niedziela, 7 października 2018

Uczulenie na bliskość

- Zapraszam panią na przejażdżkę.
- Pan wybaczy, ale nie mam czasu. Mam inne plany na sobotę.
- Wiem, pani pracuje. Ciągle pani pracuje.
- Pan też, a w przerwach ma się pan podobno uczyć do egzaminu. To ważne.
- To pani jest dla mnie najważniejsza.
- Męczy mnie to już. Chyba ustaliliśmy, że...
- W moje urodziny mi pani tego nie zrobi. Poświęci mi pani choć trochę swojego czasu. Proszę.

Nosz kurwa. Ma urodziny i będzie foszył? Co za narcyz skończony, co za zadufany w sobie szantażysta.

- Nie zabiorę pani dużo czasu. Chciałbym to popołudnie spędzić z panią.
- I pan uważa, że ja pana zachciankę spełnię?
- Myślę, że pani doskonale wie, że to nie jest zachcianka.

Milczę, no bo co mam powiedzieć: wal się? Zastanawiam się jeszcze, ile czasu z dzisiejszej soboty poświęciłam na jakieś bzdury. Na innych. Na działanie na ich zlecenie. Ani minuty dla samej siebie oprócz śniadania. Więc jeśli z nim nie pojadę na przejażdżkę urodzinową, a jestem go w sumie piekielnie ciekawa, znów będę do wynajęcia. Znów ktoś sobie zdecyduje o kształcie mojego czasu.

Przyjechał niemal prosto z przychodni. Przyjął trzydziestu pacjentów. Odessał wodę z czterech barków. Podał siedem blokad. Prawie się pośliniłam, jak o tym opowiadał. Matko, jakie to jest ciekawe. Przyniósł ulgę tylu ludziom. Tak bym chciała kiedyś w pracy zawodowej mieć z czegoś tyle satysfakcji.

Udawałam jednak obrażoną na cały świat. Ale coś we mnie w środku tak pięknie się ucieszyło na jego widok.
Jedziemy i jedziemy. Szamoczę się pomiędzy potrzebą nawrzeszczenia na niego a paniką na widok tego, że znajdujemy się na drodze do Augustowa i w tym tempie za chwilę wylądujemy na Mazurach. Na szczęście odbija w Serocku i podjeżdża ze mną do restauracji rybnej.

- A teraz panią nakarmię. Bo, jak znam życie, pani wypiła dzisiaj na obiad ten swój nędzny koktajl proteinowy na ohydnym mleku roślinnym. Kupiłem nawet jedno na spróbowanie. Kot mnie nawet za to ofuknął. Wszystkich dietetyków powinno się wsadzić do więzienia.

Tyran. No wariat. Oczami wyobraźni zobaczyłam, jak pakuje mi surowe ryby do gardła. Na siłę. Z łuskami, rybim odorem, śluzem, kawałkami lodu. Beksiński by nawet przy tej wizji odpadł.
Stop. Głos Bogny.
"Pani Kasiu, trzy oddechy. Co się dzieje? Jakie wspomnienie pani przetwarza?"

Szukam. Szukam w głowie. Mama? Nie, mama nie zmuszała mnie do jedzenia. Obrażała się tylko, że nie jem. Babcia? "Masz jeść, bo jak była wojna, to człowiek by suchy kamień ugryzł". Ale wtedy i dzięki temu jadłam z przejęciem i wdzięcznością. Stołówka w szkole? O zapachu krupniku?

Nagle mnie oświeca. W tym czasie pan doktor otwiera mi drzwi od strony pasażera i podaje rękę. Musiałam się zmienić na twarzy, bo i pan doktor się zmienił.
- Co się stało, pani Kasiu? Dlaczego pani tak zbladła?

Włosy stają mi dęba na czubku głowy. Czuję w środku zimno. Skóra mi cierpnie ze strachu.

Michał.
Oczywiście, że Michał.
A jednak, jesteś ciągle we mnie. Nie minąłeś, zły śnie. Teraz akurat musiałeś na wierzch wypłynąć?

"Teraz mi obiad zrobisz, kobieto".
Chrzęst otwieranej butelki z wódką. Otwieranego piwa. Szóstego. Dwunastego. Cuchnący oddech. Bełkotliwy ton. Drżąca w kącie pokoju ze strachu Kropka. O Boże.

Czuję, że łzy mi stają w oczach. Matkoboska, nie teraz. Nie tu. Nie pod Serockiem. Nie przy nim. Boże, tylko nie przy nim.

Długo nie czekałam. Przy samochodzie runął na kolana, a ja usłyszałam w sobie odgłos walącej się ściany.
- Pani Kasiu, nie chcę pani do niczego zmuszać. Przepraszam. Nie wiedziałem, że to dla pani taka przykrość. Błagam, nie zniosę, że pani przeze mnie płacze.

Patrzę mu w oczy i nie widzę Michała. To nie jest Michał. "Czy pani go widzi, pani Kasiu? To nie jest pan Michał. To jest zupełnie inny człowiek. Każda relacja to ryzyko. A nasze dorosłe życie polega na podejmowaniu ryzyka".

Pan doktor całuje mnie w rękę:
- Przepraszam. Odwiozę panią do domu.

