poniedziałek, 28 marca 2016

Gdzie Śmierć, tam Miłość

Piękne dziś słońce, pogoda jak drut. Kostek na pierwszym wspólnym spacerze z Rodzicami. Ma półtora tygodnia, paluszki zgrabne i długie po Adze, układ oczu po Marcinie, płuca o wielkiej pojemności i paznokietki jak maleńkie muszelki, które zbierałam pod wiatrakiem w Świnoujściu. Wybierałam zawsze te najmniej widoczne. Ma wysokie czoło, będzie mądrym chłopcem. Urodził się z piąstką przy główce. Myśliciel znaczy. Modlę się, żeby nie literat. Albo filozof. To przerąbane zawody.

Rozmawiałam z Krzysiem i tak mnie ucieszyło to, że Kostka już trzymał na rękach. Z jaką dumą to mówił! Że jest bratem! Ładne było to jego przejęcie nową rolą. Takie czyste. Nowe dla mnie zupełnie.
Nie wyobrażam sobie na razie, że biorę Kostka na ręce. Jest nieco większy od laskowego orzeszka. Ma taką śliczną, delikatną buzię. A przez sen robi kapitalne miny.
Nie wiedziałam, co można mu podarować. Ale że lubię ładne rzeczy, przyniosłam mu zająca z długimi nogami i uszami. Gabaryty ma adekwatne, bo jest mnie więcej wielkości Kostka. Niedługo może weźmie go do rączki, ale to jeszcze kilka miesięcy. Zając ma w brzuchu ukryty dzwoneczek. Starałam się wybrać taki, pod wpływem dźwięku którego Agi i Marcina szlag święty nie trafi. Straszne te niektóre zabawki dla dzieci. Ryczące takie. Przecież to od małego można się nerwicy nabawić. Moja rola przy Kostku sprowadziła się do bujania okazjonalnego. W tym czasie Aga chwilę się przespała, a z Marcinem rozmawiałam a to o reportażach Kołodziejczyka, a to o tym, że w głowie mi się nic ułożyć nie chce. Obmyślam świat przedstawiony dla kota Ildefonsa. i to, jakich audiobooków Kostek mógłby słuchać w samochodzie, żeby i Rodzice mieli z tego jakąś pociechę albo pożytek.
Tak mi się Aga i Marcin w nowych rolach podobają. Aga taka czujna, dojrzała, choć na buzi zmęczona. Widać, że wiele wysiłku kosztowało ją noszenie Kostka i dostarczenie go nam do podziwiania. Marcina duma rozsadza i radość tak nieprawdopodobna, że aż mi się coś w środku uśmiecha, jak na niego patrzę. Niby to takie dla mnie egzotyczne, a jednak bliskie. Zastanawiałam się, czy zazdroszczę. Przez chwilę myślałam, że tak, ale to nie zazdrość. Głód jakiś patrzenia, obserwowania, słuchania, jak można się dzieckiem cieszyć.

Kończą się Święta, które znów mi uświadomiły, jak bardzo moje serce nadal byle jakie.
Ludzie mnie jakoś denerwują. W masie szczególnie. Bezimiennej, a czujnej i wieloocznej. Taksujące spojrzenia, przedświąteczne wlepianie się wzrokiem w kolor płaszcza i fakturę chustki pod szyję. Po co to komu?
Tak mi obco było. Niepasująco. Wiałam z kościoła jak psami poszczuta, skarcona przez księdza, że Boga w sercu nie mam, bo co niedzielę na mszy się nie pojawiam, życiem nie świadczę o Bożym miłosierdziu, na ofiarę nie daję, a i głosuję nie na tego, na kogo potrzeba.
Chodzenie ze święconką, rodzinne parady na rezurekcję, niewietrzone płaszcze wyciągnięte z przepastnych szaf specjalnie na okoliczność wizyty wuja Bronka z ciocią Zytą. "Panie błogosław to mięso i wędliny" - drugi rząd ochoczo czyni znak krzyża. "Panie, pobłogosław to pieczywo" - panie u szczytu stołu modlą się gorliwie w charakterze grahamek.
Prawie zostałam stratowana podczas święcenia, bo przecież każdy musi stać tak, żeby ksiądz go widział. Łaska naonczas szybciej spłynie, z grzechów oczyści.
Oraz woda święcona w plastikowych buteleczkach. "Co łaska dwa złote" - mówi do mnie ministrant. A ja słucham w sobie kurzu z usypiska.
Wczoraj był ładny dzień. Pojechałam do Dziadka na cmentarz. Poprosiłam go, żeby zabrał już Babcię. Nie chcę patrzeć, jak się męczy. Jak mama się męczy. To takie niesprawiedliwe. Dziadek nie odpowiedział. Może na jajko poszedł na grób zaprzyjaźniony?

