sobota, 12 marca 2016

Polska mnie dopadła

Świetlicki nadal niezastąpiony tak bardzo.

Nie wiedziałam, że tak będzie. Tak bardzo liczyłam na to, że historia pozostanie sobie bezpiecznie w podręcznikach, że będę rozliczana z jej znajomości tylko na testach, egzaminach i sprawdzianach. Pamiętam, jaki problem miałam w liceum z zapamiętaniem dat. Albo z chronologicznym ułożeniem rozsypanki z hasłami. Musiałam wszystko skrupulatnie wypisywać i najczęściej brakowało mi czasu na to, co inni uczniowie robili w kilka minut. Później dowiedziałam się, że ściągali, ale to już nie miało dla mnie większego znaczenia. Za to w częściach opisowych, gdzie trzeba było przestawić przyczyny i skutki wydarzeń, byłam na klasowym przodku. Może dlatego, że zawsze wolałam argumentować i przyglądać się szerokiemu tłu. Punktami za wypowiedzi rozbudowane nadrabiałam niedociągnięcia z dat i ulotnych szczegółów. A tak w ogóle zawsze bardziej interesowała mnie mikrohistoria ludzka, odwiert z rzeczywistości niż ta tocząca się w gabinetach.

Nastroje w Polsce się radykalizują. Nie jestem jedyną, która to czuje. Na demonstracje KODu chodziłam głównie z powodów egoistycznych - atmosfera wzajemnej serdeczności była dla mnie fenomenem, który naocznie mogłam obserwować i pozytywnie się nastroić. Aha, to właśnie jest ta polska solidarność, którą zachwycały się w czasach przełomu zachodnie media. I ludzie dla siebie mili, przepuszczają się w tłumie. Nikt na nikogo wilkiem nie patrzy, wszyscy są razem: starsze panie, starsi panowie, matki z dziećmi, maturzyści, hipsterzy, ateiści, konserwatyści, miłośnicy Ciorana, prawnicy, taksówkarze, policjanci, transseksualiści, lesbijki, demokraci, rowerzyści, wegetarianie i przedszkolaki. Tylko jedną demonstrację KODu ominęłam, bo złożyło mnie przeziębienie i mróz był siarczysty. Na pozostałych byłam, tłum mnie niósł, obserwowałam, zachwycałam się, czułam, że rozpiera mnie duma i energia.
Dziś było inaczej. Szłam od Placu na Rozdrożu. Ludzi znów masa, ale energia już inna. I to nie chodzi o rezygnację. W powietrzu wyczuwa się jakieś specyficzne napięcie, nieprzyjemne wrażenie osaczenia. Złapałam się na tym, że się rozglądam, przyglądam się z niepokojem twarzom. Na demonstracji więcej trąbek i wuwuzeli niż transparentów. Więcej flag, mniej haseł. Zabrałam ze sobą Konstytucję, ale jakiś pan obok mnie powiedział: "schowaj to, dziecko, to już nieaktualne". Chciałam go zapytać, dlaczego w takim razie idzie razem z innymi, ale pytanie uwięzło mi w gardle. Szukałam Pana Piotra. Wmieszałam się w gęstniejący tłum i gdyby nie życiodajne białka, którymi Instytut zasila mnie co osiem tygodni, nie miałabym szans na przeciśnięcie się zgrabne między ludźmi. Zrezygnowałabym za najbliszym zakretem. I ten stan może się skończyć. Prezes NFZ odwołany, służba zdrowia ma być podobno bezpłatna i powszechna. Czyli chorzy będą albo wszyscy, albo nikt.
Pan Piotr napisał mi, że jest naprzeciwko sceny, zaraz pod rampą dla kamerzystów. Próbowałam przedostać się tam od strony ulicy Litewskiej. Przecież tak niedawno byłam tam, bo Boguś Linda zaprezentował "Frankensteina". Nieudanego zresztą. Piękna, cicha, warszawska uliczka z jasnym wejściem do teatru. Jedna z moich ulubionych. Pociemniała była dzisiaj od demonstrantów. Ale cóż się okazało? Trafiłam dokładnie w sam środek kontrdemonstracji. Jakiś człowiek w dresie chuchnął w moją stronę podłym przealkoholizowanym oddechem. Przemawiał Mateusz Kijowski, a pan zakrzyknął "Płać alimenty!". Kolejne wystąpienia polityków również próbowali zagłuszać. podziękowałam intuicji, że nie zabrałam ze sobą flagi, ani znaczka KODu. Na głowie miałam czapkę z logo Trójki. Która też wzięta - wszystko na to wskazuje. Im głębiej wchodziłam w tłum, tym gorzej się tam czułam. Przede mną stał kordon policji. Stali w trzech rzędach. Złapałam jednego za rękaw, bo czułam na sobie czujne spojrzenia kontrdemonstrantów w dresach z wuwuzelami. "Kto zacz? Lać czy czekać?" Starałam się na nich nie patrzeć.
Policjanci zrobili wyłom w swoim szeregu i dzięki temu dostałam się na drugą stronę barykady.
Nie wiem, jak to możliwe, ale dostałam się pod rampę dla kamerzystów naprzeciwko sceny. Ludzie na początku niechętnie mnie przepuszczali, bo im bliżej sceny, tym większy tłok. Ale w pewnym momencie wpadłam na pomysł: "przepraszam, mój tata tam jest, czy może mnie pani przepuścić?"; "przepraszam, szukam taty, chce się do niego dostać, mogę pana przeprosić?" 
I ludzie się rozstępowali, przepuszczali mnie jakoś chętniej, łatwiej. Pan Piotr tak się ładnie uśmiechnął na mój widok. I mocno mnie przytulił. A potem powiedział: "ale jestem z ciebie dumny! taki tłok, taki kawał szłaś, a jednak mnie znalazłaś!"
Pojaśniałam w środku. Jakie to musi być przyjemne słyszeć od rodzica, że jest z dziecka dumny. Próbowałam się w tej myśli umościć. Nie wyobrażam sobie usłyszeć czegoś takiego jako dziecko. Tym bardziej od taty.
Również po bólu biodra wnioskuję, że nastrój w narodzie siada. Ledwo doszłam pod pałac i nie wiadomo było, co dalej. Pod Pałacem Sobańskich dołączyła do nas Ewa. Z czasem mówiliśmy coraz mniej. Ewa kilka razy dmuchnęła w przerażający bosmański gwizdek, od którego pewnie ze trzy rzędy za nami miały spuchnięte bębenki. Pan Piotr potrafi gwizdać przy pomocy palców i do tej pory nie wiem, jak ludzie to robią. Ja dziś nie skandowałam. Nie miałam siły. Przyciskałam do siebie wydanie Konstytucji z 2004 r. Zdawałam wtedy maturę.
Boję się, że to się nie skończy ani łatwo, ani szybko. Boję się również, że to nie będzie aksamitna rewolucja. Boję się, że na ulicy zobaczę krew. Boję się wojny polsko-polskiej w wydaniu dotychczas znanym tylko z historii.

Jeszcze jedno wyzwanie przede mną. Moja mama w poniedziałek obchodzi 60. urodziny. Zastanawiałam się, czy jechać do niej, czy nie. Wiem, że będzie chciała wyrzucić mnie z domu. Albo będzie próbowała mnie nie wpuścić. Nie słyszałam się z nią i nie widziałam od 24 stycznia. Ciocia Mirusia powiedziała mi: "musisz do niej jechać. Jesteś jedyną osobą, która może jej pomóc i powinnaś być mądrzejsza".
Jakież było wielkie moje zdziwienie, kiedy wzięłam głęboki oddech i ze spokojem powiedziałam do Cioci, siostry stryjecznej mojej mamy: "Ciociu, ja nic nie muszę, ale wszystko mogę. Od dziecka wszyscy mi powtarzali, że mam być mądrzejsza od osób dorosłych. To nie ja jestem mamą. W tej relacji jestem ciągle dzieckiem, więc nie mogę mamie matkować. Wykorzystałam już wszystkie dostępne mi narzędzia w relacjach z moją mamą. I na pewno jako osoba dorosła nic nie muszę."
Ciocia spuściła z tonu, przyjrzała mi się bacznie. (Vivat, Bogna Wszechmogąca!) Ale mówiła już dalej spokojniej. Zastanawiam się, czy dlatego, że sama jest spragniona informacji od mojej mamy, która nie odbiera od nikogo telefonów. W poprzednią niedzielę rozmawiałam jeszcze z Ciocią Asią. Nigdy mi niczego nie nakazywała, nigdy nie podpowiadała, imponowało mi to, że potrafi być lojalna zarówno wobec mojej mamy, jak i wobec mnie. Nie wiem, czy bym tak umiała. To niełatwy wygibas towarzysko-emocjonalny. Ale zaniepokoiło mnie to, że Mamasia próbuje się do mnie kilkakrotnie dodzwonić, a ja a to w samochodzie, a to poza. W końcu oddzwoniłam. I się przestraszyłam. Znam ten rzeczowy, chłodny, prawniczy ton skupiający się na faktach, żeby maksymalnie ukryć emocje. Mamasia mówi tak, kiedy jest źle. Mówiła tak, kiedy Tomek umierał i nie było wiadomo, czy znajdzie się dla niego nerka. Mówiła tak, kiedy straciłam wzrok i nie wiedziałam, co mam robić, kogo i o co pytać. Mówiła tak, kiedy zbliżały się Święta, a nade mną zawisło widmo samotnie spędzonej Wigilii.
Nie chciała mi powiedzieć, kiedy z mamą rozmawiała. Ani o czym. Zapytała mnie, czy wybieram się do mamy. Odpowiedziałam, że tęsknię za nią jak jasna cholera, ale jak przypomnę sobie, jak zawsze wizytę w domu odchorowuję, jak Iwona marszczy brwi, kiedy dotyka mojego biodra, jak Bogna się gimnastykuje, żeby ze słów zrobić mi kompres, decyduję, że jednak nie. Poza tym od dwóch tygodni na myśl o mamie boli mnie wciąż w tym samym miejscu lewa ręka. Zadziwiające.
Mamasia powiedziała, że nie muszę jechać, ale powinnam. A potem powiedziała, że zaproponowała mamie, że zabierze ją na jeden dzień do Łodzi, zorganizuje opiekę nad Babcią, a mama będzie mogła na przykład pójść do psychoterapeuty i pogadać; wywalić; żeby jej ulżyło; to przecież żaden wstyd. A potem poprawić sobie humor na zakupach. Mama odpowiedziała Cioci na to, że nie życzy sobie z nią kontaktu.
Mamasia zapowiedziała mi jedno: "pod żadnym pozorem nie zabieraj z domu Kropki".   
I wtedy się przestraszyłam. Więc musi być z moją mamą źle. Bo przecież to nie jest tak, że mama nie myśli o tym, co mi powiedziała. i co ja czuję. To niemożliwe, że jest przekonana o tym, że jestem wcieleniem zła. Zatem myśli, analizuje, przetwarza. A że ma konstrukcję zacinającej się płyty, zadręcza się tym, co się wydarzyło, wciąż doszukuje się winnych i utwierdza się w przekonaniu, że jest ofiarą. Wszyscy się na nią uwzięli. Wszędzie widzi spisek przeciwko samej sobie. To musi być potwornie męczące.
Po spotkaniu z prezesem spółki akcyjnej wlazłam na nieświadomce do Kruka. Zobaczyłam przepiękną bransoletkę. A mama swoją ulubioną zgubiła. Mimo że wiem, że może jej nie przyjąć, że może ją odeśle kurierem, że dostane za to znowu między oczy, kupiłam ją. Nie zwróciłam nawet uwagi na cenę. Zwyczajnie mnie na taki prezent nie stać, ale jakoś w obliczu okazji cena wyblakła, liczyły się jakość i wzór. Piękna, wyrazista, choć subtelna. W kształcie węzła. Ha, cóż. Pani w salonie namawiała mnie jeszcze na naszyjnik w komplecie, ale jeśli mama naprawdę się zezłości, to co ja zrobię z biżuterią za jedną trzecią mojej pensji? Przecież jej nie zwrócę do salonu.
Jutro wielki dzień ryzyka. Bogna powiedziała, żebym myślała ciągle o tym, że stoi obok mnie i patrzy na moją mamę z szacunkiem. I żebym pojechała do niej po prostu, tak jak córka jedzie do mamy, dziecko do rodzica.
Marcin twierdzi, że zmiana nastąpi dopiero, jak nie będę się denerwować przed wyjazdem do domu. Jak pojadę jako osoba dorosła i na ewentualny afront ze strony mojej mamy odpowiem: "spodziewałam się, że tak mnie potraktujesz. Ale ja od Ciebie nie oczekuję niczego".
Mam wciąż w głowie widok samej siebie w lustrze. Ja jako uosobienie porażki, pomnik sieroty. Jutro się przekonam, czy zeszłam z cokołu.

