czwartek, 6 grudnia 2018

List-opad(ł)

Ledwo doczołgałam się dziś do przystanku.
Niedźwiedź nie dzwonił od rana.
Obraził się - wczoraj z redakcją Anywhere poszłam do Śródmieścia. Ja nie piłam, bo antybiotyk, ale lubię ich wszystkich i lubię z nimi być. Zresztą, lubię patrzeć, że inni mają normalne życie. Albo po prostu inne od mojego. Śmiałam się, jak chłopcy zorganizowali wyścigi po Hożej na elektrycznej hulajnodze. Kibicowałam im i zazdrościłam - też bym chciała na takiej się przejechać.
Niedźwiedź zadzwonił akurat w momencie, w którym na Poznańskiej darłam się za jednym z fotografów, żeby hamował przed skrzyżowaniem. Było ok. 23. Młoda godzina w sumie. Ale Niedźwiedź dopiero wyszedł ze szpitala. Przykro mi się zrobiło, że jest zmęczony i tyle pracuje. Zapytałam, czy coś jadł i czy może się już położyć. Odburknął coś i życzył z przekąsem dobre zabawy.
Tak, bawiłam się wyśmienicie. Rozmawialiśmy o filmach, książkach i teatrze. O przygodach w Warsie, zatrzaśnięciu się w toalecie na stacji, o podglądaniu ludzi i ciastach z jabłkami. A jak już miałam wychodzić, zagadał do  mnie arcyciekawy i szarmancki człowiek, nie odwarknęłam się mu nawet, bo tak mnie redakcja dobrze nastroiła, po czym usłyszałam, że jest... ortopedą.

Wycofałam się rakiem, mam już dosyć takich znajomości. Złapał mnie za rękę:
- Słyszałem, że szukasz ciekawych historii.
- Owszem, wydawca bredzi o mnie takie rzeczy.
- A ja jestem z Krakowa.
- I to ma być ciekawe?
- No nie, ale ja jeszcze piszę wiersze.
Zamrugałam:
- Białe?
Pan Paweł uśmiecha się pod nosem i mówi:
- Heksametrem nawet jak będziesz chciała.

Uznałam to za tani podryw i postanowiłam się zebrać. Był z nim kolega, który utrzymywał, że jest prawnikiem, więc zamachałam ręką raptownie, że i takich znajomości mam dosyć. Potem po drodze wyguglałam, że znam skądś to nazwisko, które wymienił, jak mi się przedstawiał. Na wysokości zakładu wyrabiającego rękawiczki na Hożej oparłam się z wrażenia o ścianę. Prawnik, którego poznałam, orzeka w Trybunale Stanu. I przyjaźni się z ortopedą. No nie, ja naprawdę nie mogę wychodzić dalej niż do biblioteki osiedlowej.

Do przystanku normalnie idę 4 minuty. Wczoraj szłam 20. Dojechałam skrajnie mocno obolała do domu. W nocy prawie mi rozdarło biodro. Śnił mi się śnieg.

Przyszłam do pracy przed południem. Nie dałam rady wcześniej.
Po obiad do mikrofalówki szłam 8 minut. Normalnie zbiegam w 12 sekund. 

Słyszę na korytarzu głos Marty z działu reklamy. Nie lubiłam jej, bo miała żelka z logiem Orlenu zamiast mózgu, ale przypomniało mi się, że urodziła dziecko i chciałam jej pogratulować. I w sumie nawet ucieszyłam się na jej widok. Idę, trzymając się pod boki, noga sztywna. Boję się, że ktoś mnie uderzy w korytarzu. Marta to widzi, ale nie komentuje. Na szczęście. 
Opowiada szeroko, że dochodzi do siebie po cesarskim cięciu, że córeczka ma już dwa zęby (ej, to może kasować bilet! - zauważyłam bystro i praktycznie), że siada bokiem, raczkuje i opiera się na łokciu jak cesarzowa.
Pogratulowałam raz jeszcze, życzyłam, żeby się zdrowo chowała. Marta na to:
- Weź sobie tego spróbuj. Polecam.

Kraina Lodu. Takie uwagi zanurzają mnie w Krainie Lodu.

Bo dziś jak wchodziłam do firmy, mijał mnie kolega redakcyjny, znany kocmołuch i obibok. Idę wolno, dostawiam nogę na schodach. Przytrzymuje mi drzwi i kląska swoją źle zaszytą wargą:
- No już, poczekam.
Stuk-stuk. Stuk-stuk. To moje kroki.
- Dziękuję - sapię pomiędzy oddechami, pomiędzy stopniami, pomiędzy ukłuciami bólu.
Maciej się niecierpliwi:
- No, już masz ten dzień dobroci dla...
Zawiesza głos. I tu rozlega się rechot. Obrzydliwy, stadionowy, tylko on się tak śmiać potrafi. Weszłam już na górę. Staje przed nim, patrzę mu w oczy i pytam:
- No, dla kogo dzień dobroci?
Patrząc mi w oczy, odpowiada:
- Dla kalek, kurwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz