piątek, 12 października 2018

Jesień na Miączyńskiej

"Ale wie pani, mnie to nawet jakoś specjalnie nie boli. Ręce mi tylko puchną, ale to od zawsze. Idzie przywyknąć. Przychodzę tu, kiedy tylko mogę, bo ci ludzie. Takie ciepło od nich idzie. No to przychodzę, bo co będę w domu siedzieć. A w przychodni to zawsze można posłuchać, jak inne ludzie żyją. I siadam nieraz tam na trzecim piętrze, bo tyle tych młodych chodzi. A jakie choroby mają, pani. Człowiek by nie podejrzewał. Nieraz to do człowieka niepodobne. Podniesie mi pani ten pieniążek? O, panią też boli? Nie może być. Dziękuję. Chuchnąć trzeba na szczęście. I ja do tych lekarzy ciągle chodzę. Jak w instytucie mnie nie chcą, to do poradni pójdę z bólem w klatce. I oni wtedy się boją. Bo taki lekarz to popatrzy, wysłucha. A jak mnie zbywa, to ja mu grożę. Że naskarżę. A pani jak ma? Ale to trzeba, trzeba tam na nich wymuszać. Oni się mają opiekować. No co pani? Co mnie obchodzą inni? Mną niech się zajmie! Siedzi tylko, papiery wypełnia, co on ma do roboty? O, a co pani takich broni? Mało to się pani w życiu naczekała w kolejkach? Oni z pani pieniędzy tu są. Dla pani. Samochodami jeżdżą. Idzie pani już? Pani patrzy, znowu upadł".


Badania krwi, punkt pobrań, bliskie spotkania z suwerenem, odcinek 2615.



Niniejszym oficjalnie w Światowy Dzień Reumatyzmu ponownie wywaliło mnie z programu - ustawowe 18 miesięcy dobrostanu wystarczy ustawodawcy, żeby zostawić mnie bez ochrony. W tym roku jednak jest inaczej. Psychicznie czuję się lepiej. Jestem silniejsza. Ponieważ Doktor Majkel wiecznie wrzeszczy, że jeszcze pięć kilo w dół, zaczęłam ćwiczyć cardio. Ja. Cardio. Co to w ubiegłym roku o tej porze wybierałam na wyprzedaży botki wsuwane, bo nie mogłam zasunąć suwaka w butach. Na jodze Natasza mówi, że mam aurę zdrowego człowieka, tylko jeszcze trochę za dużo we mnie smutku. A ja nawet wiem, skąd ten smutek. Ponieważ u autoimmunologicznych wszystko jest odwrotnie, nadmiar zaopiekowania, uwagi i serdeczności ze strony Doktora Niedźwiedzia powoduje u mnie wyrzuty sumienia, wysypki kontaktowe, wścieki lewego stawu krzyżowo-biodrowego i inne fizjologiczne bezeceństwa. Wiem, bez sensu.




Wyniki badań krwi są jednak modelowe, tylko OB nieznacznie daje znać, że ma ochotę na harce. Udaję więc, że to nie moje OB. Kropka ma patent na takie wydarzenia w żyiu. Kiedy na kanapie z koców i poduszek zrobi sobie jurtę mongolską i doprowadzi posłanie do stanu opłakanego, zawsze zwracam jej uwagę. To znaczy mówię: "a kto tu zrobił rozpierduchę?" Mówię głosem karcącym, twardym, na który Kropka najpierw reaguje smutkiem w psich oczach, po czym czymś na kształt focha, a na koniec zaczyna biegać po pokoju i szukać winowajcy. Jest tak zaangażowana w poszukiwania, że natychmiast przechodzi mi złość. Może Eugenia się nie wścieknie? Może mogę liczyć na jej łaskawość?

W oczekiwaniu na wyniki morfologii poperegrynowałam śladami wspomnień na ulicę Miączyńską. Modrzew, przy którym lubiłam się zatrzymywać - niezmiennie piękny. Tylko kolory zmienił. W porównaniu z ubiegłym rokiem sześć razy szybciej pokonuję odległość pomiędzy Instytutem a sklepem spożywczym, w którym mroczny Doktor przyłapał mnie na próbie pożarcia tabliczki czekolady. Po czym sam mnie kawałkiem poczęstował. Pan doktor w Instytucie już nie pracuje, a ja nadal przyjeżdżam na kroplówki.



Doktor Niedźwiedź wysłał mi dzisiaj chyba milion wiadomości z pytaniem, czy wyniki już przyszły. A one szły sześć godzin. Chce wiedzieć, jakie ma instytut wytyczne co do operacji, czy są specyficzne wskazania, czy skierowanie na densytometrię wystawią, jak skoordynować pracę instytutu z działaniami szpitala w Otwocku. A Instytut ma na wszystko wyspane. "Pani Kasiu, my się na endoprotezoplastyce nie znamy". "Densytometria? My skierowania nie wystawiamy". No, może pani wytrzyma bez biologii do marca, ale jeszcze się to nikomu nie udało. Powodzenia" - powiedziane z przekąsem. No i dobrze. Coś mi mówi, że gorzej niż w ubiegłym roku już nie będzie.
Pytam panią doktor, czy naprawdę muszę schudnąć jeszcze 5 kilo i jak, do kurwy, mam to zrobić.
Pani doktor odpowiada: "nie, no bez przesady, pięć to nie, ale tak około trzech może pani zrzucić, to wskazane". Nie no, dzięki, naprawdę, to miażdżąca różnica.

Przekablowałam wszystko Doktorowi Niedźwiedziowi. Bo wydzwaniał jak szalony. Że to chyba poważne, bo oni ciągle o tym chudnięciu, a przecież jak ważę 57 kilogramów, a mierzę 160 centymetrów, to trudno mówić, że to otyłość, że proteinogram w porządku, ale jak teraz znowu zasunę dietę wege, to może być różnie, tym bardziej, że zima, a suplementacja nie działa, że Iwonka pokazała mi ćwiczenia kardio i prawie od nich wyplułam płuca, ale to chyba jednak od tego, że zamówiła kocyk na drutach dla dziecka w kolorze jajecznicy (serio? żółty i czerwony wzmagają apetyt; i agresję; ale - wedle życzenia), że płytki krwi wreszcie w normie, a nie wielkie jak talerze, że park w Instytucie piękny, jesienny, tylko dawno liści nie grabili, a tak w ogóle to już sama nie wiem, co z tym chudnięciem i...

(tu wzięłam oddech, bo musiałam, a Doktor Niedźwiedź sapnął po swojemu:)
- Ja już pani powiedziałem. Wszystkich dietetyków - do pierdla. Natychmiast. Nie można operować glizdy. Krętarz da się pani wyczuć zaraz pod skórą. Dwumilimetrową warstwę tkanki tłuszczowej ma pani może, a ona jest niezbędna, żeby się rana zabliźniła szybko. Pani mnie nie będzie uczyć, jak się zamyka pacjenta.

Zapowietrzyłam się, bo, psiakrew, ma rację - nie będę go uczyć. Nie mam pojęcia, jak to wygląda. Hamuj piętą, Kasiu, bo nos zaczynasz za wysoko zadzierać. Operacje znasz z netu i książek z listy lektur studentów medycyny UW. Nigdy nikomu skóry nie przecięłaś skalpelem. Raptem sobie skórę przy kłębie dłoni - ryzą papieru. No, znaj proporcje.
Wzięłam więc jeszcze oddech, pro forma, może mi coś w ułamku sekundy przyjdzie do głowy, ale pan doktor był szybszy:

- Kocham cię, chuda glizdo.  


niedziela, 7 października 2018

Uczulenie na bliskość

- Zapraszam panią na przejażdżkę.
- Pan wybaczy, ale nie mam czasu. Mam inne plany na sobotę.
- Wiem, pani pracuje. Ciągle pani pracuje.
- Pan też, a w przerwach ma się pan podobno uczyć do egzaminu. To ważne.
- To pani jest dla mnie najważniejsza.
- Męczy mnie to już. Chyba ustaliliśmy, że...
- W moje urodziny mi pani tego nie zrobi. Poświęci mi pani choć trochę swojego czasu. Proszę.

Nosz kurwa. Ma urodziny i będzie foszył? Co za narcyz skończony, co za zadufany w sobie szantażysta.

- Nie zabiorę pani dużo czasu. Chciałbym to popołudnie spędzić z panią.
- I pan uważa, że ja pana zachciankę spełnię?
- Myślę, że pani doskonale wie, że to nie jest zachcianka.

Milczę, no bo co mam powiedzieć: wal się? Zastanawiam się jeszcze, ile czasu z dzisiejszej soboty poświęciłam na jakieś bzdury. Na innych. Na działanie na ich zlecenie. Ani minuty dla samej siebie oprócz śniadania. Więc jeśli z nim nie pojadę na przejażdżkę urodzinową, a jestem go w sumie piekielnie ciekawa, znów będę do wynajęcia. Znów ktoś sobie zdecyduje o kształcie mojego czasu.

Przyjechał niemal prosto z przychodni. Przyjął trzydziestu pacjentów. Odessał wodę z czterech barków. Podał siedem blokad. Prawie się pośliniłam, jak o tym opowiadał. Matko, jakie to jest ciekawe. Przyniósł ulgę tylu ludziom. Tak bym chciała kiedyś w pracy zawodowej mieć z czegoś tyle satysfakcji.

Udawałam jednak obrażoną na cały świat. Ale coś we mnie w środku tak pięknie się ucieszyło na jego widok.
Jedziemy i jedziemy. Szamoczę się pomiędzy potrzebą nawrzeszczenia na niego a paniką na widok tego, że znajdujemy się na drodze do Augustowa i w tym tempie za chwilę wylądujemy na Mazurach. Na szczęście odbija w Serocku i podjeżdża ze mną do restauracji rybnej.

- A teraz panią nakarmię. Bo, jak znam życie, pani wypiła dzisiaj na obiad ten swój nędzny koktajl proteinowy na ohydnym mleku roślinnym. Kupiłem nawet jedno na spróbowanie. Kot mnie nawet za to ofuknął. Wszystkich dietetyków powinno się wsadzić do więzienia.

Tyran. No wariat. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak pakuje mi surowe ryby do gardła. Na siłę. Z łuskami, rybim odorem, śluzem, kawałkami lodu. Beksiński by nawet przy tej wizji odpadł.
Stop. Głos Bogny.
"Pani Kasiu, trzy oddechy. Co się dzieje? Jakie wspomnienie pani przetwarza?"

Szukam. Szukam w głowie. Mama? Nie, mama nie zmuszała mnie do jedzenia. Obrażała się tylko, że nie jem. Babcia? "Masz jeść, bo jak była wojna, to człowiek by suchy kamień ugryzł". Ale wtedy i dzięki temu jadłam z przejęciem i wdzięcznością. Stołówka w szkole? O zapachu krupniku?

Nagle mnie oświeca. W tym czasie pan doktor otwiera mi drzwi od strony pasażera i podaje rękę. Musiałam się zmienić na twarzy, bo i pan doktor się zmienił.
- Co się stało, pani Kasiu? Dlaczego pani tak zbladła?

Włosy stają mi dęba na czubku głowy. Czuję w środku zimno. Skóra mi cierpnie ze strachu.

Michał.
Oczywiście, że Michał.
A jednak, jesteś ciągle we mnie. Nie minąłeś, zły śnie. Teraz akurat musiałeś na wierzch wypłynąć?

"Teraz mi obiad zrobisz, kobieto".
Chrzęst otwieranej butelki z wódką. Otwieranego piwa. Szóstego. Dwunastego. Cuchnący oddech. Bełkotliwy ton. Drżąca w kącie pokoju ze strachu Kropka. O Boże.

Czuję, że łzy mi stają w oczach. Matkoboska, nie teraz. Nie tu. Nie pod Serockiem. Nie przy nim. Boże, tylko nie przy nim.

Długo nie czekałam. Przy samochodzie runął na kolana, a ja usłyszałam w sobie odgłos walącej się ściany.
- Pani Kasiu, nie chcę pani do niczego zmuszać. Przepraszam. Nie wiedziałem, że to dla pani taka przykrość. Błagam, nie zniosę, że pani przeze mnie płacze.

Patrzę mu w oczy i nie widzę Michała. To nie jest Michał. "Czy pani go widzi, pani Kasiu? To nie jest pan Michał. To jest zupełnie inny człowiek. Każda relacja to ryzyko. A nasze dorosłe życie polega na podejmowaniu ryzyka".

Pan doktor całuje mnie w rękę:
- Przepraszam. Odwiozę panią do domu.

Nadludzkim wysiłkiem przytrzymuję jego dłoń i wysiadam. Czuję, że za chwilę się przewrócę. Jeśli jeszcze jakiś pseudonaukowiec powie mi, że PTSD mają tylko żołnierze z Afganistanu i Iraku, własnoręcznie zastrzelę.

Po drodze do wejścia podaje mi łokieć. Walczę ze sobą chwilę, ale biorę go pod rękę. Łokieć. Ten łokieć. Siłę z niego wykorzysta, zanim uderzy w trzpień, jeśli będzie mnie operował. Ta ręka, która pomagała mi wyjść z samochodu, przetnie moje powłoki skórne. I będzie obsługiwała piłę elektryczną i frezarkę. A teraz prowadzi mnie do stolika. Ciało z duszą.

Patrzy na mnie czujnie, jak na oddziale intensywnej opieki. Zamawia dla mnie wodę, potem pozwala wybrać sobie rybki. Nie wiem, kiedy, ale zaczynam się z nim dobrze bawić. Potem śmiać. Czuję, że zaróżowiły mi się policzki. Bawią mnie jego żarty, bardzo muszę się pilnować, żeby na twarzy nie było widać, jak mnie jego umiejętności chirurgiczne fascynują.

Z powrotem skręcamy w jakieś boczne drogi, ale łapię się na tym, że się nie boję. Ciemno już, mijamy jakiś tunel. Przez chwilę myślę o tym, że może mnie tu zamordować i zostawić, a dopiero jutro po południu naczelny zacznie po mnie wydzwaniać.
Stajemy pod parkanem cmentarza. Nadal się nie boję. Niczego tak dobrze w życiu nie oswoiłam jak śmierci. Myślę o Babci. Pewnie zaczęłaby tu od razu sprzątać.
Pan doktor pali papierosa. Nie odzywa się. (Wreszcie. Czy ja już dodawałam, że wreszcie poznałam kogoś, kto gada więcej ode mnie?) Ja nie pytam. W końcu zasuwa szybę i odjeżdżamy.

Nie wytrzymuję:
- Dlaczego mnie pan przywiózł pod cmentarz?

Chwilę milczy.

- Chciałem panią tacie przedstawić.

Kiedy zjeżdżamy na główną trasę, zerkam na niego ukradkiem. Ma rozluźnioną, spokojną twarz i szkliste oczy.

Kiedy przywozi mnie pod blok, pozwalam się mu pocałować w czoło. 
- Nie przeżyłem tak pięknych urodzin, odkąd skończyłem sześć lat.
Muszę być sprawiedliwa:
- Mnie też było miło, dziękuję.
Odprowadza mnie pod klatkę. W prawej ręce trzymam torebkę, żeby się schować najmocniej, jak to możliwe. Delikatnie podnosi do ust moją lewą dłoń.

W mieszkaniu opieram się o drzwi zasłane magnesami z podróży, naklejkami z demonstracji i przypomnieniami o tym, czego wciąż nie zrobiłam. Przyglądam się lewej dłoni i widzę to:



Już teraz wiem, co znaczy, że choroba autoimmunologiczna jest nieuleczalna.

piątek, 5 października 2018

Teoria względności

Podobno miłość przychodzi zawsze nieproszona, w najmniej spodziewanym momencie. I jeszcze było takie powiedzenie, że "real love doesn't meet you at your best. It meets you in your mess". Jestem żywym przykładem na prawdziwość słów Parka.
Nie mogłam sobie zatem wymarzyć bardziej nieodpowiedniego momentu na przyjmowanie męskich awansów niż ten właśnie. A ponieważ w moim życiu jak coś się wali, to zazwyczaj lawinowo, musi chodzić o zawieruchę w samym środku bajzlu. Czyli nawału pracy, rozpaczliwych prób gromadzenia pieniędzy, robienia kilku rzeczy naraz, prób zmiany pracodawcy i perspektywy wywalenia ściany w mieszkaniu.

Aniu, trochę kulawo (haha) odpowiem pewnie na Twoje pytanie.
Doktora Niedźwiedzia widzę w trzech obszarach.

Pierwszy - lekarz.
Wszystko w nim jest dla mnie zdumieniem. nie nawykłam do takiego podejścia. Widzi mnie jako pacjentkę. Widzi, że nie opłaca się kręcić, bo wczesniej czy później sama dojdę do prawdy i za próby zamydlenia mi oczu zemszczę sie koncertowo.
Informuje mnie skrajnie rzetelnie, ze szczegółami (przytaczanymi tu wielokrotnie), z całym fizjologicznym dobrodziejstwem i przekleństwem. Ale wie też, że najgorsza prawda, najbardziej przerażający szczegół niesie mi więcej ukojenia niż zawoalowane fakty podane w otulinie tzw. etyki zawodowej. Nie ze mną te numery. Moje zaburzenie bierze się stąd, że muszę wiedzieć wszystko ze szczegółami, bo jako dziecko byłam okłamywana. Nie tylko w kwestiach mojego stanu zdrowia. Mnie się nie okłamuje. Po prostu.
Szanuje moją potrzebę samostanowienia. I to, że za chwilę wymyślę, czy się nie konsultować z biodrem w sprawie NASA, jak zajdzie taka potrzeba. Napisał mi, że cieszy go moja postawa, bo nie można się ślepo zgadzać na wszystkie pomysły ortopedów. I wie, że mam świadomość głębokości ingerencji chirurgicznej. I nieodwracalności takiego postępowania na sali operacyjnej.
Potrafi zadzwonić do mnie w środku dnia z pytaniem, co dzisiaj jadłam. I to jest dla mnie bardziej skuteczne niż przypominajka w telefonie, bo tak zasuwam, że czasami zwyczajnie zapomnę o tym, że trzeba jeść. Że człowiek musi jeść, żeby nie umrzeć z osłabienia. A odbiałczenie będzie miało konsekwencje medyczne zarówno dla niego, jak i dla mnie. No, umówmy się: dla mnie gorsze.
Wieczorem wysyła przypomnienie o tym, że mam odpoczywać. Wysypiać się. i regenerować. Wiadomości od niego docierają do mnie w samym środku twórczego szału, kiedy już nikt do mnie nie dzwoni ze swoimi problemami egzystencjalnymi, nowym pomysłem na książkę, propozycją produkcji dokumentu o podziemiu muzycznym Wrocławia lat 90. czy informacją o tym, że galopujący ból stóp ma swoją nazwę i jest to metatarsalgia (mama). I prosi. nie nakazuje. prosi mnie o to, żebym już się położyła. A ja siedzę przy biurku zawalonym milionem kartek z wykrzyknikami, bo ciągle mnie coś goni i lampię się w ekran telefonu z niedowierzaniem.
któregoś razu aż podskoczyłam, bo pisałam raport zerknęłam na wiadomość, zasuwam dalej dane z boxoffice'u, a obok siebie słyszę głos Babci: "miałaś się wysypiać".
Zaczynam się zastanawiać, czy nie maczała palców w tym spotkaniu. tym bardziej, że Dziadek był stolarzem. A doktor Niedźwiedź tak właśnie siebie nazywa.

Drugi - człowiek
Serdeczny, podejrzanie aż sympatyczny. Inteligentny (omatko, matko, twardy zawodnik!). Oddany i lojalny. Pilnuje tajemnic lekarskich z takim oddaniem, że aż mnie swędzi skóra. Nie nakręca konfliktów. powiedziałabym nawet, że jest az nazbyt koncyliacyjny. odpuszcza, jak zaczynam wierzgać, więc zatrzymuję się w tym brykaniu i jak debil rozglądam się, ile niepotrzebnego kurzu podniosłam.
nie udaje. nie kryguje się. Mówi, że jedzie z kuzynem na wesele pić wódkę i to robi. Mało tego: w ubiegły weekend uznał za stosowne zadzwonić do mnie przed północą z wesela po kilku kolejkach i jeszcze mnie pozdrowić. Och, jakiego dostałam dopalania. Na to czekałam. Ach, jakże go zwyzywałam w środku nocy. Jakże, leżąc na łózku, pobrałam energię przez stopy z ziemi, dociskając lewą wewnętrzną piętę. Jak zassałam uda do panewek. jak poczułam w przeponie moc. Jak odpaliłam z warkotem rosomaka. Jak się wytarłam o niego, wywijając nad głową kobiecą godnością i potrzebą szacunku. Oplułam go wściekle ze wszystkich stron. ktoś inny by się nie odezwał za Chiny. usunąłby mój numer telefonu, wypierdolił z kolejki NFZu, wymazał z pamięci.
Po czym następnego dnia, ku mojemu zdziwieniu, pan doktor dzwoni i z drżeniem w głosie uznaje swoją nieprawość i małość. Chce przeprosić. Że to było szczeniackie i on nie wie, jak mógł do tego dopuścić. Na co ja, z miną przechery, myślę sobie: czekaj, ja cię urządzę. Na żywo masz mnie przepraszać. I ściągam go pod swój blok, skoro już i tak kursuje tu ze skierowaniami na densytometrię i inne pierdoły. Wychodzę z bloku powoli, nie spieszę się, pokazę mu, gdzie jest moje centrum w życiu. I poprawiam na rękach skórzane rękawiczki całuski i patrzę na niego z taką ilością pogardy, jaką udało mi się w windzie skumulować. A on staje przede mną w ostatni wrześniowy weekend, wielki jak dąb, w krótkim rękawku, choć jest na to stanowczo za zimno i rozkłada ręce gestem przedszkolaka, który nie ma pojęcia, jak to się stało, że się zakochał w koleżance, a już na pewno nie wie, co go podkusiło, żeby przypiąć jej pinezką do krzesła warkoczyk. Po czym daje mi piękną białą różę gestem tak delikatnym, zupełnie niewspółmiernym do jego gabarytów, a ręce mu drżą i widzę, jak jest przejęty. Nie mogę mu nie wierzyć. Jestem podła, ale nie aż tak. Róża kłuje mnie w palec przez rękawiczkę. Mam cudowny dar wykańczania nawet kaktusów. Stoi w wazonie już tydzień. Wygląda jak włozona do wazonu przed chwilą. Psiakrew.
I jeszcze takie proste rzeczy. jak podanie ręki. Mówi, że owszem, odchudza się, ale ma ochotę na stek i nie zawaha się zaspokoić tej ochoty. Uczy się do egzaminu pilnie, a wtedy wyłącza telefon. Ale zanim to zrobi, dzwoni do mnie i podaje alternatywny numer, gdybym nagle odczuła w środku dnia potrzebę skonsultowania kwestii entezopatii powięzi. Jak kumpel go potrzebuje, nie odmawia mu pomocy. Gada do swojego kota, a ten odpowiada. Przypomina mi się, jak prowadzę monologi w obecności Kropki, aż pies pada znudzony w poprzek łóżka. I wzrusza mnie to nieskończenie. Jak opowiada o zabiegach i pacjentach, cały jest w tym przypadku. Unika w ogóle określenia "przypadek". Pacjent i już. Człowiek. Wraca do zagadnień reanimacji. A kiedy mówi o tym, jakie to trudne: uratować człowieka, zmienia mu się głos. I mówi: "pani Kasiu, nie ma duszy bez ciała". A ja nie wiem, jakie pytanie mu zadać w następnej kolejności.

Trzeci - mężczyzna

- No i jak to się będzie odbywało? Proszę po kolei.
- Tak jak pani lubi. Ze szczegółami.
- Właśnie tego oczekuję.
- Najważniejsze to dobrze ułożyć pacjenta na stole. Sam to robię, dopiero potem idę się myć. Dostaje pani zastrzyk w kręgosłup. Po dwóch minutach mięśnie wiotczeją. Nie czuje pani nic od pasa w dół.
- Nuda, to wiem, miałam już takie znieczulenie.
- Miało być ze szczegółami.
- Dobra, nie przerywam.
- Podchodzę do stołu od lewej strony. Proszę, żeby skrzyżowała pani ręce na piersiach. Potem stosuję niezawodny chwyt, którego nauczył mnie mój mistrz jeszcze w Łodzi.
- Chwyt? Nelsona mi pan założy?
- Nie. Prawą rękę podkładam pod pani lędźwie. Lewą przekładam pod pani lewym udem i chwytam za górę prawego uda. Potem jednym ruchem przy pomocy asysty przekładam panią na prawy bok. A spojenie łonowe stabilizuję na specjalnym siodle. To ma gwarantować odpowiednie ułożenie miednicy. I tak panią zostawiam i idę się myć do operacji. W tym czasie asysta przygotowuje pole operacyjne. Przykrywa panią i zabezpiecza. Odkaża nogę. Anestezjolog monitoruje pani serce i czynności życiowe. Potem przystępujemy do operacji. Resztę juz pani wie. Ale w każdej chwili może pani zapytać.

Ja se myślę: Jeeezu. Przecież będę naga! A ten mi jakieś slalomy pomiędzy nogami będzie robił! Chryste. To jeszcze gorsze niż gastroskopia na pierwszej randce. Ale zaraz, chwila, dlaczego ja o randce myślę?! Przecież to operacja, psiakrew! Oni widzą tysiące nagich bioder. To dla nich znaczy tyle samo, ile dla mnie plik bezpośrednio od autora, bez redakcji i poprawek. Dane rynkowe surowe, ważone. Słuchalność w poszczególnych rejonach kraju. Frekwencja w prime timie. Stopień zaangażowania odbiorcy. No już? Jesteś spokojniejsza? To tylko ręka między nogami. Wielkie mi halo.

Pani Bogna słucha mnie uważnie. Unikam jej wzroku, jak mogę, za wszelką cenę próbuję się pilnować z tym, żeby nie mówić o panu doktorze w samych superlatywach. Nie myśleć o różowym słoniu. Nie myśleć o tym, że ma takie dobre, ciepłe, orzechowe oczy. Rzęsy tak długie, że jestem o nie zazdrosna i nawet zanabyłam olej rycynowy, żeby swoje nim smarować i nie być gorszą od pana doktora. I nie myśleć o tym, że nad czołem włosy mu się tak miękko kręcą. A ja walczę z atawistyczną potrzebą dotknięcia tego kosmyka. Potem na szczęście odzywa się we mnie głos racjonalny, który pyta: "no i po co? Po co masz go dotykać? Ten człowiek ma cię pokroić. A potem amputować twoją kość". Wtedy trzeźwieję i robię się lodowata i niedostępna.
Pani Bogna w końcu zmusza mnie do spojrzenia jej w oczy. "No i co takiego się wydarzyło, pani Kasiu? To taka tragedia, że się w pani zakochał mężczyzna?" W kącikach ust drży jej figlarny uśmiech, a we mnie narasta panika. "Mężczyzna" - dudni we mnie. Chryste. Wiem, co oznacza pytanie Bogny. Teraz zacznie dopytywać. Wkręcać się we mnie, drążyć, utrącać, rozbierać mnie. A ja nie będę wiedziała, co zrobić z oczami, rękami, ciała będę się próbowała pozbyć. Będę zmieniać temat, odkopię w głowie teorię względności, przytoczę pisma de Saussure'a. Wejdę na jedenasty poziom abstrakcji, po czym Bogna pstryknie mnie i powali jednym zdaniem: "ach, to dlatego pani taka promienna i szczęśliwa". A kiedy będę wychodzić od niej, oprze się o framugę drzwi wejściowych i z tajemniczą miną powie: "dobrej zabawy, pani Kasiu".
I wsiądę do samochodu z wypiekami na twarzy, oszalała z dezorientacji, bo przecież na Ghandiego do Łodzi przyjeżdżałam po to, żeby odwlec moment śmierci. Albo żeby odejść jak najbardziej łagodnie. Bezkolizyjnie. Niewidocznie. A teraz śmierć jest taka daleka. Nierealna wręcz.

- Jak panią zobaczyłem w gabinecie, wiedziałem, że już nic nie będzie takie samo.
- No oczywiście, proszę pana, teraz ma pan wreszcie okazje się wykazać wiedzą i kompetencjami. Głupi by się nie cieszył. Proszę pamiętać, że wieszam poprzeczkę wysoko.
- Uwielbiam tę pani niedostępność.
- Proszę się przyzwyczaić.
- Tyle lat na panią czekałem. Wytrzymam do marca.
- Kto panu powiedział, że ja w marcu zdecyduję się na operację? taki jest pan pewny siebie?
- Jestem spokojny o pani decyzyjność. Pani wie, że trzeba operować jak najszybciej dla pani dobra. Jest pani mądrą kobietą i rzadko zdarza się pacjent o takim poziomie samoświadomości.
- No widzi pan, ile ma pan szczęścia? Proszę tego nie zepsuć, bo pan sobie w CV nabruździ.
- Sam nie wierzę w swoje szczęście.
- Czy chce mi pan powiedzieć coś jeszcze? Coś o technice operacji? jakieś zalecenia? Bo mam przez pana znacznie więcej obowiązków niż planowałam i nie mam czasu na czcze pogaduszki.
- Chciałem tylko powiedzieć, że widzę panią jako zdrową, szczęśliwą kobietę. I zrobię wszystko, żeby dać pani tego szczęścia jak najwięcej.
- Wystarczy, że pan naprawi moje biodro. Więcej od pana nie oczekuję.
- Na razie. Liczę na to, że to się zmieni. Będe o panią walczył.

Myślę sobie: ejże, na razie za bardzo nie masz możliwości się wykrwawiać, bo konkurentów jakoś nie widać.
Ale mówię:

- No dobrze, panie doktorze, widzę, że ta rozmowa zmierza donikąd. Proszę więc siodłać konie i przygotowywać się do walki o najlepszy model endoprotezy, jaki jest dostępny na rynku. Przypominam również, że zobligował się pan do wstawienia mi endoprotezy na zawsze - nie przewiduję reoperacji ani wymian. Do śmierci. I to będę egzekwować.
- Jestem gotów pani przysiąc przy świadkach, że nie opuszczę pani aż do śmierci.
Zagotowałam się.
- Pan oszalał.
- Zgadza się. Na pani punkcie.
- Zmienię operatora.
- Zrobi pani, co pani będzie chciała. A ja to uszanuję.
- Nawet jak panu każę iść precz?

Cisza. Usłyszałam, co powiedziałam. I ten głos Bogny we mnie: "pani Kasiu, czy to, co pani mówi, jest zgodne z tym, co pani czuje?".
Zaczynają ze mnie spadać pancerne łuski choroby. Zrogowaceń od machania maczetą. Ochraniacze na kolana po czołganiu się przez zasieki.

Przypominają mi sie ostatnie słowa Babci, na miesiąc przed śmiercią. Siedziałam przy jej łóżku w środku nocy. Kropka położyła mi pysk na stopie. Tak bardzo mnie wszystko bolało. Babcia ocknęła się przed 4 rano z majaczenia. Spojrzała na mnie:
- Jesteś, córka? Przyjechałaś?
- Jestem, Babciu, to ja, Kasia, twoja wnuczka. Jestem z tobą.
Głos mi drży. Mama chrapie głośno w drugim pokoju. Pieką mnie oczy ze zmęczenia. Czuję, że śmierć jest tak blisko. Tak bardzo blisko. A ja nie mogę jej powiedzieć: zabierz mnie zamiast Babci. Nie mogę.
- A ty masz męża? - pyta mnie Babcia nagle.
- Nie mam, Babuniu.
- To ty taka samiutka?
I zasypia.
Dźwięczy to pytanie w pokoju. Trzymam Babcię za chłodną rękę. I wiem, że nawet jak odpowiem, Babcia już odpowiedzi nie usłyszy. Nie zrozumie. Teraz Babcia jest moim głosem wewnętrznym. Płaczę, bo nie wyobrażam sobie życia bez Niej. Bez Jej opieki. Widzenia mnie. "ubieraj się ciepło. Nerki zaziębisz, latasz tylko jak wariat, szalika nie zawiążesz. I odżywiaj się, bo ty chorowite dziecko jesteś. Wrażliwe. Babcia ci kotlecików narobi. Tylko nie rozdawaj. Już ja cię znam. Ostatnia koszulę być ludziom oddała".
Babcia po godzinie przebudza się. Zupełnie przytomnym głosem mówi do mnie:
- Dziecko, to niedobrze tak samemu. Tobą się musi ktoś opiekować. Przecież ty ani ojca, ani matki nie masz. Ja ci kogoś poślę.
Przykrywam ją lepiej kocem i śmieję się:
- Babciu, mnie dobry lekarz wystarczy do szczęścia. A teraz Babcia śpi. Ja tu będę.

Rozbraja mnie kiczowatość zestawienia tego wspomnienia z rozmową z panem doktorem. Ale co jeśli Babcia naprawdę go wysłała? Ona już nie takie numery robiła. Myślę, że jej osobowość jest w stanie rozsadzić każde życie pozagrobowe, choćby nawet tak piarowo doskonała instytucja jak kościół katolicki misternie je uplotła od strony teoretycznej.