Babci beta-amyloid skleja zdania i frazy. Teraz słowa. Zatrzymuje się na pierwszej sylabie. Mówi o mnie Tereska, za chwilę "ciocia-babcia", a potem "dziewczynka". O Kropce mówi "on". Po południu, pewnie z powodu czynności nadnerczy, ożywia się, więcej opowiada, chociaż wciąż gubi słowa. Denerwuje się, kiedy zapomina, jak coś się nazywa. "Dlaczego nie oglądamy radia?" - dopytywała się przy śniadaniu. "Daj mi swoją decyzję" - powiedziała do Kropki, ukontentowanej świątecznie konsumpcją paska suszonej kaczki.
Kiedy się ze mną żegnała, mówiła: "ja nie jestem pieniężna". Trochę mnie to rozbawiło. Matka Boska Pieniężna. 
"Sama mieszkasz? To niedobrze. Tak samej. Przykrzy ci się pewnie. Ze szkoły wrócisz, a tu nikogo".
Ano widzisz, Babciu, nikogo.
Dziś w nocy urządziła mieszkaniowe harce, udała się na wycieczkę w ciemności. O, ja durna, zgasiłam światło, licząc na to, że będzie spała spokojnie. I że nie wstanie do łazienki. O trzeciej sunęła bezgłośnie i powoli po przedpokoju. Obudził mnie jakiś głos ze snu. Może to był Dziadek?
Wpadłam do pokoju, a Babcia stała na środku, zagubiona jak dziecko, bez piżamy, bez bielizny, skurczona, uśmiechnięta, babuleńka taka. Mama spała na fotelu snem sprawiedliwej, napracowanej, bo ciasto, które w przepisie robi się 30 minut, mama tworzyła siedem godzin.
Założyłam Babci pieluchomajtki z falbanką, na co zareagowała głośnym sprzeciwem: "odetnij te firanki!" W sumie. Nie jestem przekonana, czy spełniają swoją funkcję.
A potem, kiedy ją już posadziłam na łóżku, rozłożyła szeroko ręce i prawie krzyknęła: "dziękuję ci, dziecko! jaka ty dobra jesteś!"
Nie wiem, czy wie, do kogo mówiła.
Wróciłam do Warszawy zmęczona, trochę smutna. Ale jednak wracam do siebie. Do ciszy. Do książek.

Jedno zdarzenie zachmurzyło dzisiaj świąteczne niebo. Odszedł Ksiądz Kaczkowski. Dlaczego ja Ciebie, Boże, nie rozumiem?
I co ja mam zrobić z tymi okruchami odpowiedzi na pytania najprostsze i najtrudniejsze zarazem, z którymi po śmierci Takich Ludzi nas zostawiasz? Dlaczego Ksiądz Jan tak cierpiał w ostatnich tygodniach? Dlaczego na to pozwoliłeś?
Naprawdę, żeby narodziła się Miłość, trzeba aż tak wielkiego cierpienia Człowieka? Nie ma szału, nie ma też raka. Ale nie ma i Księdza. Takich jak On jest garstka. A skoro już się wydarzył, dlaczego tak bardzo cierpiał, tak bardzo go bolało? Czy to jest konieczne, żeby do świętości przez taki krzyż dochodzić? Nie można jakąś taryfą ulgową?
Bardzo mi Jego słowa w chorobie pomogły. Już nawet nie chodziło o same kwestie Bożego Miłosierdzia. Bardziej o dochodzenie praw pacjenta. O to, że w każdej chorobie można resztki ludzkiej godności zachować. I żeby nie bać się lekarzowi czy pielęgniarce zwrócić uwagi, kiedy zapominają, że pacjent to nie fantom do ćwiczeń ani statystyczny przypadek.
Pocieszam się tym, że już Go nie boli. Teraz odsapnie, odpocznie i za porządki po drugiej stronie pewnie się weźmie.
Jak już zgromadzi się we mnie za dużo pretensji do życia, przypominam sobie słowa księdza Janka.
"O cud można się modlić, ale cudu nie należy się spodziewać. One nie dzieją się na zawołanie i nie można ich na Panu Bogu wymusić."

***
We wtorek odszedł Stjup. Zaskoczyło mnie to, jak ze śmiercią ukochanego skądinąd chłopaka radzi sobie Toot. Spokojnie, co jest dla otoczenia trudne do pojęcia. Skoro nasza kultura przyzwyczaiła nas do rozpaczy, darcia szat i złorzeczeń. Zresztą, kto tam wie, co się pod powłoką Toot dzieje. Może tam wrze?
Ja przeżywam jednak dość długo i boleśnie. Jędrzej, lat 27. Jego złośliwość czerniak z przerzutami do płuc i węzłów chłonnych. Zabrał chłopca w nocy i nie pozwolił doczekać pierwszej dawki leku, który nadciągał ze Stanów. Najważniejsze, że nie boli. Jędrzeju, ale w zaświatach koncert wyprodukujesz. Bez ograniczeń technicznych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz