wtorek, 1 marca 2016

Zatomizowana

Zbieram się z pisaniem od kilku tygodni. Im bardziej się zbieram, tym trudniej mi idzie. Im dłużej się uczę, tym mniej umiem żyć, tak, jak poleca Bogna: po prostu. I Ania do mnie napisała. Sama Ania zza Oceanu, z dalekiego kraju - a przecież myśleć o mnie nie musi. Nikt Jej nie każe. Żaden wewnętrzny krytyk, żadne wewnętrzne dziecko. Bogna mówi, że w dzisiejszym świecie wszystko jest energią i informacją. Aniu, czy wiesz, że napisałaś do mnie w szczególnym dniu? To nie jest przypadek, że do mnie napisałaś właśnie wtedy. Nie wiem, od czego zacząć. W szkole plan zdarzeń pisało się w punktach albo od odnośników, pilnując, żeby to były równoważniki. Zawsze ładowałam gdzieś czasownik w formie osobowej. Na pohybel gramatyce i karcącemu spojrzeniu polonistki. No bo co to za zdarzenie w formie bezosobowej? Jakby go nie było.   

- 24 lutego minął dokładnie miesiąc od dnia, w którym po raz ostatni widziałam się i słyszałam z moją mamą i Babcią. I Kropką moją czarną, malutką, emocjonalnie nieokiełznaną, zostawiającą wszędzie czarną sierść i rozmiłowaną psim przywiązaniem ślinę. Pojechałam w styczniu, kiedy Polskę zaatakowała nibyodwilż. Przezornie zostawiłam samochód w Warszawie, wybrałam się pociągiem, bo lodowica wieczorna to nie jest to, co mój samochód z napędem 1.2 lubi najbardziej. Poza tym chyba podskórnie czułam, że pobyt może mi dostarczyć zaskakujących emocji, które skutecznie skasują moje umiejętności kierowcy.
Był Dzień Babci, były imieniny mojej Babci, a ja w tym czasie rzęziłam jak stary traktor, bo dopadło mnie przeziębienie. Stęskniłam się, chciałam Babcię uściskać, skorzystać z tego, że jeszcze mnie poznaje i przynajmniej kątem oka na mamę popatrzeć, skoro ona widzieć mnie nie chce. No i psa w łepek ucałować, dać się z miłością podrapać, dać zaciągnąć sobie pazurem czarnym sweter i wtulić się w psią szyję pachnącą zawsze świeżo wywietrzoną poduszką, jako że pies mój kocha wszelakie piernaty.
Mama najpierw nie chciała mnie wpuścić. A ja nie zabrałam kluczy od domu, bo zostały w samochodzie razem z kluczami do garażu. Pies prawie zrobił dziurę w drzwiach, tak bardzo sam chciał mi otworzyć. W końcu weszłam, mama spojrzała na mnie nieufnie, chyba trochę pogardliwie, a później zastosowała swoją ulubioną taktykę traktowania mnie jak powietrze. Uznałam, że dobrze jest, jak jest, ważne, że nie wrzeszczy. Chociaż zbiła mnie z pantałyku, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Babcia przez czterdzieści pięć minut przetwarzała jedno zdanie na wszystkie możliwe sposoby. Wciąż opowiadała o jednym: że czuje ogień na plecach, za chwilę umrze, a przecież pamięta jeszcze, jak do wsi wchodzili Niemcy. Dotarłam do domu o 13. Do 13.40 trwał Babciny monolog, przerwany jeszcze pytaniem zadanym osiem razy (liczyłam!) "A ty to pracujesz, dziecko?". Po siódmym razie odpowiedziałam Babci, że wolę kraść i później już nie pytała. Mama po dziesięciu minutach weszła do pokoju i mówiła do Babci, ale tak, żebym ja usłyszała: "za godzinę będzie obiad". Dla Babci jest to mniej więcej taka sama informacja, jak dla zwykłego śmiertelnika instrukcja obsługi akceleratora liniowego, bo teraz miejsce synaps zajął jego wysokość Alzheimer. Ponieważ znam moją mamę od 30 lat już wiedziałam, do kogo to zdanie jest de facto adresowane. Ucieszyłam się, bo zjadłam śniadanie o 6 rano, a później już nic. Czy to z emocji, czy z zaniedbania. Pociąg powrotny miałam o 18, ale na 16 umówiłam się na wywiad. Ponieważ mama o nic mnie nie pytała, uznałam, że niepytana nie będę nic mówić. Od progu jestem traktowana jak nieproszony gość, jak się wymontuję o 15.30, to chyba nawet za dużo piachu mamie do przedpokoju nie naniosę, a przez ten czas raczej nie zdąży zrobić mi awantury. Przywiozłam Babci ulubione soki do herbaty, Kropce ekologiczne ciasteczka, mamie herbatniki z żurawiną - angielskie, niesłodkie, takie, jak lubi.
Babcię zmęczyło po godzinie wielokrotne przetwarzanie rzeczywistości, w związku z czym zasnęła, a mnie to wcale nie dziwiło. Sama byłam zmęczona. Skuliłam się w swoim pokoju, międląc Kropkowe uszy - żeby tylko było mnie jak najmniej, żebym zajmowała jak najmniej miejsca, żeby mamy nie denerwować, być cicho, jak najciszej. O 14 nadal nie było zapowiadanego obiadu. O 14.40 też nie. Ale w domu pachniało potrawką z kurczaka, Kropka co chwilę przynosiła z kuchni od mamy ciasteczko, więc nawet moje spondylojelita zaczęły odczuwać potrzebę jedzenia. Koniecznie czegoś ciepłego, domowego, podanego. Nie musi być z miłością, po prostu. Byłam taka głodna.
O 15 wyprowadziłam Kropkę, bo chciałam się chociaż na coś przydać. O 15.15 stwierdziłam, że skoro obiad miał być dwie godziny temu, to raczej nie ma się go co spodziewać. A w każdym razie nie dla mnie widać był przeznaczony. Przecież nie mam samochodu, na wywiad muszę dojść, bo nieodśnieżone miasto spowalnia kroki, a ja nienawidzę się spóźniać. O 15.30 stanęłam w przedpokoju już ubrana i powiedziałam, że muszę wyjść. Przecież i tak mi nie uwierzy, że idę na wywiad. W niedzielę.
Babcia się poderwała nieco za szybko z łóżka i krzyknęła: "dlaczego jedziesz? Ktoś cię obraził?" To było takie prawdziwe i nieadekwatne jednocześnie. I Babcia zaczęła płakać. Złapała mnie za szyję i zakrzyknęła, że ona mnie nigdzie nie puści, bo beze mnie umrze. Kropka zaczęła skamleć i zobaczyłam, że w psich oczach - takich starych, które tyle razy mi się bacznie przyglądały, a pokryła je już zaćma, stanęły łzy. Trzymaj się, Kasiu, trzymaj, musisz żyć swoim życiem. Mama spojrzała na mnie z furią i wycedziła przez zęby: "taka jesteś podła? Za dziesięć minut będzie obiad." Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że trzy godziny temu mówiła, że będzie za godzinę. I wtedy nastąpiło coś, czego się spodziewałam najmniej na świecie.
- Żądam natychmiast zwrotu kluczy do garażu i do domu - powiedziała głosem sędziego z wieloletnim doświadczeniem, tonem nieznoszącym sprzeciwu pozwanego, pretensji żadnej ze stron.
- Mamo, nie mam ze sobą kluczy, bo nie przyjechałam samochodem, klucze zostały w samochodzie. Mamo, a po co Ci klucze od garażu, przecież masz drugą parę. chcesz garaż wynająć? - mój głos stawał się coraz cieńszy i cichszy.
- Bo ja lubię mieć - odpowiedziała twardo, bezdźwięcznie, nieugięcie. Ja ci twoje klucze od mieszkania oddałam.
- Ale to było wtedy, kiedy trafiłam do szpitala, a ktoś z Warszawy musiał mieć kluczeDoMnieDoDomuWRazieCzegoNaPrzykładMarcinAlboAfgańskaSiostra,ŻebyPrzynieśćDokumentyAlboToCoPotrzeba - teraz już nie było wiadomo, co mówię, bo zaczęłam się tłumaczyć i wszystko zlało się w jedną niewyraźną, coraz cichszą wypowiedź. Mama triumfowała. Podniosła głowę wysoko, z kpiną.
I wtedy spojrzałam w swoje odbicie w przedpokoju. I przeraziło mnie to, co zobaczyłam. Mam trzydzieści lat, a wyglądałam jak kilkuletnia dziewczynka. Byłam zgarbiona, głowę wtuliłam w ramiona, ręce miałam opuszczone wzdłuż ciała, a włosy smętnie opadały mi na sweter. Wyglądałam jak sprany dres, który nadaje się na szmatę do podłogi.
I nie pamiętam, co było dalej. Wyszłam. Stanęłam pod moją szkołą. Moją szkołą podstawową, typową tysiąclatką, kiedyś molochem, a dzisiaj wydawała mi się taka malutka. Szkoła tonęła w szarzyźnie odchodzącego dnia i zimowej pluchy. Chodniki były nieodśnieżone, wszystko było tak przeraźliwie smutne i beznadziejne. Takie, jakby mnie nie chciało. Jakbym była intruzem z filmu Magnusa Von Horna. Jakby mi mówiło "wynoś się stąd, nikt cię tu nie chce". Z ostatnich dźwięków zapamiętałam tylko płacz Babci i psi skowyt żalu i pretensji, który wraca do mnie codziennie w snach.
Nie wiem, jak dotarłam na wywiad. Nie pamiętam, o co pytałam. Od końca stycznia nie odsłuchałam rozmowy, bo się boję. Mój głos na nagraniu brzmi potwornie. Jakiś taki bezdźwięczny, złamany, przegrany. Nie mogłam siebie słuchać.
Zanim weszłam na wywiad, zadzwoniłam do Marcina. Intuicyjnie. Odruchowo. Tak, jak wtedy, kiedy już prawie umierałam. To w końcu on i Agnieszka uratowali mi życie, zawożąc siłą do szpitala w pamiętną niedzielę i nadając sprawie bieg. A oprócz tego chciałam usłyszeć kogoś, kto nie ma schizofrenii, żeby mieć jakiś punkt odniesienia. Marcin zapytał mnie, o której mam pociąg. Nie wiem, co i jak odpowiedziałam, ale musiałam brzmieć fatalnie, bo Marcin zapowiedział: "jadę po ciebie".
Przez chwilę jeszcze zagrały we mnie fanfary wyrzutów sumienia. Przecież on ma żonę w zaawansowanej ciąży, jest niedziela wieczór, ludzi siedzą z rodzinami, odpoczywają, cieszą się sobą, a ja ten porządek i ten spokój burzę. No właśnie: czym? Tym, że mama nie dała mi obiadu i kazała oddać klucze? Co za żałość.
Po wywiadzie poszłam na stację, brnąc w śniegowej brei i próbując stłumić suchy szloch, który prawie rozerwał mi klatkę piersiową. Marcin przyjechał. Naprawdę po mnie przyjechał. Po drodze na stację zadzwoniłam jeszcze do Kamili do Anglii, która rwała włosy z głowy, jak by mi tu pomóc, a na koniec powiedziała "dzieciaku, kup sobie chociaż czekoladkę". I to było jak jakiś rozżarzony pręt przyłożony do nagich pleców. Ta cholerna czułość, którą ludziom tak hojnie rozdaję, a której sama jestem tak spragniona, tak jestem jej głodna. W samochodzie u Marcina wyłam połowę drogi do Warszawy.  Musiałam wyglądać jak upiór. Ale Agnieszka nie pokazała po sobie nic. Jak każda prawdziwa mama. Przytuliła mnie, więc przytulił mnie również Kostek. Dwa dni wcześniej śpiewałam Agnieszce do brzucha i Kostek do mnie zapukał. Może mu się nie podobało? Nie zapomnę tego ruchu pod skórą Agnieszki, to było jak cud. Kostek jest jeszcze w brzuchu Agnieszki, a już potrafi dać znak.
W ogóle u nich to jarmark cudów. Z każdej strony cud jakiś na mnie osiada. Zanim się rozebrałam z zapłakanej kurtki, Marcin nalał mi dwa kieliszki cytrynówki własnej roboty. Jako że ostatni posiłek jadłam czternaście godzin wcześniej, ledwo doszłam do stołu. A potem Agnieszka mnie nakarmiła pysznym obiadem, pokruszoną czekoladą i kawą, życie mi wróciło. co ja bym bez nich zrobiła? Z drugiej strony: za chwilę urodzi im się Kostek, nie mogą mi wiecznie ratować życia.
Dalej też już nie pamiętam. Oprócz nawracającego bólu głowy, jakiejś migreny z aurą. Bezbrzeżnego smutku, którego nie mogę się pozbyć. Nawracającej fali ciemnej wody, która we śnie sięga moich oczu i nie pozwala złapać oddechu. I tego, że każda bryłka powietrza wciąż mamą chce się mienić. Nawet jak idę do empiku i widzę na DVD serial "Prokurator", to myślę o niej, bo ona tak bardzo lubi Jacka Komana i tak bardzo lubi ten serial.  Albo jak w telewizji oglądam wypowiedź jakiegoś prawnika i rozpływam się w tej prawniczej dostojności, to nie robię nic innego tylko tęsknię za mamą. Tą samą, która odmówiła mi pomocy, jak trafiłam do szpitala. Tą samą, która mi powiedziała, że na szczęście nigdy nie będę matką. I tą samą, która nazwała mnie kurwą do kwadratu, kiedy poszłam z Michałem na pizzę, jak miałam szesnaście lat.
Wyprawy do parku sa dla mnie nieznośne. Tyle tam dzieci i rodziców. Dumnych mam, szczęśliwych ojców. Podglądałam ostatnio jednego takiego tatę z córką. Karmili sikorki. I ten tata był taki zachwycony córką. A ta córka trzymała ojcu rączkę na ramieniu. A potem dołączyli do mamy. A ja stałam po kostki w błocie, z otwartymi ustami, za krzakiem forsycji, która może za dwa miesiące rozkwitnie i patrzyłam jak zaczarowana. Obok mnie na krzaku siedziały zdziwione sikorki i przekrzywiały na mój widok główki. Do czego taki człowiek podobny? Do skamieniałego drzewa bodaj.


- 24 lutego, wtedy, kiedy pisałaś, Aniu, podjęłam heroiczną próbę skontaktowania się z mamą; chciałam się dowiedzieć, co u Babci. Chociaż tyle. Bo mama od tamtej pory się nie odezwała. Inna sprawa, że nie odesłałam kluczy. Znów byłam nieposłuszna. Podła. Dzwoniłam dwa razy. Nie odebrała. O czwartej rano obudził mnie nieprawdopodobny ból ręki. Niespodzianka! Może boleć coś innego niż noga i stawy krzyżowo-biodrowe! To też mała radość. Tyle że rano ręka była spuchnięta jak poduszka i rwała nieprawdopodobnie. Zadzwoniłam do Iwony. Zapytała, w której ręce trzymałam telefon. W lewej. Tej, która spuchła. Nie mogę się mścić na moim ciele za ciszę. Nie mogę.  

- Oprócz tego zdarzyło się milion dobrych rzeczy. Chociaż: czy to były rzeczy złe? Wszystko podobno jest po coś. Krysia Bratkowska wydała kolejne książki, które cieszą się dużym zainteresowaniem mediów i czytelników. I poznaje dobrych ludzi. Chwała światu za to, że nosi takie Krysie całe ze złota;

- Kostek pojawi się za dwa tygodnie, a ja nieprzygotowana; nie umiem śpiewać kołysanek, boję się, że będę nudną i beznadziejną ciocią, ale za to bez przerwy wertuję ofertę kulturalną dla dzieci w teatrach i w galeriach; no przecież nie wezmę go na "Dziady" do Narodowego!

- w dniu wizyty kontrolnej na Spartańskiej zarejestrowałam taką oto scenkę rodzajową:
Przychodnia w Instytucie Reumatologii. To jest cały świat. Chorzy licytują się na to, kto bardziej. Żylaki, poranna sztywność stawów, przepis na ozory w galarecie, powikłana ciąża wnuczki, promocja niemieckiej chemii gospodarczej, gender i cudotwórcza moc maści końskiej. Nagle nachyla się do mnie czerstwa emerytka z fuksją na ustach i teatralnym szeptem pyta:
- Te, też ofiara Czarnobyla?

Prawda, że perła?

- pogoda jest zatrważająca: teraz pada śnieg z deszczem, a na kostce Bauma można wywinąć piruet w stylu Pluszczenki; ale to też dobry znak: idzie wiosna; zakwitną magnolie na Niekłańskiej; będę chodzić nad rzekę; na Pradze będą grać na akordeonie; na ulice wylegną zakochane pary i będą gubić szaliki i rękawiczki; na Saską Kępę wrócą targi śniadaniowe i będzie można jeść hummus palcem ze słoika; na bulwarach z Toot rozstrzygniemy plebiscyt na Najgłupszego Człowieka, a w ostatniej fazie konkursu w szranki stanie Afgańska Siostra, bo, jak utrzymuje, na drugie ma Ambicja;

- Toot dostała wymarzoną pracę; wiem, że będzie fantastyczną menedżerką i niejeden genialny zespół wypromuje; i to stało się dzisiaj, a mnie duma rozbiera; moja Mała, Wielka, dzielna Toot!

- ludzie nie szanują ortografii w większości; albo ona ich nie szanuje;
W styczniu taką oto przygodę jeszcze zarejestrowałam i w postaci odezwy do narodu w Facebooku opublikowałam wzięłam:
Szanowni Państwo, dotarłam na koniec ortografii. W czyimś komentarzu przeczytałam: "około półtoryj roku". W ślad za Stryjeńską "idę zaryć się w kołdry. Już tak zdechnę."

Nadal żyję. Ortografia też nadal istnieje obiektywnie. 

- Mama Asia ma nowego pieska; dwumiesięczne cudo wabi się Szafir i jego ulubionym zajęciem jest kradzież kapci oraz dziki bieg przez mieszkanie z zasiusianym podkładem dla niemowląt w zębach; popiskuje, kiedy chce się bawić, lubi nękać pluszowego pingwina i szczeka, kiedy odkryje, kiedy zabawka piszczy; na moich oczach nauczył się wskakiwać do koszyka, a na płytkach ślizgają mu się łapy i przysięgam, że ten widok nawet diabła musi zmiękczyć;



- Łódź pięknieje;

- poszłam dzielnie sama do filharmonii na koncert Grzesia Turnaua i płakałam z zachwytu w drodze do domu; a dzielna byłam, bo wszyscy byli w parze; zazwyczaj unikam wyjść na takie wydarzenia w samotności, ale teraz się udało i to będzie jedno z najpiękniejszych muzycznych wspomnień, jakie zarejestrowałam tej mroźnej i nieprzyjemnej zimy;

- marsze KODu, sterowane przez Moskwę, czy nie, napawają mnie taką bezbrzeżną radością i optymizmem, że chodzę na nie już nie z powodów politycznych, tylko po to, żeby nakarmić się widokiem uśmiechniętych ludzi, dzieci z bańkami mydlanymi, psami udekorowanymi biało-czerwonymi kwiatami z bibuły i ludzką życzliwością; to jak święto dla mnie zawsze;

- podjęłam decyzję o wzięciu udziału w ustawieniach Hellingera; bo może na nich dowiem się, jak było z mama i z Tatą i wreszcie przestanę sobie zrastać kręgosłup z powodu niewiedzy;

- Afgańska Siostra studiuje kolejny kierunek, którego nazwy w bezmiarze mojej durnozy nie jestem w stanie powtórzyć, ale będzie po nim co najmniej ministrą zdrowia. Albo prezydentką Stanów Zjednoczonych. Albo Królową Świata. W sensie: kierunek na propsie;

- reportaże Marcina Kołodziejczyka to absolutne mistrzostwo świata; postanowiłam, ze będę uczyć się ich na pamięc, może spłynie na mnie kiedyś splendor i chociaż jedno zdanie skonstruuję tak, jak on; bo na razie do mojego stanu najlepiej pasuje poniższy fragment:

 Aniu, dziękuję, że o mnie pamiętasz; i że o mnie myślisz; mimo że wysmarkałam dwa pudła chusteczek, jakoś mi się lepiej po napisaniu tego zrobiło; chociaż - przecież najgorszą z możliwych dróg literackich jest traktowanie pisania jako autoterapii; ja wrócę, zobaczysz, wrócę do ludzi; jeszcze chwila i wrócę;
Dziękuję - za energię, informację, myśl i znak. Niby niewiele, a świat cały.



1 komentarz:

  1. Kasiu, moja sliczna, i madra, i jakze kreatywna. Napisze do Ciebie dluzszy list w sobote, bo bede miala wiecej czasu. Teraz tylko chcialam podziekowac za post. I jeszcze dodac, ze ogladalam Papusze na youtube i sluchalam jej wierszy i wywiadu z Ficowskim. Zawsze, jesli o czyms wspomnisz, to sprawdzam "w internetach" i sie ucze, tak mnie mobilizujesz do poznawania. Gdybys stworzyla adres email jako dodatek do bloga to napisalabym Ci numer telefonu do Paula. Paul pracuje w szkole jezyka angielskiego, nie znam nazwy szkoly ale gdzies w srodmiesciu, chyba na Swietokrzyskiej. Albo napisz do mnie na gmail (aniab880), zebym miala Twoj adres. Mysle o Tobie czesto.
    Ania

    OdpowiedzUsuń