Pan doktor milczy. Ja nie wiem, co powiedzieć. W końcu decyduję się poddać:
- Przepraszam. Panie doktorze, to dla mnie trudne. Żeby nie powiedzieć: niemożliwe. Zaufałam panu jako lekarzowi. Potrzebuję pana pomocy. Sam pan powiedział, że już teraz moja operacja będzie dla Pana potwornym stresem.
- I ja panią przepraszam. Zagalopowałem się. I dziękuję Pani za szczerość. A przy okazji przepraszam za moją ułańską fantazję. Nic na to nie poradzę, żyję już trochę na świecie, a takiego zamieszania w głowie sobie nie przypominam. Chciałbym, żeby pani wiedziała, że to, co pani mówię, jest skrajnie nieetyczne. mnie nie wolno tego robić. Nie wolno mi wykorzystywać sytuacji zależności. Więc jeśli pani uzna, że to dla pani niekomfortowe, zrozumiem, jeśli pani zrezygnuje z mojego warsztatu. W zamian oferuję, że zadbam o najlepszy z możliwych dla pani zespołów operatorów.
- Już to słyszałam.
- Wiem, nudzę panią. Ale chciałbym, żeby się pani nie bała.

W międzyczasie zalewa mnie fala czułości. Dlaczego ja dla niego jestem taka złośliwa i lodowata? Przecież on na to nie zasługuje. Widzę jego samotność, jego zaangażowanie. Ten czepek w śnieżynki. Kaloszki czerwone, w których operuje. Te samotne przejażdżki po Polsce. To, że tak bardzo tęskni za tatą, jak ja. I jak go operowali jako chłopca. Tak jak mnie. Na to samo. Czujność jego oczu, śledząca moje gesty. Wsłuchiwanie się w każde słowo. Szacunek w ich doborze. Szacunek do mnie! Żadnego seksizmu. Zanim zdążyłam się na niego wściec, już ucina pretekst do wścieku: "Widzę pani strach i to jest bardzo dobry objaw. To naturalne, że się pani boi. To inwazyjna operacja."
Dwukrotnie ściska mi rękę. Ma silne, ciepłe dłonie. I takie delikatne jednocześnie. "operujemy zazwyczaj w dwóch parach rękawiczek. Ja operuję w jednej, żeby lepiej czuć."

Powyższa próba zestawienia nasuwa mi takie wnioski: trzy przestrzenie, na których widziałam Doktora Niedźwiedzia, pierwotnie widziałam odrębnie. I żadna z nich mnie nie przerażała. Nie złapałam momentu, w którym trzy przestrzenie zaczęły się zazębiać i przenikać - i to również mnie nie przeraziło. Przyjęłam również to, że nie wiadomo kiedy zobaczyłam go jako mężczyznę. Kątem oka, ale zawsze. I to też mnie nie przeraziło.
Ogółem obraz tego człowieka jako zjawiska mnie nie przeraża.
I to jest dopiero przerażające.

Wiem, że Ty to zrozumiałaś, Aniu.

poniedziałek, 1 października 2018

Jak nie staw, to serce

- Pani Katarzyno, sprawy się komplikują.
- Nie, proszę mi nie mówić, że minister zdrowia wie o moim uczestnictwie we wszystkich możliwych demonstracjach antyrządowych. I za endoprotezę będę musiała zapłacić sama.
- Niestety, to nie o ministra zdrowia chodzi.
- A, producent endoprotez jest w konflikcie z Trumpem i zbankrutował. Nie będzie dla mnie endoprotezy, tak?
- Tu też nie o biznes chodzi.
- To co? Anestezjolog zastrajkował? Boi się o zastawkę?
- O anestezjologa też nie idzie.
- To ja już nie wiem. Na czym te komplikacje mają polegać?
- Nie wiem, czy będę w stanie przeciąć pani skórę.

Myślę sobie: no nieźle. To się nazywają problemy pierwszego świata ortopedów. Trochę ze złością, trochę z ironią mówię mu:

- O, proszę pana, zdaje się, że podstawy wiedzy panu umknęły w wyniku przygotowań do egzaminu z ortopedii dziecięcej. Pan nie tylko ma za zadanie przeciąć skórę, ale mięśnie, powięzi, a potem kość. Powiedziałabym nawet, że jej część amputować. Odciąć piłą mechaniczną. Potem między innymi użyć frezarki w panewce. A pan dochodzi do wniosku, że przecięcie skóry to dla pana problem? To może Pan jednak powinien zająć się florystyką? - strzykam na niego jadem wynikłym z dezorientacji.

Słyszę jego śmieszne sapanie po drugiej stronie. Próbuje coś powiedzić, ma trzy podejścia. Za czwartym razem, głosem dziecka, które się tłumaczy, mówi:
- To jest nieetyczne. Dlatego.

Słabną mi kolana:
- Ratowanie zdrowia pacjenta jest dla pana nieetyczne? A co to ja jestem: Hannibal Lecter?! Przecież to pan mnie na tę operację gorąco namawiał!
- I będę to robił nadal.
- To ja już nic nie rozumiem.
- Myślę, że wszystko pani rozumie. Nie wiem, czy to panią uspokoi, ale mnie też trudno przyjąć to, że zakochałem się w pani jak wariat.