czwartek, 13 grudnia 2018

Co mi, Losie, chcesz powiedzieć?

Głupia jestem, jeśli myślałam, że rekordy skali bólu znosiłam w ubiegłym roku podczas rzutu w szpitalu. Zaprawdę, powiadam Wam, kiedy kość jest już tak zniszczona, że ścieram okostną, a ściana panewki pęka od nacisku wzdłuż, Ból jest jak ocean.
Dzisiejszy poranek należałoby zaliczyć do jednego z najbardziej przerażających i porażających w mojej historii. Miałam udać się na badania krwi i moczu - bo obiegówka do operacji. Nasikałam do pudełka pod prysznicem, ale nie wiedziałam, że napięcie mięśni ud, jednoczesne ich odwiedzenie i trwanie na ugiętych kolanach przed 20 sekund będzie dyscypliną olimpijską. Kolejną dyscypliną olimpijską jest umycie stóp. Użyłam w tym celu szczotki do pleców, którą na nowe mieszkanie dostałam od Babuni i śmiałam się, że do taki Biskupin w Warszawie. Odechciało mi się śmiać, jak się okazało, że nawet jak stanę na zdrowej nodze, lewej nogi nie jestem w stanie zgiąć inaczej niż w kolanie, stojąc na wprost. Chwała Babci za tę szczotkę.
Za to skarpetki lewej już nie włożyłam. Umarł tym samym mój numer popisowy, kiedy w celu założenia skarpetki na lewą nogę siadałam na łóżku, podwijałam lewą stopę pod prawe kolano i ściskając stopę lewą pomiędzy udem a łydką nogi prawej, regulowałam jej wysokość. Prawą ręką w tym czasie nakładałam na stopę skarpetę. Robię tak od lat, ale jak ktoś to zobaczy po raz pierwszy, ma oczy jak talary. Sorry, dzisiaj nawet tego nie byłam w stanie zrobić.
Kupiłam nowy lek przeciwbólowy, Trosicam, który rozpuszcza się w ustach i popija 240 ml wody. Ale lek działa dopiero po godzinie. A tu pojemnik z moczem trzeba zawieźć na Marokańską (pożegnałam się z ideą jazdy na Koszykową, bo jazda przez Śródmieście w godzinach szczytu to samobójstwo). Kiedy wsiadłam rano do Pandy, byłam mokra z bólu i wysiłku, choć na zewnątrz minus 2 i pada delikatny śnieg. Ale jazda zaczęła się, kiedy musiałam zgiąć nogę do sprzęgła. Przy każdym ruchu wrzeszczałam. Uznałam, że skoro to najbardziej atawistyczna forma wyrażania emocji i sprzeciwu wobec niesprawiedliwości świata (vide: niemowlęta), i ja mogę. Pomyślałam o Zojce, która też w ten sposób komunikuje, że nie zamawiała kształtowania się jelit tak bolesnego i raptownego. Musiałam drzeć się nieźle, bo na światłach ludzie patrzyli na mnie przez okna. Taki mam zasięg.


W przychodni wzbudziłam sensację. Sami emeryci. Przepuszczają mnie tylko po to, żeby potem próbować na schodach wyprzedzić i przy tym popchnąć (winda nie działała, oczywiście). I te skanujące spojrzenia - część z nich litościwa, część przerażona, część, najbardziej przeze mnie akceptowalna, obojętna. Zerkną i elegancko odwracają wzrok.
Mimo że nie uzyskałam zgody na pracę zdalną, sama sobie jej udzieliłam. Pomalutku poruszam się po mieszkaniu, żeby porządkować różne rzeczy. Jestem załamana, bo co roku wysyłałąm Ani na Wyspy dziesięciokilową paczkę pełną wszelakcih dóbr, które udało mi się zgromadzić: książek, płyt, gazet, słodyczy, dzierganych szalików. W tym roku paczka jest żałośnie mała. A i tak boję się, jakim cudem doniosę ją na pocztę.
Pakuję obrazy od Wojtka, żeby podczas remontu się nie zakurzyły. Pakuję najcenniejsze książki i albumy. Wszystko idzie mi w tempie żółwim. Wiem, że i to odchoruje. Każdy krok.

Ale to jeszcze nic. To wszystko nic. Teraz będzie najlepsze. Wymyśliłam, że wezmę plecak i zejdę do piwnicy, żeby przynieść sobie w nim cieplejsze kozaki. Plecak jest must have osób poruszających się o dwóch kulach (teraz już muszę, Ból mi na jedną kulę nie pozwala). Słyszę, że z góry człapie dziadunio. Jest taki sąsiad, który mieszka piętro wyżej. Nie dosłyszy, ma etapy skrajnie dementywne (kiedyś przyszedł do mnie z zegarkiem i pyta, czy godzina 1 oznacza noc, czy dzień i czy można już obiad; albo pokazuje mi kulki Chocapic i pyta, czy to dla kota, czy dla człowieka). Jego brat mieszka z żoną pode mną. To bardzo dziwne małżeństwo pewnie po 70. Pani jest zadbana i elegancka, ma siostrę całkiem sprawną (zresztą, okazuje się, że nawet siostra mojej Babci lat 98 zakłada skarpetki sama. I chodzi lepiej ode mnie. To o czym my mówimy). Do szału za to doprowadza mnie jej mąż. Kiedyś jechałam windą z Krysią, a pan był uprzejmy zauważyć, że "młoda dziewczyna, blondynka, nie powinna mieć czarnego psa; ja na to, że może mu się będzie nie podobać, jak będę miała chłopaka Murzyna; a jak Krysia dorzuciła: "a może Żyd?", pan sąsiad w okularach jak denka od węgrzyna dostał szału, wrzeszcząc na cała windę, że "Żydy to nie ludzie". Po kilku dniach, kiedy zagadał do mnie w windzie, odwarknęłam: "z antysemitami nie rozmawiam". I nie żałuję. I ten Dziadunio dementywny i samotny jak palec z piętra wyżej to brat tej glisty ludzkiej, która nosi błękitne piankowe klapki damskie i wciska je na skarpety frotte w kolorze spranej i zmechaconej szarości. No dobra, zarzyganej szarości. Brat się nim nie zajmuje. Nieraz słyszałam, jak dobija się do brata, a ten nie otwiera mu drzwi.

Dziadunio miał już wiele odsłon dziwacznych, ale niezmiennie mnie roztkliwia. Dzisiaj jednak przeszedł samego siebie.
Człapię do windy, ma plecach mam pusty plecak, w ręku niosę torbę foliową z kilkunastoma wydaniami gazety, dla której pracuję od 7 lat. Wynoszę je do piwnicy, żeby robić miejsce na książki. Idę o jednej kuli, bo jak z dwoma nieść ciężką siatkę. Nagle słyszę wołanie za mną: "halo, proszę pani, pomocy!".
Odwracam się i zamieram.
Dziadunio pędzi po schodach z szóstego piętra, ma na sobie tylko spodnie na szelkach. W ręce jak oręż dzierży otwartą butelkę Amolu.
Podbiega do mnie z gołą klatą i pokazuje, gdzie go na plecach posmarować. Jestem w kurtce, bo przy wejściu do piwnicy zawiewa. Waham się tylko chwilę. Odkładam kulę i smaruję mu obolały bok. Wystaje mu żebro, jakby było złamane. Może się przewrócił? A może to napięcia mięśniowe od przeciążeń kręgosłupa? Starcze nerwobóle? Smaruję jego cienką jak papier skórę Amolem wylanym na rękę. Dziadunio syczy z bólu i woła Matkę Boską, ale ta nie nadchodzi. Ściągnął szelki, więc spodnie opadły do ziemi, pokazując zwiotczałą skórę na udach i łydkach. Nie słyszy, jak pytam, czy się przewrócił. A w zasadzie: drę się z pytaniem. Pojękuje tylko, że dobrze go smaruję. Wrzeszczę jeszcze głośniej, że skończyłam i że niech leci na górę się ubrać, bo płuca przeziębi.
Dziadunio sprawdza pod światło, czy Amol jeszcze został, czy nie wypaprałam całego.
Po czym chwyta mnie za rękę i w nią całuje. Mówię, że to niepotrzebne i schylam głowę, żeby pokryć łzy złości, że tak wygląda ludzka starcza samotność. Tak jest z godności odarta, tak pełna bólu i upokorzenia. Chwytam kulę i siatkę z moim dorobkiem zawodowym, którego nikt nie czyta, a naczelny twierdzi, że nazbyt literackiego stylu nie godzi się używać w opowieściach o biznesie.

Kiedy wchodzę do windy, Dziadunio pomyka jeszcze po schodach, widzę jego pochylone plecy, na których odciskają się szelki.
Rękaw śmierdzi mi Amolem.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Oh, well

Czyli to miał na myśli pan profesor, kiedy mówił o konieczności niezwłocznej operacji. Czyli to miał na myśli, kiedy mówił o sygnale alarmowym. Pamiętam, jak go zapytałam podczas wizyty za 300 złotych polskich:
- Skoro mam tak wysoki próg bólu, panie profesorze, po czym poznać, że to już czas na operację?
- Będzie pani z bólu łamać zęby.

I dzisiaj obudziłam się po 3 ze szczękościskiem. Przez sen tak mi rozrywało biodro. Od połowy ubiegłego tygodnia tak jest. Jak leżę, jest nawet nieźle. Pod warunkiem, że nie wpadnę na ekstrawagancki pomysł spania na boku. Nie daj boże. Nie pomaga nawet poduszka dla ciężarnych. Jak by ten Ból opisać? Jakby ktoś pilarką Stihla przecinał mi biodro. Ze zdumieniem stwierdzam brak opiłków kostnych na twarzy. Dziś w nocy przez chwilę miałam pomysł, że się zabiję. Pieprzyć to wszystko. Te miłostki, te ciężary, stukot kuli, newsa o Wyborowej, wywiady, rozmowy, publikację u Grynberga. Pieprzyć to. Skoczmy z balkonu. Na głowę. Wtedy na pewno się zabiję. Nie będę warzywem, nie będę dogorywać. Odejdę cicho, w środku nocy, nawet panu Jankowi pod oknem nie zacznę śmierdzieć, bo już niskie temperatury.
I co? Przed oczami stanął mi Konstanty, z którym widziałam się wczoraj. Miał na sobie koszulkę ze znakami Batmana (co za ironia). Po jedzeniu tak słodko wystąpił mu brzuszek. Pogłaskałam go po brzuszku i zapytałam, co tam siedzi. Ale skrót myślowy był za szybki. Dziecko prosto odbiera rzeczywistość. Kostek myślał, że pytam o znaki Batmana. Odpowiedział: "motyle".

Głupia Kasiu. Zadufana w sobie, ufna w domniemaną mądrość. Myślisz, że podszewkę świata zobaczyłaś? Idiotko. Kostek ją widzi, nie ty.
A potem w podzięce za książeczkę złapał mnie za szyję.
I tak się splotły te dwa odczucia: rozrywanie biodra piłą łańcuchową i ramiona dziecka na mojej szyi. Potem pomyślałam o Stasiu, który pasjami czyta prasę publicystyczną. Matyldzie, która po szkole ćwiczy na ciężkich treningach. O Zojce, która ma śpiochy w truskawki. I Heniu, który nosi strój hipopotama, a teraz dopadła go ospa.

No i jak ja mam umrzeć, jak Oni tacy Piękni?

W piątek miałam pierwsze podejście do lekarza POZ. Pudło. O 9 wszystkie 300 numerków przebrały emerytki. Wyprzedzają mnie jak dzikusy, kiedy przechodzę przez przejście. Widzą, że jestem o kuli. Ale jeszcze celowo potrącą. Tak im spieszno. Dzisiaj jedna bezpardonowo pojechała: "może mnie pani przepuścić? Bo serialu nie obejrzę".
Gdyby nie to, że Ból pozbawia mnie już smaku i zapachu, roześmiałabym się w głos i jeszcze o ten serial wypytała. Ale w zamian za to chciałam ją wyzwać od starych ropuch. Nie wolno mi. Przecież to mogłaby być moja Babcia. Oczywiście moja Babcia by nikogo o coś tak kompromitującego nie poprosiła. Co najwyżej użyła fortelu. Ale nie przepuściłam jędzy.



W pracy naczelny przewraca oczami, że idę z kulą i proszę go o umożliwienie pracy z domu.
- No nie wiem, nie wiem, muszę zapytać, czy prezes się zgadza.
- Na co się zgadza?! Jeśli zaświadczenie o niepełnosprawności mu nie wystarczy, ani zaświadczenie od lekarza specjalisty, że biodro ma odpoczywać, to na co on ma się zgadzać? Przecież nie buduję obwodnicy przez środek firmy!
- NO ale praca z domu - wiesz, my tu na takie ustępstwa nie idziemy.
- No tak, oczywiście, szczególnie, że kolega M. od dwóch tygodni pracuje z domku nad jeziorem, który kupili jego rodzice. Całe wakacje pracował z komputerem na kolanach i na tarasie, sącząc piwo, a ja umierałam tu w upale w redakcji. On nie ma zaleceń lekarskich, żeby pracować z domu. A ja mam. Podobnie koleżanka A.: jak jej syn ma katar, to może pracować z domu. Czyli nie pracować. Pozostali dziennikarze też nie mają problemu z tym, żeby pracować z domu. Tylko ja nie mam pozwolenia. Dlaczego? 
- No tak, ale wiesz, ty jesteś inna.
Nie wytrzymałam:
- A ty nie masz ani serca, ani jaj.

I poszłam do lekarza POZ po plik skierowań, żeby wypełnić obiegówkę do operacji. Pan doktor jest majorem w rezerwie i godzina ustalona w recepcji jest autentycznie godziną umowną. Czekałam ponad godzinę. Ma na imię Krzysztof, jest ładnie ostrzyżony i nosi jeszcze znamiona dawnej urody. Ale nie patrzy w oczy., To typ, który ma wyjebane. Poprosiłam go o skierowanie na badania krwi. Niechże ja zobaczę, czy padnie rekord OB, czy nie. I czy CRP skończę telemarkiem, czy nie. Serce mi wali, bo przed wejściem do gabinetu zobaczyłam to:
Czyli poradnia pokazuje mi faka. A na badania przed operacją powinien mnie skierować nie kto inny, tylko Otwock. W osobie Sami-Wiecie-Kogo. Zresztą, Sami-Wiecie-Kto sam mi o tym powiedział:
- W zasadzie to my powinniśmy ci to zorganizować. No ale wiesz, jak jest.
Niby wiem, ale wolałabym nie wiedzieć.

Ale próbuję u majora w rezerwie: że zdaję sobie sprawę, że etyka i tak dalej, że może można to jakoś obejść, a że jeśli nie, to może by mi coś podpowiedział?
W międzyczasie proszę o nowy lek przeciwbólowy dla niepoznaki, żeby go zagadać. Jednym palcem pisze na klawiaturze, więc w rezultacie wypisanie recepty trwa prawie 11 minut.
Nakręciłam go na badania krwi. I receptę dostałam. Ale na skierowanie do lekarza specjalisty się nie zgodził: "no może ja jeszcze będę za to pani płacił? Taki majętny nie jestem".
Kiedy drukarka wypluwa receptę, dowiaduję się, że mam na imię Helena Bednarska i początek mojego peselu zaczyna się od 241220.
Pokazuję panu doktorowi, że chyba coś nie tak. A ten w ryk:
- No widzisz, co zrobiłaś? Zamieniacie się miejscami i majstrujecie przy tych wizytach i ja teraz od początku muszę pisać i anulować całą wizytę. Przez ciebie!
Ugryzłam się w język, żeby mu czegoś nie odpalić. Jeszcze nie teraz.

Pisze od początku, jednym palcem. Patrzę w tym czasie przez brudne okno. Przypomina mi się, jak rano zmarzłam i zmokłam. Jak mnie bolały knykcie od kuli.
Kiedy już wszystko wypełnił i podał mi z łaską dwie nędzne karteczki, zemściłam się:
- Skoro pan się już tak myli i komputer pana nie słucha, to może czas młodym miejsce zrobić?
Nic nie powiedział. Nawet twarz mu nie drgnęła. Mruknął tylko:
- Otwock ma pani te badania zlecić.

Wyszłam z Koszykowej, idę na tramwaj na Chałubińskiego. Na pasach na zielonym prawie zabija mnie czarna Honda. Toczka w toczkę jak ta Niedźwiedzia.

"Nie powstałam
z prochu,
nie obrócę się
w proch.
Nie zstąpiłam
z nieba
i nie wrócę do nieba.
Jestem sama niebem
tak jak szklisty strop.
Jestem sama ziemią
tak jak rodna gleba.
Nie uciekłam
znikąd
i nie wrócę
tam.
Oprócz samej siebie nie znam innej dali.
W wzdętym płucu wiatru
i w zwapnieniu skał
muszę
siebie
tutaj
rozproszoną
znaleźć."

Zuzanna Ginczanka - Wyjaśnienie na marginesie, 1936

czwartek, 6 grudnia 2018

List-opad(ł)

Ledwo doczołgałam się dziś do przystanku.
Niedźwiedź nie dzwonił od rana.
Obraził się - wczoraj z redakcją Anywhere poszłam do Śródmieścia. Ja nie piłam, bo antybiotyk, ale lubię ich wszystkich i lubię z nimi być. Zresztą, lubię patrzeć, że inni mają normalne życie. Albo po prostu inne od mojego. Śmiałam się, jak chłopcy zorganizowali wyścigi po Hożej na elektrycznej hulajnodze. Kibicowałam im i zazdrościłam - też bym chciała na takiej się przejechać.
Niedźwiedź zadzwonił akurat w momencie, w którym na Poznańskiej darłam się za jednym z fotografów, żeby hamował przed skrzyżowaniem. Było ok. 23. Młoda godzina w sumie. Ale Niedźwiedź dopiero wyszedł ze szpitala. Przykro mi się zrobiło, że jest zmęczony i tyle pracuje. Zapytałam, czy coś jadł i czy może się już położyć. Odburknął coś i życzył z przekąsem dobre zabawy.
Tak, bawiłam się wyśmienicie. Rozmawialiśmy o filmach, książkach i teatrze. O przygodach w Warsie, zatrzaśnięciu się w toalecie na stacji, o podglądaniu ludzi i ciastach z jabłkami. A jak już miałam wychodzić, zagadał do  mnie arcyciekawy i szarmancki człowiek, nie odwarknęłam się mu nawet, bo tak mnie redakcja dobrze nastroiła, po czym usłyszałam, że jest... ortopedą.

Wycofałam się rakiem, mam już dosyć takich znajomości. Złapał mnie za rękę:
- Słyszałem, że szukasz ciekawych historii.
- Owszem, wydawca bredzi o mnie takie rzeczy.
- A ja jestem z Krakowa.
- I to ma być ciekawe?
- No nie, ale ja jeszcze piszę wiersze.
Zamrugałam:
- Białe?
Pan Paweł uśmiecha się pod nosem i mówi:
- Heksametrem nawet jak będziesz chciała.

Uznałam to za tani podryw i postanowiłam się zebrać. Był z nim kolega, który utrzymywał, że jest prawnikiem, więc zamachałam ręką raptownie, że i takich znajomości mam dosyć. Potem po drodze wyguglałam, że znam skądś to nazwisko, które wymienił, jak mi się przedstawiał. Na wysokości zakładu wyrabiającego rękawiczki na Hożej oparłam się z wrażenia o ścianę. Prawnik, którego poznałam, orzeka w Trybunale Stanu. I przyjaźni się z ortopedą. No nie, ja naprawdę nie mogę wychodzić dalej niż do biblioteki osiedlowej.

Do przystanku normalnie idę 4 minuty. Wczoraj szłam 20. Dojechałam skrajnie mocno obolała do domu. W nocy prawie mi rozdarło biodro. Śnił mi się śnieg.

Przyszłam do pracy przed południem. Nie dałam rady wcześniej.
Po obiad do mikrofalówki szłam 8 minut. Normalnie zbiegam w 12 sekund. 

Słyszę na korytarzu głos Marty z działu reklamy. Nie lubiłam jej, bo miała żelka z logiem Orlenu zamiast mózgu, ale przypomniało mi się, że urodziła dziecko i chciałam jej pogratulować. I w sumie nawet ucieszyłam się na jej widok. Idę, trzymając się pod boki, noga sztywna. Boję się, że ktoś mnie uderzy w korytarzu. Marta to widzi, ale nie komentuje. Na szczęście. 
Opowiada szeroko, że dochodzi do siebie po cesarskim cięciu, że córeczka ma już dwa zęby (ej, to może kasować bilet! - zauważyłam bystro i praktycznie), że siada bokiem, raczkuje i opiera się na łokciu jak cesarzowa.
Pogratulowałam raz jeszcze, życzyłam, żeby się zdrowo chowała. Marta na to:
- Weź sobie tego spróbuj. Polecam.

Kraina Lodu. Takie uwagi zanurzają mnie w Krainie Lodu.

Bo dziś jak wchodziłam do firmy, mijał mnie kolega redakcyjny, znany kocmołuch i obibok. Idę wolno, dostawiam nogę na schodach. Przytrzymuje mi drzwi i kląska swoją źle zaszytą wargą:
- No już, poczekam.
Stuk-stuk. Stuk-stuk. To moje kroki.
- Dziękuję - sapię pomiędzy oddechami, pomiędzy stopniami, pomiędzy ukłuciami bólu.
Maciej się niecierpliwi:
- No, już masz ten dzień dobroci dla...
Zawiesza głos. I tu rozlega się rechot. Obrzydliwy, stadionowy, tylko on się tak śmiać potrafi. Weszłam już na górę. Staje przed nim, patrzę mu w oczy i pytam:
- No, dla kogo dzień dobroci?
Patrząc mi w oczy, odpowiada:
- Dla kalek, kurwa.

środa, 5 grudnia 2018

Hello, Darkness, my old friend

Wrócił na stałe ponad tydzień temu. Absolutnie nikt go nie zapraszał. Podświadomie nie ściągał, nie nawoływał. To takie przyjemne: nauczyć się żyć bez Niego. Ale się nie da. On musi być chociażby jako praca w tle. Czemu jeszcze się łudzę, że zniknie kiedykolwiek całkowicie? 
Zaczęło się niepozornie. Pomyślałam: oj, taka pogoda straszliwa, wilgoć nieskończona, całe ciało ogłosiło bunt przeciwko nadejściu jesieni, która podchody robiła i tak stanowczo za długo.
Ale to nie pogoda. To mój Los.

Dalej więc wygrywać mi na kościach psalmy, uciskać stawy krzyżowo-biodrowe. Byłam wtedy akurat u mamy. Pewna, że obecność tam potęguje Ból.
Ale nie. Bo jak dojechałam do Warszawy, noga sztywniała nadal. Cała niedziela w pozycji leżącej. Coraz trudniej mi wstać.
Kiedy dojechałam do Warszawy, miałam ambitny plan dojechać do Ikei, bo walające się wszędzie książki zagrażają mojemu życiu. Dołączył Niedźwiedź. Wniósł mi półki na górę. Kazał się położyć. Pilnował, żebym nie wstawała. Sam oglądał skoki narciarskie w drugim pokoju. Podobało mi się to, że mogę robić, co chcę. A on sobie trwa za ścianą i co jakiś czas sprawdza, czy na pewno leżę. Szkoda, że tylko raz tak było.

W poniedziałek nie poszłam do pracy, bo nie byłam w stanie zejść ze schodów na mojej klatce schodowej. Więc gdzie ja do przemierzania kilometrów po schodach w redakcji. W nagrodę za domniemane lenistwo (ale pracowałam przecież z domu), dostało mi się w redakcji. Po południu noga była tak sztywna, że Natalia na jodze rozłożyła ręce. Nawet asana podwieszana sprawiała mi ból. Trzeba było delikatnie, ostrożnie, nienerwowo. W środę odbiłam jako tako. W czwartek sześciokrotne trakcje na jodze pomogły. Ale w piątek znów mnie złożyło w scyzoryk. Tak samo w sobotę. W niedzielę przyjęłam po raz pierwszy od ponad roku końską dawkę leków przeciwbólowych, żeby zawieźć siebie i mamę na grób Babci. Bo to rocznica. Pierwsza rocznica. Aż trudno uwierzyć.



Ból ma nade mną nieograniczoną władzę. Drze, kłuje, rozpiera, pulsuje, usztywnia. Piecze, ostrzykuje, budzi w nocy po siedem razy. Kiedy zasypiam na boku, budzi mnie za dwie godziny i nie śpię przez Niego kolejne dwie. Bo w tym czasie próbuję położyć się na plecach. Nic nie pomaga: modły do nieistniejącego Boga, przekleństwa, pranajama, wspomnienia z Bałut, wołanie Babuni, wołanie Taty. Przecież ich wszystkich nie ma. Więc jak mogą mi pomóc?

Znasz to, Kasiu. Podjeżdża autobus. Wchodzisz ostatnia. Przyklejasz się do barierki, żeby cię ktoś nie potrącił. Żeby się asekurować w razie hamowania. Raz ci się nie udało ustawić wygodnie. Kiedy 141 zahamowało na Czerniakowskiej, myślałaś, że umrzesz z Bólu. Tylko przez chwilę zrobiło ci się słodko. Pociemniał obraz. Nikt z podróżujących tego nie zauważył. Na szczęście wszyscy mają smartfony.
Nie ma na Ból algorytmu. Nie wiesz, kiedy dopadnie. Czy wtedy, kiedy o milimetr przesunie się femoris względem obrąbka, czy wtedy, kiedy więzadło źle przytrzyma staw krzyżowo-biodrowy. Twoje życie to pasmo niespodzianek. Bolesnych.
A zatem od samego Bólu gorszy jest tylko strach przed Nim. Kiedy wychodzisz ze śmieciami i zastanawiasz się, czy zaboli cię. kiedy będziesz mijać bez przy klatce, czy kiedy będziesz rotować miednicę przy skręcie, czy wtedy, kiedy będziesz otwierać zamkiem magnetycznym drzwi od śmietnika. Może się zdarzyć, że w każdym z tych momentów. Bo ciągłość bólu wzdłuż czworogłowych wiązek mięśni masz gwarantowany.

Albo dziś. Jak Ty, Bólu, umiesz ludźmi upokarzać.
Kontrola biletów. Wchodzi zawsze dwóch kanarów. W szale sprawdzają, kogo mogą złowić. Podaję kartę miejską. To niełatwe, bo muszę ją wyciągnąć z torby i przy tym się trzymać. Kiedy weszłam do autobusu, były wolne miejsca. Ale na tych podwójnych siedzeniach ludzie wybierają siadanie od zewnątrz. Bo tak im wygodniej. Noga boli mnie tak bardzo, że nie dam rady przedzierać się na miejsce wewnętrzne, zginać sztywnej nogi, trzymać się jednocześnie, żeby nie upaść. Na ludzi nie działa przepraszający wzrok. Zresztą, uczę się nie przepraszać, że choruję. Stoję więc na złączeniu przegubów.
Podchodzi kanar o twarzy sprasowanego buraka cukrowego. Pika skaner. "Legitymacja" - rzęzi kanar bez "proszę". Znów wyciągam. Kanar patrzy.
- Ile ma pani lat?
- To nie ma znaczenia, ile mam lat.
- A ja ci mówię, że ma.
- Nie przypominam sobie, żebym z panem przechodziła na ty.
- No się pytam, ile masz lat, bo mi legitkę pokazujesz.
Cały autobus na Sielcach już patrzy.
- To nie jest legitymacja studencka, tylko osoby niepełnosprawnej. Niepełnosprawność nie ma wieku.
- To się okaże. Wysiadaj.

Utykam, oburzona. Trzęsą mi się ręce. Projektuję sobie, że zabiję go w stylu Hannibala Lectera. Na krwi tego chama przyrządzę neapolitański deser. I wyleję go do kanalizacji. W całości. 
Nie tylko patrzy na mnie teraz cały autobus. Patrzą również ludzie na przystanku. Emeryci i emerytki, matki z dziećmi w wózkach, które do tego momentu miały wyjebane na cały świat, ale wreszcie jest temat. Poniosą go do piaskownic, przedszkoli, do teściowych, sióstr, kosmetyczek, w świat. Kaleka jedzie bez biletu.
Burak cukrowy w towarzystwie kolegi sadzeniaka oglądają moja legitymację. Burak do sadzeniaka:
- Zeskanujemy ją.
Słabo mi się robi z wściekłości:
- Proszę pana, mam orzeczoną niepełnosprawność w stopniu drugim. Upoważnia mnie do korzystania z ulgowych biletów.
Burak nie słyszy. Bawi się skanerem i do sadzeniaka:
- Paczsz, i tera tu ten kod skanujesz i ci się wyświetla, że ona... (podnosi okulary - starczowzroczność)... ma umiarkowany.

Gdybym mogła, ty podły gadzie, ty pryszczata jaszczurko, ty chamie śmierdzący nieprzetrwawioną wódką i zakąską, która ci uwięzła pomiędzy dolną dwójką a trójką, boś zębów umyć nie raczył, wyjechałabym ci w mordę nogą. Ale nie mogę. Bo moja noga obumiera. Zanika w niej ukrwienie. Nie jest odżywiana. Z trudem poruszam się po mieszkaniu, a co dopiero do pracy. Ale nie, nie zaszczycę cię widokiem moich łez. Los cię ukaże. Nie wiem jeszcze, jak. Ale wiem, że ukaże boleśnie.

Patrzę na niego:
- Wyedukował pan już siebie i kolegę wystarczająco?
- Nie wyglądasz, że ci coś jest.
- Nie mam zamiaru dyskutować z panem na temat widoczności choroby.
- A co ci jest?
Mam zamiar naprawdę rzucić się na niego z pazurami. Zamiast tego mówię:
- Spondyloarthritis ankylopoetica.
- Tym się zarazić można?  
Mrużę oczy:
- Już pana zaraziłam. Umrze pan w męczarniach.
Pospiesznie oddaje mi kartę. I spierdala. Sadzeniak mało się nie przeżegnał. Postanawiam i na nim się zemścić:
- Pana też mam zarazić?
Patrzy na mnie nieco łagodniej niż papka z buraka cukrowego.
- To dziękujemy pani. Wdzenia.

Stoję na przystanku z trzęsącymi się rękami. Chce mi się płakać. I boli mnie. I jeszcze jadę do łagru. Tam, kiedy mówię, że muszę pracować z domu, bo nie mogę zejść po schodach, naczelny przewraca oczami i denerwuje się. A jak przyjeżdża wizytacja z centrali, prezes z biegunką od rana biega po firmie, po czym przyskakuje do mnie na korytarzu i syczy: "schowaj się, bo wstyd". Wstydzi się, że jego pracownik utyka. Swojego chamstwa i prostactwa się nie wstydzi. Chwali się nimi. Jego małość jest obezwładniająca.
Kasia wróciła do pracy o kuli i jest bardzo dzielna. Niestety, ona jest traktowana podobnie. Kiedy obciąga kości śródstopia, przez skórę przebija jej wkręcona blacha z siedmioma bodaj gwoździami. I w związku z absencją Kasi i jej prośbami o pracę z domu kręcą nosem. Więc nie tylko o mnie chodzi. Ale ja w ich przekonaniu w ubiegłym roku nagrabiłam sobie za dwa pokolenia niepełnosprawnych.

Znowu mam podkrążone oczy. Blednę. Chudnę. W poniedziałek pan doktor na Brazylijskiej usunął mi drugą ósemkę, która przed operacją stanowi potencjalne źródło zakażenia. Nastawiłam się na półtoragodzinny zabieg. Zabrałam ze sobą gumowego hipopotama, którego miętoszę zawsze podczas wizyty u dentysty. Nazwałam go Hipo Chondryk. Kiedy zobaczyłam, jak przystojny jest chirurg specjalizujący się w twarzoczaszkach, wcisnęłam Hipo Chondryka głęboko do torby. Sama ekstrakcja trwała nie więcej niż minutę. Zębodół wygląda ładnie. Goi się. Zdjęcie pantomograficzne powiedziało jednak, że z tymi dolnymi ósemkami nie będzie tak łatwo. Wyglądają jak pijane zające. Jedna rośnie w lewo zanadto, druga - w prawo. Pan doktor powiedział, że trzeba będzie ciąć dziąsło. Panie, Niedźwiedź mi chlaśnie biodro. To co mam się bać dwóch szwów na szczęce?
Dostałam ząb na pamiątkę (proszsz: ząb można, a kości nie). Korzeń wygląda jak zmiażdżony. Jakby oddziaływały na niego nieznane siły. Czasami mam wrażenie, że takie imadło miażdży moje kości. Może nawet w zębach to odczuwam?



I teraz love story, które blednie i powszednieje jak wszystko na tym świecie.
Bycie w relacji z lekarzem to jak bycie w relacji ze stacją kosmiczną. Kiedy ona nadaje sygnał, należy go odebrać natychmiast, niezwłocznie. W przeciwnym wypadku wysyła sygnały alarmowe, w panice. Snuje wizje na temat tego, że baza została porwana, wysadzona w powietrze, a w najgorszym wypadku: uprowadzona przez inny sputnik. Sytuacja zmienia się natomiast, kiedy baza próbuje wysłać sygnał do sondy lekarskiej. Wówczas należy uzbroić się w cierpliwość. Może się okazać, że sonda jest w trakcie operacji miednicy. Albo rzepki. Albo trzyma podważki podczas operacji biodra. Niech nas wówczas nie dziwi brak responsywności. Należy cierpliwie czekać, aż czas się wypełni. Może się zdarzyć, że sputnik uzna za stosowne zadzwonić o 1:28 do bazy. I należy wówczas głosem skowronka odebrać, ucieszyć się, zdać relację z przebiegu dnia i olać fakt, że się zostało wybudzonym ze snu głębokiego.
Tak się stało na przykłąd wczoraj, bo po ekstrakcji zęba Eugenia jednak miewa swoje fochy - po 22 byłam już trupem i położyłam się spać. Ponieważ Niedźwiedź znów jest przeziębiony i w związku z tym cały świat jest temu winien i powinien spieszyć mu z pomocą, również padł. Wcześniej ode mnie, bo po 18. Nie wysyłałam mu więc żadnych wiadomości, bo po co - skoro śpi, to niech śpi. Uznał za stosowne obudzić mnie telefonem w środku nocy, twierdząc, jakoby był "w panice, że nie piszę do niego".
Co to, kurwa, jest: czy ja mam naprawdę o każdej porze dnia i nocy dawać mu znać, jak wyglądają moje życiowe czynności?!

Niestety, obawiam się, że moje wieloletnie przebywanie z samą sobą poskutkuje i w tym przypadku katastrofą. Nie umiem być parą, partnerką. Nie umiem uparcie trwać w nicnierobieniu. Nie umiem siedzieć bezczynnie i patrzeć w ekran telewizora, szczególnie, jeśli widze na ekranie tak puste i miałkie zjawisko jak Comedy Central. Nie rozumiem, jak można tak marnotrawić czas. Po co mu ja obok w takim razie? Gapić się bezmyślnie w telewizor można wszak bez udziału osób trzecich. Kobiety tym bardziej.

Ale byłam dzielna. Starałam się. Czekałam, aż Niedźwiedź pozdaje te swoje egzaminy. Czekałam, aż wyrobi w tygodniu plan operacji. I po cichu liczyłam na to, że jak przyjdą weekendy, mimo mrozów będzie można pójść razem do kina, na wystawę, do teatru. O Boże, chociaż posiedzieć ze sobą i pogadać, a nie wisieć tylko na telefonie. Nie, nic z tego.
Owszem, Niedźwiedź potrafi objawić się o 7 rano w sobotę w przedpokoju, lustrując bacznie mogą piżamę z napisem "Sleep is for the weak" zalaną koncertowo pastą do zębów, ale jedyne, na co ma ochotę, to leżenie na kanapie. I już nawet nie skakanie po kanałach. On po prostu scala się z Comedy Central. Albo w porze poobiedniej z kanałem dokumentalnym.

Ja wszystko rozumiem: zmęczenie, przeoranie, wypalenie, resztki przeziębienia (ale do internisty dać się osłuchać to nie pójdzie). Ale nie wyobrażam sobie, że można do tego stopnia marnotrawić czas i przyjmować postawę abnegata. Liczyłam, że może chociaż któryś weekend spędzimy na rozmawianiu - o czymkolwiek: głupim szefie, beznadziejnym systemie zdrowotnym, gromadzeniu książek, szklanych sufitach, globalnym ociepleniu, akcji Wisła. A tu nic. Przegrywam z siłą szklanego ekranu.

I jakąś... obscenicznością codzienności. Te kruche momenty romantyzmu prysły gdzieś prędziutko, zanim zaistniały. Świetliki tak mają. Albo jętki. Jeszcze dobrze nie zaistnieją, a już giną. Kiedy mówię, że mnie boli (dzień dobroci z okazji mojego bólem złożenia trwał tylko kilka godzin), pyta mnie, dość niegrzecznie: "no i co? wypełniłaś kartę do zabiegu operacyjnego? Jeszcze nie? No to co ja mam ci powiedzieć?". No w sumie.
Przypomina mi się brat mojej mamy, który wydzwaniał do mnie po śmierci Babci:
- No i co? Kiedy pogrzeb? JESZCZE nie załatwiłaś?!



Tym większe jest moje smutne zdumienie, że nie dalej jak w ubiegłym tygodniu po dyżurze odebrał mnie z pracy. Moja radość nie miała granic, bo bolało mnie wtedy bardzo, miałam ciężką torbę. Jedziemy gdzieś pod Piaseczno. Przez głowę przemknęło mi, że może jednak zamorduje mnie gdzieś w lesie pod Magdalenką i wszystkie bóle mi przejdą wreszcie. Zajeżdżamy do salonu Nissana. Oczy mam jak talerze. Ludzie już chcą zamykać, ale jest jeszcze godzina.
Wsiadam do Juke'a. Niedźwiedź podnosi mi fotel. Jestem zachwycona, bo w nowych samochodach nawet manualne skrzynie biegów wyglądają inaczej. I sprzęgło wciska się tylko w zasadzie przy użyciu nogi od kolana w dół. Czyli tego samochodu mogłabym używać już trzy miesiące po operacji. Siedzenie ma wygodne. Prawie trzy razy mocniejszy niż w Pandzie silnik. Wygodną kierownicę. Jest wysoki, nie musiałabym się z niego wydłubywać jak z Pandy, kiedy boli.  Tylko cenę ma nieosiągalną dla mnie. No ale kto biednemu zabroni siedzieć w Nissanie Juke'u? Siedzę i sobie wyobrażam, że trąbię na, dajmy na to, takiego sadzeniaka.
Niedźwiedź podchodzi od strony pasażera, stoi na zewnątrz samochodu, opiera się o drzwi i zagląda przez okno.
- Podoba ci się?
- No pewnie, że mi się podoba. Większość nowych samochodów mi się podoba.

W domyśle: chyba że są BMW w kolorze butelkowej zieleni, bo takim jeździł Michał, to wtedy nie. Oraz nie są Fiatem Multipla, bo to najbrzydsze samochody świata. Albo nie są Volvem mojego szefa, bo na jego widok jest mi niedobrze.

- Siedzenie, sprzęgło - odpowiada?
- Tak, bardzo mi wygodnie.
- Ale ja bym ci jednak polecał automatyczną skrzynię biegów, będzie najwygodniej.
- Też tak myślę, ale i na tę bym nie narzekała.
- A kolor ci się podoba?
- Kolor nie ma dla mnie znaczenia. Ten co prawda jest żółty, więc będą do niego pakować wszystkie owady, ale w sumie mógłby być każdy, No, oprócz zielonego.
- To kupujemy?
Obruszam się:
- Jeśli już, to ja kupuję. Nie widzę powodów, żebyś ty miał kupować samochód. Jestem ci wdzięczna za pomoc i radę, ale to mój wydatek.
I wtedy Niedźwiedź wyziera z gawra:
- To już narzeczonej nie można samochodu kupić?

Zamarłam. Ręce zsuwają mi się po kierownicy. Zaschło mi w ustach. Widzę, że Niedźwiedź pilnie przygląda się mojej twarzy. I w swoim stylu:
- Coś źle powiedziałem?

Nie, niczego złego nie powiedziałeś.
Zadałeś pytanie.
To klasyczne pytanie z supozycją. Pytanie z tezą. Pytanie-groźba. Pytanie z niespodzianką. Każda normalna dziewczyna teraz by wyskoczyła z samochodu, zapiszczała, rzuciła ci się na szyję, zaczęła się do ciebie łasić, przytulać, obcałowywać cię, a potem oddałaby ci się na tylnym siedzeniu samochodu, wśród puszek po Tigerze i opakowaniach po Big Maku. I mówiłaby do ciebie: "mój misiaczku" albo "tygrysku".
Czuję, jak włosy jeżą mi się na głowie. Nie wiadomo, dlaczego, ale chce mi się płakać. Czuję zapach frezji. Michał mi je dawał, jak coś przeskrobał. Potem spinają mi się naprężacze nad kolanami, co oznacza: "uciekaj!".
Ostatnio powiedziałam Bognie, że jak Niedźwiedź pocałował mnie w zagłębienie w szyi, gdzie można wyczuć tętno, pomyślałam o śmierci. Bognę to zastanowiło. Bo podobno kobiety po przeżyciu traumy związanej z przemocą fizyczną nie myślą o śmierci.
No, to znowu namieszam w podręcznikach.

Cóż, bo to raz w życiu byłam rozczarowana? No nie, to nie nowość. Tylko tak mi żal, że to nastąpiło tak szybko. Owo rozczarowanie. Bo już tak pewnie się poczuł. Widzi, że mu ufam. Że pozwalam się całować. Czasem. Że jak przyjechał rano, to zrobiłam mu śniadanie.
"Pani Kasiu, świat musi być dla pani niezwykły - to może być dla świata za trudne" - powiedziała mi Bogna onegdaj, a ja zapisałam to ścieralnym pisakiem na płytkach w kuchni. Śmiałam się z tego zdania. Ale jest w nim głęboka prawda. Mam potrzebę widzenia w świecie niezwykłości. Domniemanej najczęściej.
Ale z drugiej strony: to nie chodzi o to, że ubarwiam rzeczywistość. Widzę ją trochę w jaśniejszych barwach, wyostrzam focus. Mam tak od dziecka, nic na to nie poradzę - dzięki tej umiejętności przetrwałam. Widzę, że Niedźwiedź ma dobre serce, ale widzę też, że nie chce mu się go mieć. Że woli wybierać drogę po linii najmniejszego oporu. Zgodnie ze sztuką i poleceniami podręczników psychologii powiedziałam jasno i wyraźnie, że inaczej wyobrażałam sobie wspólnie spędzany czas. Że skoro tu jestem, to może by mnie zauważył? Że może wyjdziemy gdzieś, choćby na spacer? Albo pojedziemy dokądś? Przejedziemy się? Skoro tak lubi jazdę samochodem? Bo ja właśnie znalazłam stronę internetową z fajnymi trasami po Polsce, żeby nie jeździć wokół Warszawy bez sensu. Że niech wybaczy, ale ja tak nie umiem i nie chcę: leżenie w łóżku kojarzy mi się z chorowaniem.
- Ale ja jestem zmęczony, a jedyne, czego chcę, to oglądać telewizję, o niczym nie myśleć, mieć wszystko w dupie. Rób sobie swoje rzeczy.
Myślę sobie: ok, to nie będę zawłaszczać jego przestrzeni, pójdę do sklepu po coś do jedzenia. Wyszłam, kiedy wszedł do łazienki. Wcześniej powiedziałam, dokąd idę.
Idę mroźnym osiedlem powolutku, bo boli mnie okrutnie. Zanim doszłam do sklepu, dzwoni::
- Gdzie ty jesteś?!
- Poszłam do sklepu, przecież ci mówiłam.
- Ale ja nie wiedziałem, że już wyszłaś.
- No przykro mi, nie będę krzyczeć na cały blok, że wychodzę. 

Szum flashbacku.
- Gdzie ty, kurwa, jesteś?
- Wyszłam na wykład przecież.
- Jaki, kurwa, wykład, jak ja śniadania nie jadłem?!
- Mówiłam ci, że mamy przełożony wykład.
- To ja mam bez śniadania siedzieć?! KURWA?!!!

"No dobrze, pani Kasiu, pan Artur to nie to samo, co pan Michał, to są inni ludzie, inni mężczyźni."
No ok, może oni są inni, ale widać ja wciąż ta sama.

Kiedy te wszystkie śmieszne drobiazgi spisałam, to wszystko wydaje się śmieszne. Te zarzewia konfliktów, domniemanych katastrof. Te małe drzazgunie rzeczywistości. Tylko że przez te drobiazgi: śniadanie, obiad, skrzynię biegów, zamówienie pieczątki - sączy się życie. Sączy się codzienność. To przez te szczeliny istnienia wpływa w nas świat. Mycie talerzy, obcinanie paznokci, "zabrałeś pojemniki na jedzenie? Dlaczego nie zabrałeś? Dobrze, rozumiem, że zapomniałeś, ale to jedyna rzecz, o którą cię prosiłam. O nic więcej nie prosiłam".
I te okruchy, drobiazgi, pierogi z serem, za mała porcja ciasta, niskie ciśnienie, deszcz na betonie, radio za głośno, gdzie jest pilot - to wszystko wydaje mi się tak nieskończenie ciężkie. Nie do udźwignięcia. Takie mdłe, bez poloru, bez polotu, takie ciężkie kurzem oczywistości. Niestarania. Bo właśnie mam wrażenie, że jak tylko Niedźwiedź poczuł, że łajba nie buja, osiadł. Poczuł się pewnie. "Mam ją" - pomyślał. I przestał o mnie zabiegać. przestał mnie zaskakiwać. Po co, skoro już mnie ma.

Nie dam rady. Nie utrzymam tego. Nie zajmę się mieszkaniem, domem, obiadem, zakupami, zamówieniem pieczątki, wypraniem fartucha, uprasowaniem koszuli, jeśli on będzie robił, jak Michał: leżał przed telewizorem. Będą dni, że to ja będę potrzebowała pomocy.
I tu mam flashback. Leżę z potworną gorączką, mam zapalenie oskrzeli, jest 5.15, miałam jechać z Michałem na konferencję naukową do Warszawy. Ale nie mam siły nawet dojść do łazienki. Proszę go o wodę, ale mi nie przynosi. Syczy tylko: "miałaś mi koszulę uprasować, jadę z odczytem. Ty też miałaś jechać i, kurwa, co?"
I kurwa nic. Zostałam w łóżku, zwlokłam się tylko, żeby wyprowadzić Kropkę. Zobaczył mnie na trawniku sąsiad, złapał się za głowę, jak wyglądam. Zawiózł mnie do lekarza. Dostałam antybiotyk i baterię leków. Jeszcze tego samego dnia Michał zadzwonił pijany z Warszawy, bo dobrze się bawił na imprezie z nowo poznanymi kolegami: "no i co, kurwo, żałujesz, że nie pojechałaś?"

Albo jestem taką marudą i taką niewdzięczną francą, albo jestem tak straszliwie poraniona. Wymarzyłam sobie, że jednak będę kiedyś widziana i dostrzegana. Że będę szanowana. Bo udowodnił mi, że można. I kiedy mówię: "fiat, tak, jestem gotowa", on mi mówi, że jego zadowala tylko leżenie na kanapie. Cały dzień. Że on niczego więcej nie chce. A jeśli ja chcę, to bardzo proszę, ale mam sobie to zapewnić sama. Bo on, jak widać, leży. i nie ma zamiaru się ruszać.
Jakby nie było żadnego "tydzień wcześniej" i Nissana Juke'a.
Ani żadnych podchodów romantycznych.
Ani nocnych flirtów.
Ani zarzekań i deklaracji. Stwarzania poczucia bezpieczeństwa i troski. 
A w zamian za to - co mam? Najwyżsżą Izbę Kontroli. Bezduszną Instytucję, w której trzeba odbić kartę zegarową. Wtedy szef jest zadowolony. Nie odchodzić dalej niż na długość sznurka. Informować, dokąd i po co się idzie oraz o której wróci.
Na wczorajszej sesji zdjęciowej gościł piesek wydawcy. To ona, Gala. Podobno jest głucha jak pień. Reaguje tylko na zapach jedzenia, ewentualnie szelest kanapki. Wtedy nagle słyszy.
W przerwach pomiędzy aktywnością w kuchni rozpłaszcza się na płytkach.
Taka radosna egzystencja naszych braci mniejszych.

Czy ja też tak będę? Żebrać o uwagę?