We wtorek byłam na pokazie prasowym filmu "Niewinne". Może nie uważam go za arcydzieło, ale to bardzo dobrze zrealizowany film o powołaniu. Przede wszystkim świetnie obsadzony. Zakonnice były wielokrotnie gwałcone przez czerwonoarmistów. Muszą poradzić sobie z niechcianą ciążą, z perspektywą utraty bądź konieczności wychowania dziecka, z problemem ciężaru próby, wstydem, buntem, z gniewem Oblubieńca, jak sądzą. Jest taka scena, w której jedna z sióstr trzyma na rękach niemowlę i po raz pierwszy się uśmiecha. Mówi "To dziecko ma prawo do mojej miłości". Zareagowałam na to spektakularnym skowytem w sali pełnej dziennikarzy i krytyków. Załkałam tak głośno, że ludzie aż podskoczyli na krzesłach. A w ostatnich scenach filmu na łóżku leży tych niemowląt kilkanaście. Byłam jednym z nich. Tym ocalonym, odchowanym, tym, któremu się udało. Które nie było zostawione w koszyku pod krzyżem na pastwę losu. Ktoś je przygarnął i pokochał. Dostałam przecież mnóstwo miłości, od mamy też, choć tej nieoczywistej, którą próbuję wciąż zrozumieć. Dostałam tyle, ile była mi w stanie dać. Ile potrafiła. Ile mogła. To dzięki niej kocham książki. To dzięki niej również umiem dogadać się i z sąsiadką spod siódemki, i z prezesem spółki akcyjnej. To ona zaszczepiła we mnie poczucie sprawiedliwości.

Jutro jest dzień Balzaka. Dzień "Ojca Goriot". "No to się spróbujemy".
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz