowym prezentem o dużych gabarytach - nie wiadomo, jak go uchwycić, żeby było zgrabnie. W każdym razie ja nie umiem. Mam wrażenie, że wszyscy patrzą na ten prezent, a mnie go trzymac na widoku nie wypada.
Nie mniej niż sam znak od Ani ucieszyło mnie to, że śledzi moje propozycje kulturowych przystanków. Naprawdę ktoś się sugeruje moim wyborem! Jakie to jest pyszne!
Dojechałam w zziębniętych częściach do pracy i miałam minę średniowiecznej męczennicy połamanej kołem, bo dzisiaj naczelny miał ze mną jechać na jakieś biznesowe spotkanie, czego nienawidzę. Nudzę się zawsze, kręcę, denerwuję, nie mam co ze sobą zrobić i zastanawiam się, czy nie warto byłoby w życiu być kimś lub czymś innym niż broszką. I oto stał się cud. Naczelny mnie zobaczył i huknął: "marsz do domu, bo wyglądasz jak pruty sweter! nie potrzebuję, zebyś mnie tu jakimś syfem zaraziła!"
O, dzięki Wam, łzy zbawienne, żeście mnie dzisiaj pobledziły i zapuchły! Ja się oczyściłam, lepiej mi po wypłakaniu było, a jeszcze oprócz tego uniknęłam beznadziejnej nudy spotkania!
Wyprułam z pracy jak osoba zupełnie zdrowa i popędziłam na Marszałkowską. Na cześć Złotosercnej Ani zza Oceanu kupiłam sobie trzy książki. A po drodze odebrałam paczkę z pięcioma innymi zamówionymi jeszcze w ubiegłym tygodniu. To lepsze niż sernik jaglany z wiśniami i niż karmelowa czekolada, co ją Wedel wymyślił, bo kakao na rynkach zagranicznych drożeje. Oraz lepsze niż racuchy z serem i krewetki z sosem pomidorowym z Wołoskiej. I niż herbata z rumiankiem, kardamonem i miodem manuka. O rany, jak się cieszę!
Siedzę sobie w domu i klepię serwis z Saskiej Kępy. W nosie mam darcie japy w newsroomie, bluźnierstwa kolegi z biurka lewego i szpilki działu reklamy na schodach.
Poczułam przed sobą takie wielkie wyzwanie, żeby polecać naprawdę ważne tytuły i dobre książki. A ja przecież każdego dnia czytam coś nowego albo odkrywam coś pięknego. Czym się tu z Anią podzielić?
Drżącą ręką napisałam mejl, nie wiedząc, o co zapytać, o czym powiedzieć - do tej pory nie jestem pewna, czy to wszystko mi się nie śni.
Jakkolwiek by było - jaki to piękny dzień dzięki Ani! I kto by się spodziewał takiego obrotu sprawy? Lubię, jak mnie zaskakujesz, Życie.

wtorek, 1 marca 2016

Zatomizowana

Zbieram się z pisaniem od kilku tygodni. Im bardziej się zbieram, tym trudniej mi idzie. Im dłużej się uczę, tym mniej umiem żyć, tak, jak poleca Bogna: po prostu. I Ania do mnie napisała. Sama Ania zza Oceanu, z dalekiego kraju - a przecież myśleć o mnie nie musi. Nikt Jej nie każe. Żaden wewnętrzny krytyk, żadne wewnętrzne dziecko. Bogna mówi, że w dzisiejszym świecie wszystko jest energią i informacją. Aniu, czy wiesz, że napisałaś do mnie w szczególnym dniu? To nie jest przypadek, że do mnie napisałaś właśnie wtedy. Nie wiem, od czego zacząć. W szkole plan zdarzeń pisało się w punktach albo od odnośników, pilnując, żeby to były równoważniki. Zawsze ładowałam gdzieś czasownik w formie osobowej. Na pohybel gramatyce i karcącemu spojrzeniu polonistki. No bo co to za zdarzenie w formie bezosobowej? Jakby go nie było.   

- 24 lutego minął dokładnie miesiąc od dnia, w którym po raz ostatni widziałam się i słyszałam z moją mamą i Babcią. I Kropką moją czarną, malutką, emocjonalnie nieokiełznaną, zostawiającą wszędzie czarną sierść i rozmiłowaną psim przywiązaniem ślinę. Pojechałam w styczniu, kiedy Polskę zaatakowała nibyodwilż. Przezornie zostawiłam samochód w Warszawie, wybrałam się pociągiem, bo lodowica wieczorna to nie jest to, co mój samochód z napędem 1.2 lubi najbardziej. Poza tym chyba podskórnie czułam, że pobyt może mi dostarczyć zaskakujących emocji, które skutecznie skasują moje umiejętności kierowcy.
Był Dzień Babci, były imieniny mojej Babci, a ja w tym czasie rzęziłam jak stary traktor, bo dopadło mnie przeziębienie. Stęskniłam się, chciałam Babcię uściskać, skorzystać z tego, że jeszcze mnie poznaje i przynajmniej kątem oka na mamę popatrzeć, skoro ona widzieć mnie nie chce. No i psa w łepek ucałować, dać się z miłością podrapać, dać zaciągnąć sobie pazurem czarnym sweter i wtulić się w psią szyję pachnącą zawsze świeżo wywietrzoną poduszką, jako że pies mój kocha wszelakie piernaty.
Mama najpierw nie chciała mnie wpuścić. A ja nie zabrałam kluczy od domu, bo zostały w samochodzie razem z kluczami do garażu. Pies prawie zrobił dziurę w drzwiach, tak bardzo sam chciał mi otworzyć. W końcu weszłam, mama spojrzała na mnie nieufnie, chyba trochę pogardliwie, a później zastosowała swoją ulubioną taktykę traktowania mnie jak powietrze. Uznałam, że dobrze jest, jak jest, ważne, że nie wrzeszczy. Chociaż zbiła mnie z pantałyku, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Babcia przez czterdzieści pięć minut przetwarzała jedno zdanie na wszystkie możliwe sposoby. Wciąż opowiadała o jednym: że czuje ogień na plecach, za chwilę umrze, a przecież pamięta jeszcze, jak do wsi wchodzili Niemcy. Dotarłam do domu o 13. Do 13.40 trwał Babciny monolog, przerwany jeszcze pytaniem zadanym osiem razy (liczyłam!) "A ty to pracujesz, dziecko?". Po siódmym razie odpowiedziałam Babci, że wolę kraść i później już nie pytała. Mama po dziesięciu minutach weszła do pokoju i mówiła do Babci, ale tak, żebym ja usłyszała: "za godzinę będzie obiad". Dla Babci jest to mniej więcej taka sama informacja, jak dla zwykłego śmiertelnika instrukcja obsługi akceleratora liniowego, bo teraz miejsce synaps zajął jego wysokość Alzheimer. Ponieważ znam moją mamę od 30 lat już wiedziałam, do kogo to zdanie jest de facto adresowane. Ucieszyłam się, bo zjadłam śniadanie o 6 rano, a później już nic. Czy to z emocji, czy z zaniedbania. Pociąg powrotny miałam o 18, ale na 16 umówiłam się na wywiad. Ponieważ mama o nic mnie nie pytała, uznałam, że niepytana nie będę nic mówić. Od progu jestem traktowana jak nieproszony gość, jak się wymontuję o 15.30, to chyba nawet za dużo piachu mamie do przedpokoju nie naniosę, a przez ten czas raczej nie zdąży zrobić mi awantury. Przywiozłam Babci ulubione soki do herbaty, Kropce ekologiczne ciasteczka, mamie herbatniki z żurawiną - angielskie, niesłodkie, takie, jak lubi.
Babcię zmęczyło po godzinie wielokrotne przetwarzanie rzeczywistości, w związku z czym zasnęła, a mnie to wcale nie dziwiło. Sama byłam zmęczona. Skuliłam się w swoim pokoju, międląc Kropkowe uszy - żeby tylko było mnie jak najmniej, żebym zajmowała jak najmniej miejsca, żeby mamy nie denerwować, być cicho, jak najciszej. O 14 nadal nie było zapowiadanego obiadu. O 14.40 też nie. Ale w domu pachniało potrawką z kurczaka, Kropka co chwilę przynosiła z kuchni od mamy ciasteczko, więc nawet moje spondylojelita zaczęły odczuwać potrzebę jedzenia. Koniecznie czegoś ciepłego, domowego, podanego. Nie musi być z miłością, po prostu. Byłam taka głodna.
O 15 wyprowadziłam Kropkę, bo chciałam się chociaż na coś przydać. O 15.15 stwierdziłam, że skoro obiad miał być dwie godziny temu, to raczej nie ma się go co spodziewać. A w każdym razie nie dla mnie widać był przeznaczony. Przecież nie mam samochodu, na wywiad muszę dojść, bo nieodśnieżone miasto spowalnia kroki, a ja nienawidzę się spóźniać. O 15.30 stanęłam w przedpokoju już ubrana i powiedziałam, że muszę wyjść. Przecież i tak mi nie uwierzy, że idę na wywiad. W niedzielę.
Babcia się poderwała nieco za szybko z łóżka i krzyknęła: "dlaczego jedziesz? Ktoś cię obraził?" To było takie prawdziwe i nieadekwatne jednocześnie. I Babcia zaczęła płakać. Złapała mnie za szyję i zakrzyknęła, że ona mnie nigdzie nie puści, bo beze mnie umrze. Kropka zaczęła skamleć i zobaczyłam, że w psich oczach - takich starych, które tyle razy mi się bacznie przyglądały, a pokryła je już zaćma, stanęły łzy. Trzymaj się, Kasiu, trzymaj, musisz żyć swoim życiem. Mama spojrzała na mnie z furią i wycedziła przez zęby: "taka jesteś podła? Za dziesięć minut będzie obiad." Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że trzy godziny temu mówiła, że będzie za godzinę. I wtedy nastąpiło coś, czego się spodziewałam najmniej na świecie.
- Żądam natychmiast zwrotu kluczy do garażu i do domu - powiedziała głosem sędziego z wieloletnim doświadczeniem, tonem nieznoszącym sprzeciwu pozwanego, pretensji żadnej ze stron.
- Mamo, nie mam ze sobą kluczy, bo nie przyjechałam samochodem, klucze zostały w samochodzie. Mamo, a po co Ci klucze od garażu, przecież masz drugą parę. chcesz garaż wynająć? - mój głos stawał się coraz cieńszy i cichszy.
- Bo ja lubię mieć - odpowiedziała twardo, bezdźwięcznie, nieugięcie. Ja ci twoje klucze od mieszkania oddałam.
- Ale to było wtedy, kiedy trafiłam do szpitala, a ktoś z Warszawy musiał mieć kluczeDoMnieDoDomuWRazieCzegoNaPrzykładMarcinAlboAfgańskaSiostra,ŻebyPrzynieśćDokumentyAlboToCoPotrzeba - teraz już nie było wiadomo, co mówię, bo zaczęłam się tłumaczyć i wszystko zlało się w jedną niewyraźną, coraz cichszą wypowiedź. Mama triumfowała. Podniosła głowę wysoko, z kpiną.
I wtedy spojrzałam w swoje odbicie w przedpokoju. I przeraziło mnie to, co zobaczyłam. Mam trzydzieści lat, a wyglądałam jak kilkuletnia dziewczynka. Byłam zgarbiona, głowę wtuliłam w ramiona, ręce miałam opuszczone wzdłuż ciała, a włosy smętnie opadały mi na sweter. Wyglądałam jak sprany dres, który nadaje się na szmatę do podłogi.
I nie pamiętam, co było dalej. Wyszłam. Stanęłam pod moją szkołą. Moją szkołą podstawową, typową tysiąclatką, kiedyś molochem, a dzisiaj wydawała mi się taka malutka. Szkoła tonęła w szarzyźnie odchodzącego dnia i zimowej pluchy. Chodniki były nieodśnieżone, wszystko było tak przeraźliwie smutne i beznadziejne. Takie, jakby mnie nie chciało. Jakbym była intruzem z filmu Magnusa Von Horna. Jakby mi mówiło "wynoś się stąd, nikt cię tu nie chce". Z ostatnich dźwięków zapamiętałam tylko płacz Babci i psi skowyt żalu i pretensji, który wraca do mnie codziennie w snach.
Nie wiem, jak dotarłam na wywiad. Nie pamiętam, o co pytałam. Od końca stycznia nie odsłuchałam rozmowy, bo się boję. Mój głos na nagraniu brzmi potwornie. Jakiś taki bezdźwięczny, złamany, przegrany. Nie mogłam siebie słuchać.
Zanim weszłam na wywiad, zadzwoniłam do Marcina. Intuicyjnie. Odruchowo. Tak, jak wtedy, kiedy już prawie umierałam. To w końcu on i Agnieszka uratowali mi życie, zawożąc siłą do szpitala w pamiętną niedzielę i nadając sprawie bieg. A oprócz tego chciałam usłyszeć kogoś, kto nie ma schizofrenii, żeby mieć jakiś punkt odniesienia. Marcin zapytał mnie, o której mam pociąg. Nie wiem, co i jak odpowiedziałam, ale musiałam brzmieć fatalnie, bo Marcin zapowiedział: "jadę po ciebie".
Przez chwilę jeszcze zagrały we mnie fanfary wyrzutów sumienia. Przecież on ma żonę w zaawansowanej ciąży, jest niedziela wieczór, ludzi siedzą z rodzinami, odpoczywają, cieszą się sobą, a ja ten porządek i ten spokój burzę. No właśnie: czym? Tym, że mama nie dała mi obiadu i kazała oddać klucze? Co za żałość.
Po wywiadzie poszłam na stację, brnąc w śniegowej brei i próbując stłumić suchy szloch, który prawie rozerwał mi klatkę piersiową. Marcin przyjechał. Naprawdę po mnie przyjechał. Po drodze na stację zadzwoniłam jeszcze do Kamili do Anglii, która rwała włosy z głowy, jak by mi tu pomóc, a na koniec powiedziała "dzieciaku, kup sobie chociaż czekoladkę". I to było jak jakiś rozżarzony pręt przyłożony do nagich pleców. Ta cholerna czułość, którą ludziom tak hojnie rozdaję, a której sama jestem tak spragniona, tak jestem jej głodna. W samochodzie u Marcina wyłam połowę drogi do Warszawy.  Musiałam wyglądać jak upiór. Ale Agnieszka nie pokazała po sobie nic. Jak każda prawdziwa mama. Przytuliła mnie, więc przytulił mnie również Kostek. Dwa dni wcześniej śpiewałam Agnieszce do brzucha i Kostek do mnie zapukał. Może mu się nie podobało? Nie zapomnę tego ruchu pod skórą Agnieszki, to było jak cud. Kostek jest jeszcze w brzuchu Agnieszki, a już potrafi dać znak.
W ogóle u nich to jarmark cudów. Z każdej strony cud jakiś na mnie osiada. Zanim się rozebrałam z zapłakanej kurtki, Marcin nalał mi dwa kieliszki cytrynówki własnej roboty. Jako że ostatni posiłek jadłam czternaście godzin wcześniej, ledwo doszłam do stołu. A potem Agnieszka mnie nakarmiła pysznym obiadem, pokruszoną czekoladą i kawą, życie mi wróciło. co ja bym bez nich zrobiła? Z drugiej strony: za chwilę urodzi im się Kostek, nie mogą mi wiecznie ratować życia.
Dalej też już nie pamiętam. Oprócz nawracającego bólu głowy, jakiejś migreny z aurą. Bezbrzeżnego smutku, którego nie mogę się pozbyć. Nawracającej fali ciemnej wody, która we śnie sięga moich oczu i nie pozwala złapać oddechu. I tego, że każda bryłka powietrza wciąż mamą chce się mienić. Nawet jak idę do empiku i widzę na DVD serial "Prokurator", to myślę o niej, bo ona tak bardzo lubi Jacka Komana i tak bardzo lubi ten serial.  Albo jak w telewizji oglądam wypowiedź jakiegoś prawnika i rozpływam się w tej prawniczej dostojności, to nie robię nic innego tylko tęsknię za mamą. Tą samą, która odmówiła mi pomocy, jak trafiłam do szpitala. Tą samą, która mi powiedziała, że na szczęście nigdy nie będę matką. I tą samą, która nazwała mnie kurwą do kwadratu, kiedy poszłam z Michałem na pizzę, jak miałam szesnaście lat.
Wyprawy do parku sa dla mnie nieznośne. Tyle tam dzieci i rodziców. Dumnych mam, szczęśliwych ojców. Podglądałam ostatnio jednego takiego tatę z córką. Karmili sikorki. I ten tata był taki zachwycony córką. A ta córka trzymała ojcu rączkę na ramieniu. A potem dołączyli do mamy. A ja stałam po kostki w błocie, z otwartymi ustami, za krzakiem forsycji, która może za dwa miesiące rozkwitnie i patrzyłam jak zaczarowana. Obok mnie na krzaku siedziały zdziwione sikorki i przekrzywiały na mój widok główki. Do czego taki człowiek podobny? Do skamieniałego drzewa bodaj.


- 24 lutego, wtedy, kiedy pisałaś, Aniu, podjęłam heroiczną próbę skontaktowania się z mamą; chciałam się dowiedzieć, co u Babci. Chociaż tyle. Bo mama od tamtej pory się nie odezwała. Inna sprawa, że nie odesłałam kluczy. Znów byłam nieposłuszna. Podła. Dzwoniłam dwa razy. Nie odebrała. O czwartej rano obudził mnie nieprawdopodobny ból ręki. Niespodzianka! Może boleć coś innego niż noga i stawy krzyżowo-biodrowe! To też mała radość. Tyle że rano ręka była spuchnięta jak poduszka i rwała nieprawdopodobnie. Zadzwoniłam do Iwony. Zapytała, w której ręce trzymałam telefon. W lewej. Tej, która spuchła. Nie mogę się mścić na moim ciele za ciszę. Nie mogę.  

- Oprócz tego zdarzyło się milion dobrych rzeczy. Chociaż: czy to były rzeczy złe? Wszystko podobno jest po coś. Krysia Bratkowska wydała kolejne książki, które cieszą się dużym zainteresowaniem mediów i czytelników. I poznaje dobrych ludzi. Chwała światu za to, że nosi takie Krysie całe ze złota;

- Kostek pojawi się za dwa tygodnie, a ja nieprzygotowana; nie umiem śpiewać kołysanek, boję się, że będę nudną i beznadziejną ciocią, ale za to bez przerwy wertuję ofertę kulturalną dla dzieci w teatrach i w galeriach; no przecież nie wezmę go na "Dziady" do Narodowego!

- w dniu wizyty kontrolnej na Spartańskiej zarejestrowałam taką oto scenkę rodzajową:
Przychodnia w Instytucie Reumatologii. To jest cały świat. Chorzy licytują się na to, kto bardziej. Żylaki, poranna sztywność stawów, przepis na ozory w galarecie, powikłana ciąża wnuczki, promocja niemieckiej chemii gospodarczej, gender i cudotwórcza moc maści końskiej. Nagle nachyla się do mnie czerstwa emerytka z fuksją na ustach i teatralnym szeptem pyta:
- Te, też ofiara Czarnobyla?

Prawda, że perła?

- pogoda jest zatrważająca: teraz pada śnieg z deszczem, a na kostce Bauma można wywinąć piruet w stylu Pluszczenki; ale to też dobry znak: idzie wiosna; zakwitną magnolie na Niekłańskiej; będę chodzić nad rzekę; na Pradze będą grać na akordeonie; na ulice wylegną zakochane pary i będą gubić szaliki i rękawiczki; na Saską Kępę wrócą targi śniadaniowe i będzie można jeść hummus palcem ze słoika; na bulwarach z Toot rozstrzygniemy plebiscyt na Najgłupszego Człowieka, a w ostatniej fazie konkursu w szranki stanie Afgańska Siostra, bo, jak utrzymuje, na drugie ma Ambicja;

- Toot dostała wymarzoną pracę; wiem, że będzie fantastyczną menedżerką i niejeden genialny zespół wypromuje; i to stało się dzisiaj, a mnie duma rozbiera; moja Mała, Wielka, dzielna Toot!

- ludzie nie szanują ortografii w większości; albo ona ich nie szanuje;
W styczniu taką oto przygodę jeszcze zarejestrowałam i w postaci odezwy do narodu w Facebooku opublikowałam wzięłam:
Szanowni Państwo, dotarłam na koniec ortografii. W czyimś komentarzu przeczytałam: "około półtoryj roku". W ślad za Stryjeńską "idę zaryć się w kołdry. Już tak zdechnę."

Nadal żyję. Ortografia też nadal istnieje obiektywnie. 

- Mama Asia ma nowego pieska; dwumiesięczne cudo wabi się Szafir i jego ulubionym zajęciem jest kradzież kapci oraz dziki bieg przez mieszkanie z zasiusianym podkładem dla niemowląt w zębach; popiskuje, kiedy chce się bawić, lubi nękać pluszowego pingwina i szczeka, kiedy odkryje, kiedy zabawka piszczy; na moich oczach nauczył się wskakiwać do koszyka, a na płytkach ślizgają mu się łapy i przysięgam, że ten widok nawet diabła musi zmiękczyć;



- Łódź pięknieje;

- poszłam dzielnie sama do filharmonii na koncert Grzesia Turnaua i płakałam z zachwytu w drodze do domu; a dzielna byłam, bo wszyscy byli w parze; zazwyczaj unikam wyjść na takie wydarzenia w samotności, ale teraz się udało i to będzie jedno z najpiękniejszych muzycznych wspomnień, jakie zarejestrowałam tej mroźnej i nieprzyjemnej zimy;

- marsze KODu, sterowane przez Moskwę, czy nie, napawają mnie taką bezbrzeżną radością i optymizmem, że chodzę na nie już nie z powodów politycznych, tylko po to, żeby nakarmić się widokiem uśmiechniętych ludzi, dzieci z bańkami mydlanymi, psami udekorowanymi biało-czerwonymi kwiatami z bibuły i ludzką życzliwością; to jak święto dla mnie zawsze;

- podjęłam decyzję o wzięciu udziału w ustawieniach Hellingera; bo może na nich dowiem się, jak było z mama i z Tatą i wreszcie przestanę sobie zrastać kręgosłup z powodu niewiedzy;

- Afgańska Siostra studiuje kolejny kierunek, którego nazwy w bezmiarze mojej durnozy nie jestem w stanie powtórzyć, ale będzie po nim co najmniej ministrą zdrowia. Albo prezydentką Stanów Zjednoczonych. Albo Królową Świata. W sensie: kierunek na propsie;

- reportaże Marcina Kołodziejczyka to absolutne mistrzostwo świata; postanowiłam, ze będę uczyć się ich na pamięc, może spłynie na mnie kiedyś splendor i chociaż jedno zdanie skonstruuję tak, jak on; bo na razie do mojego stanu najlepiej pasuje poniższy fragment:

 Aniu, dziękuję, że o mnie pamiętasz; i że o mnie myślisz; mimo że wysmarkałam dwa pudła chusteczek, jakoś mi się lepiej po napisaniu tego zrobiło; chociaż - przecież najgorszą z możliwych dróg literackich jest traktowanie pisania jako autoterapii; ja wrócę, zobaczysz, wrócę do ludzi; jeszcze chwila i wrócę;
Dziękuję - za energię, informację, myśl i znak. Niby niewiele, a świat cały.