Nadludzkim wysiłkiem przytrzymuję jego dłoń i wysiadam. Czuję, że za chwilę się przewrócę. Jeśli jeszcze jakiś pseudonaukowiec powie mi, że PTSD mają tylko żołnierze z Afganistanu i Iraku, własnoręcznie zastrzelę.

Po drodze do wejścia podaje mi łokieć. Walczę ze sobą chwilę, ale biorę go pod rękę. Łokieć. Ten łokieć. Siłę z niego wykorzysta, zanim uderzy w trzpień, jeśli będzie mnie operował. Ta ręka, która pomagała mi wyjść z samochodu, przetnie moje powłoki skórne. I będzie obsługiwała piłę elektryczną i frezarkę. A teraz prowadzi mnie do stolika. Ciało z duszą.

Patrzy na mnie czujnie, jak na oddziale intensywnej opieki. Zamawia dla mnie wodę, potem pozwala wybrać sobie rybki. Nie wiem, kiedy, ale zaczynam się z nim dobrze bawić. Potem śmiać. Czuję, że zaróżowiły mi się policzki. Bawią mnie jego żarty, bardzo muszę się pilnować, żeby na twarzy nie było widać, jak mnie jego umiejętności chirurgiczne fascynują.

Z powrotem skręcamy w jakieś boczne drogi, ale łapię się na tym, że się nie boję. Ciemno już, mijamy jakiś tunel. Przez chwilę myślę o tym, że może mnie tu zamordować i zostawić, a dopiero jutro po południu naczelny zacznie po mnie wydzwaniać.
Stajemy pod parkanem cmentarza. Nadal się nie boję. Niczego tak dobrze w życiu nie oswoiłam jak śmierci. Myślę o Babci. Pewnie zaczęłaby tu od razu sprzątać.
Pan doktor pali papierosa. Nie odzywa się. (Wreszcie. Czy ja już dodawałam, że wreszcie poznałam kogoś, kto gada więcej ode mnie?) Ja nie pytam. W końcu zasuwa szybę i odjeżdżamy.

Nie wytrzymuję:
- Dlaczego mnie pan przywiózł pod cmentarz?

Chwilę milczy.

- Chciałem panią tacie przedstawić.

Kiedy zjeżdżamy na główną trasę, zerkam na niego ukradkiem. Ma rozluźnioną, spokojną twarz i szkliste oczy.

Kiedy przywozi mnie pod blok, pozwalam się mu pocałować w czoło. 
- Nie przeżyłem tak pięknych urodzin, odkąd skończyłem sześć lat.
Muszę być sprawiedliwa:
- Mnie też było miło, dziękuję.
Odprowadza mnie pod klatkę. W prawej ręce trzymam torebkę, żeby się schować najmocniej, jak to możliwe. Delikatnie podnosi do ust moją lewą dłoń.

W mieszkaniu opieram się o drzwi zasłane magnesami z podróży, naklejkami z demonstracji i przypomnieniami o tym, czego wciąż nie zrobiłam. Przyglądam się lewej dłoni i widzę to:



Już teraz wiem, co znaczy, że choroba autoimmunologiczna jest nieuleczalna.

2 komentarze:

  1. Kasiu,

    Gdy czytalam pierwsze zdania, to po kazdym przeczytanym zdaniu mowilam pod nosem "ciii, ciii, badz Kasiu milsza, bo to przeciez tylko poza, bo gdybys nie lubila doktora Niedzwiedzia to bys znalazla wymowke, zeby na przejazdzke nie jechac.
    Potem wytlumaczylas ze to chodzi o wczesniejszy zwiazek z Michalem, i PTSD. Masz racje, nie tylko zolnierze to maja.
    Przy okazji musze Ci powiedziec, ze moj najstarszy syn byl w Marines i na wojnie w Iraku. W 2006 wyszedl z wojska ale balam sie ze tez moze miec PTSD, wiec go bardzo obserwowalam, gdy wrocil do domu. Ale wszystko jest OK.

    Witam Julite w tym naszym malym gronie Kasi wielbicielek!
    Trzymamy za Ciebie kciuki, martwimy sie i cieszymy gdy czytamy Twoj pamietnik. Jak takie przybrane mamy.

    Wzruszylam sie, ze doktor Niedzwiedz zabral Cie na cmentarz, zeby "pania tacie przedstawic".

    Jestesmy dobrej mysli jesli chodzi o ta znajomosc!
    Calusy,
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie moge znalezc zadnego pasujacego wiersza, ale zawsze dobrze jest w takich okolicznosciach przeczytac Lesmiana:

    (Czasami mojej ślepej posłuszny ochocie)




    Czasami mojej ślepej posłuszny ochocie
    Pragnę w tobie mieć czujną na byle skinienie
    Sługę, co pieszczotami gasi me pragnienie,
    A ty jesteś tak zmyślna i zwinna w pieszczocie!

    Gdy twój warkocz, jak w słońcu wybujałe ziele,
    Tchem rozwartych ogrodów mą duszę owionie,
    Głowę twą, niby puchar, ujmuję w swe dłonie
    I wargami w ślad dreszczu prowadzę po ciele.

    I raduję się, śledząc tę wargę, jak zmierza
    Do mej piersi kosmatej, widnej w niedomroczu,
    W której marzę pierś w lesie ryczącego zwierza
    I staram się, gdy pieścisz, nie tracić go z oczu.

    Ania

    OdpowiedzUsuń