czwartek, 3 marca 2016

Ofiara nosi w sobie kata

Dzisiejszy dzień to powtórka z zawodowych rollercoasterów, które uskuteczniałam przez jakieś trzy-cztery lata mojego pobytu w Warszawie. Dzisiaj przypomniałam sobie, jak kiedyś zwykłam pracować i stwierdzam, że tak się nie da. Nie dziwota, że choroba mnie wreszcie dopadła, dogoniła i powaliła. Dzisiaj biegałam jak kot z pęcherzem, a do tego mózg mi pracował na najwyższych obrotach. Jako że myśleć konstruktywnie zdarza mis ię rzadko i nie przekłada się to na jakieś szalone profity dla ludzkości, nie nadwyrężam się raczej. Ale dzisiaj skakałam z tematu na temat, więc wnioskuję, że jutro na każdym kroku okażę się spektakularnym debilem w wielu życiowych sytuacjach, bo rzadko używany mózg się dzisiaj zatarł.
Od rana zaatakowałam koncern Danone celem przeprowadzenia wywiadu. Wcześniej zaatakowałam lidera branży obuwniczej i niby to przypadkiem i mimochodem wyciągnęłam taki nius, że trafił od razu na jedynkę jutrzejszego wydania. Oczywiście reszta redakcji na pewno już zareagowała gulą, ale że mam więcej szczęścia niż rozumu, nie doświadczyłam tego, bo w pracy ostatecznie się nie objawiłam.
Otóż pani z Danone'a mogłaby dostać Nobla w kategorii ochrona informacji firmowych wszelakich. Nie chciała mi powiedzieć dosłownie nic. Nie działały żadne moje sprawdzone ani zasłyszane metody etycznego bądź mniej etycznego wyciągania informacji. Oprócz tego dość znacząco spóźniła się na spotkanie, chociaż do fabryki mlekiem płynącej to ja dotarłam i to jeszcze grubo przed czasem. Udałam, że tego nie zauważyłam. Po co od razu podnosić kobiecie ciśnienie. Cisnęłam, robiłam podchody, wierciłam się w pytaniach, szukałam zahaczki. Kiedy już pojawiła się u mnie myśl, że niepotrzebnie ładowałam od rana dyktafon, rzuciłam coś mimochodem o tym, że moja Babcia jest rzekomo wielką fanką serka homogenizowanego i odkąd pojawił się on w formacie on-the-go, lepiej jej się funkcjonuje z cukrzycą. Jest to oczywiście kłamstwo niepomierne, ale chciałam całą sytuację obrócić w żart. Okazało się, że doskonale tą uwagą panią rozluźniłam i nawet oprócz korpoformułek zaczęła coś przebąkiwać z kategorii od siebie. I co się stało? No co? Otóż to, co dzieje się w takich sytuacjach zawsze. Pani popłynęła. Nagle dowiedziałam się, że z pierwszego małżeństwa to ma syna, ale z drugiego to ma córkę, która tańczy, ma psa, który wabi się Krycha i jest ujmującym shih tzu z kokardką nad czołem. Oraz że starszy syn studiuje fizjoterapię. A pani Danonowa po godzinach zajmuje się profesjonalną hodowlą psów rasy owczarek niemiecki (tu wjeżdża smartfon z prezentacją zdjęć szczeniąt skupionych wokół jednej miski na kształt gwiazdy betlejemskiej). Okazało się również, że pani potrafi się uśmiechać, ma oryginalne poczucie humoru i wzruszająco opowiada o swoich dzieciach. I od razu firma na Woli jakoś mi pojaśniała, odeszła wizja mojego poślizgnięcia się na firmowej posadzce i upadku skutkującego lądowaniem w kadzi z mlekiem. Z powrotem do domu pojechałam sobie dwoma autobusami, po drodze z satysfakcją obserwując Rondo Zesłańców Syberyjskich (normalnie nie mogę popatrzeć na murale, bo siedzę za kierownicą - kontemplacja sztuki mogłaby doprowadzić do katastrofy. I przesiadałam się obok Hali Kopińskiej, na którą patrzyam tęsknie, bo Ptasie Mleczko było w promocji.
A tak w ogóle do Danone'a wiózł mnie turbotaksówkarz. Był tak sympatyczny, kulturalny, a okazało się, że pracował kiedyś w tej firmie, bo w ogóle to on jest z wykształcenia technologiem żywienia. czego to ja się nie dowiedziałam o etyce kelnera, o tym, że gastronomia to jest dzisiaj zupełnie inny świat, a on potrafił nie spać po sześćdziesiąt godzin, bo obsługiwał bankiet dla polityków na czterysta osób. Pan Tomek. Cud-człowiek. Kiedy płaciłam mu za kurs, odwrócił się do mnie i powiedział, że na Paryskiej miał narzeczoną, do której jestem bardzo podobna. I że ona miała ciotkę w Śródmieściu i wujka w Łodzi. No proszę bardzo. A taka byłam zła, że od rana jadę na spotkanie do korporacji i znów będę wysłuchiwać o wychodzeniu klientowi naprzeciw, misji firmy i działaniach podnoszących efektywność. A tu taki pan Tomek i żyć się chce. Zapamiętałam jedno jego zdanie, na które na pewno by zwrócił uwagę Marcin Kołodziejczyk naczelne ucho kraju: "pikawa mi nie wytrzymała, bo ja empatyczny jestem". 
Myślę, że dzięki panu Tomkowi to spotkanie z panią Danonową poszło tak, a nie inaczej. Chciała mnie jeszcze poczęstować jogurtem, ale jak ja jej powiem, że po jogurcie bolą mnie nadgarstki? Podziękowałam grzecznie, ale obiecałam, że będę szukać w Almie nowego produktu. I nawet szukałam, ale mało aktywnie. Postawiłam na sałatę - po niej mnie nic nie boli.

Kiedy wysiadałam z autobusu na Saskiej, powietrze pachniało zupełnie inaczej, juz wiosennie. I nawet sie przejaśniło. Jak mnie to ucieszyło! Jakoś tak łatwiej mi się przez kładkę szło. Dopadłam komputera, a tam zatrzęsienie niusów. Klepałam nieprzerwanie do siedemnastej. Rozładowałam dwa telefony, tyle się działo. Obrobiłam dzisiaj siedemnaście tematycznie różnych branż i jeszcze nie zwariowałam. A teraz wróciłam ze spotkania promocyjnego książki Kingi Kosińskiej. Już drugi raz byłam na spotkaniu z tą niezwykłą dziewczyną. Po raz pierwszy byłam w Łodzi. Była też Mama Alicja i przyprowadziła Kubę. A książkę wydała nieoceniona Krysia. Nigdy nie miałam nic przeciwko osobom LGBQT. Niech sobie będą, kim chcą i z kim chcą, oni mi nie wadzą. Ale nad konstrukcją pojęcia tolerancji i moim poziomem wspomnianej zaczęłam zastanawiać się dopiero wtedy, kiedy przeczytałam jej książkę "Brudny róż". Książka kazała mi te pojęcia rozmontować i przyjrzeć im się pod światło. Niełatwa to lektura i nie zawsze przyjemna. Ale Kinga jest tak ciepłą, sympatyczną, otwartą i normalną dziewczyną, że aż się w myślach skarciłam za moje wieczne malkontenctwo. I do tego jest śliczna. Ma w sobie jakąś światłość. Jasność. I ufność jak u dziecka.
A Krysia powierzyła mi wielce odpowiedzialne zadanie napisania chorągiewki na okładkę tej książki, co jest zadaniem niezmiernie odpowiedzialnym i w pracy redaktora zaszczytem już. Taka się czułam wyróżniona, że Krysia mnie właśnie o to poprosiła.
Kinga urodziła się chłopcem. Przeszła operację tranzycji. A oprócz tego głęboko wierzy w Boga i nie wstydzi się mówić o tym, że Jezus uratował jej życie i pozwala jej wierzyć w ludzi. Na dzisiejszym spotkaniu na przykład powiedziała, że Jezus nie był ani homofobem, ani transfobem, na co publiczność zareagowała śmiechem, ale uznałam, że to jedno z mądrzejszych zdań, jakie w życiu słyszałam. Kinga przeszła przez piekło. Jest po dwóch próbach samobójczych. Przypomniało mi się, jak ludzie gapili się na mnie w autobusie, kiedy nie mogłam usiąść albo miałam problemy ze wstaniem z siedzenia. I miałam czelność mieć do nich o to pretensje. Boże, jaka ja jestem jednak małostkowa i egoistyczna.
Kinga mówiła dzisiaj między innymi o mowie nienawiści. Jej przedmówczyni (bo to była jednak debata z udziałem kilku osób, w tym kapitalnej i energetycznej Haliny Bortnowskiej) powiedziała, że bycie ofiarą to potworne doświadczenie. Bo owocuje tym, że możemy również stać się katami. Ruszyła we mnie lawina mimowolnych porównań. No bo przecież moja mama zachowuje się wobec mnie tak nie dlatego, że jest złym człowiekiem, tylko dlatego, że kiedyś też była czyjąś ofiarą.  Ja też mam tendencje do tego, żeby stać się czyimś katem. Przykład: te bidne piarówki, które gnębię nieustannie. Albo nasz informatyk, który zawsze zaczyna rozmowę ze mną od zdania, że kobiety mają inaczej skonstruowany mózg niż mężczyźni i ja za każdym razem staram się mu udowodnić, że tak, owszem, masz rację: patrz, jakiś durny i tak kieruję rozmową, żeby nie nadążył. też jestem wobec niego katem swoistym.
Pisał też o tym w reportażu "Panika wśród Józefów" wspomniany mistrz Kołodziejczyk. Jeśli byłeś ofiarą, to ktoś też będzie twoją ofiarą. Co tu zrobić, żeby się przed tym uchronić? Bogna na pewno będzie wiedziała. Boję się tylko, że każe mi myśleć, zanim coś zrobię, a dzisiaj wyczerpałam limit tej czynności na najbliższe trzy miesiące.
A może ja naprawdę jestem dla mojej mamy teraz oprawcą, a tego nie widzę? Może w moim przekonaniu racjonalne argumenty są dla niej katorgą? Bo przecież uciekła w jakiś wyimaginowany świat, żeby się chronić. A kiedy pokazuję jej błędy w myśleniu, wyrywam ją z jej bezpiecznego świata. Może ja nieświadomie naprawdę ją krzywdzę?
Tęsknię za nią. Stałam na przystanku naprzeciwko Sogo i myślałam o tym, że ilekroć wracałam z jakiegoś spotkania książkowego, dzwoniłam do niej właśnie z tego przystanku. Mimo że marzły mi ręce albo dźwigałam jeszcze jakieś niepotrzebne i niedorzeczne torby.
Taka cisza teraz w moim życiu. Tak mnie nieraz wściekała tym, że zaczynała rozmowę od "A widziałaś dzisiaj Fakty po Faktach? Aha, to dobrze, że widziałaś, to ja ci opowiem, co było". A teraz tyle bym dała, żeby mi opowiedziała, co naocznie sama zobaczyłam. 
Albo żeby mi powiedziała, którą poduszkę dzisiaj Kropka pogniotła. Albo jakie ciasteczko pożarła. Albo żeby mi opowiedziała, co się dzieje na osiedlu i inne niepotrzebne mi historie mi przekazała. Albo żeby opowiadała przez pół godziny to, co można zamknąć w czterech zdaniach. Albo żeby na koniec swojego dwugodzinnego monologu powiedziała: "czy ty nie rozumiesz, że ja jestem zajęta i nie mam czasu z tobą rozmawiać?" Teraz wspominam to z tęsknotą i jakimś rozrzewnieniem.
A tu rzeczywistość skrzeczy.

1 komentarz:

  1. Pracowalam kiedys w laboratorium materialow budowlanych i poznalam tam specjaliste od asfaltu, Henry Brown. Henry dal mi do przeczytania “Pianiste” na dlugo przed filmem, ktory rozpowszechnil te ksiazke i postac Szpilmana. Pamietam ze nawet przynioslam plan Warszawy zeby pokazac, gdzie Szpilman sie ukrywal, pamietam ze pokazywalam gdzie sa Filtry, Chalubinskiego, itd. Ja z kolei dalam mu ksiazke o nauczycielu angielskiego, Amerykaninie, ktory ozenil sie z Polka i mieszkali w Warszawie w czasie stanu wojennego i wczesniej (niestety, nie pamietam tytulu ksiazki). Ten nauczyciel uczyl u Metodystow i bardzo fajnie opisywal zarowno lekcje jak i tamtejsze zycie w Warszawie oczami expata. Pamietam, ze Henry byl zachwycony naszymi tradycjami wielkanocnymi, swieceniem jajek i nawet opisem samej swieconki, oraz opisem pielgrzymki do Czestochowy.
    Henry zawsze siadal na zewnatrz w czasie lunchu z ksiazka. Ktoregos dnia przyuwazylam ze czyta poezje. Zaciekawiona i troche zdziwiona spytalam czy czesto czyta wiersze. Henry odpowiedzial, ze przede wszystkim czyta poezje, a ty nie? Ja na to, ze lubie czytac ale tylko proze, owszem w szkole przerabialismy rozne wiersze i nawet sie niektorych musielimy uczy na pamiec ale od czasu liceum sama z siebie nie siegnelam po zadna poezje (i jest mi teraz z tego powodu troche wstyd) i zapytalam dlaczego lubi czytac poezje? Henry mi odpowiedzial, ze “w wierszach poeci przekazuja swoje uczucia, a czy to nie jest najwazniejsze?” Na gwiazdke dalam Henriemu poezje Wislawy Szymborskiej, gdzie na jednej stronie byly wiersze po polsku a na drugiej ich tlumaczenie na angielski, bo byly dostepne w ksiegarni Barnes and Noble po tym gdy Szymborska dostala Nobla.

    OdpowiedzUsuń