środa, 19 września 2018

Sen

- Pani mi się śniła.
- Kiedy?!
- Dwie doby po wizycie.
- Cię się panu śniło?
- Że operowałem Pani biodro.
- To musiał być koszmar.
- Przeciwnie. To był dobry sen. Najpierw śniła mi się pani w sali operacyjnej. Słyszałem tylko pani głos w polu operacyjnym. Bo pacjent pola nie widzi. Zasłonięty jest specjalną przesłoną. To się nazywa "zaszmacie" fachowo.
- Obrzydliwie fachowy derywat.
- I pani się tak rozgadala, że pokazałem asyście gest dekapitacji.
- Czyli powalić pacjenta.
- Tak, bo pani tak ciekawie opowiadała, że nie mogłem się skoncentrować na przecięciu powięzi.
- I co? Przeżyłam?
- Oczywiście. Potem o kulach pani przyszła po wypis i była wściekła, że tyle musi czekać.
- Ja się nigdy nie dopominam o wypis. I nie wściekam na lekarzy. Chyba że mnie zmuszą.
- A potem pani płakała.
- Czyli jednak się nie udało.
- Nic z tego.
- Wie pan, nieudana operacja to przynajmniej połowa udanej sekcji.
- Nie, śniło mi się, że pani płakała z radości, że już nie boli.
Milczę, bo mam ściśnięte gardło.
- Pan wie, że w snach jest większość na odwrót?
- Nie wiem. Wiem tylko, że ja też płakałem z radości, jak się obudziłem.

sobota, 15 września 2018

Zła kość

Doktor Niedźwiedź dzwoni teraz od rana. To znaczy w weekendy. A może dopiero dzisiaj ustanowił taki rytuał. I przedwczoraj. Po siódmej rano. Żeby zapytać, czy możemy zacząć dzień razem.



A dziś przez godzinę mówił mi po kolei, jak wygląda operacja wszczepienia endoprotezy. Jestem mu za to tak samo wdzięczna, jak i wściekła na niego, że niestety ma rację. Z operacją nie można czekać. Dziś wyraźnie mówi mi o tym kolano lewe, trzaskając i hucząc groźnie, podnosząc ostrzegawczo swoją temperaturę i wrażliwość na dotyk.




Pan doktor pyta, jak mija dzień. Jak się czuję.
"Wchodzę od strony nadkrętarzowej. Ze względu na to, że u pani jest problem ze zniszczeniem panewki i fragmentu miednicy cięcie będzie niestety bardziej rozległe, szersze, muszę wejść na pośladek. Poza tym pani jednak jest już po czterech operacjach biodra. Tkanka bliznowata jest potężna, trzeba będzie zdecydować, którą usunąć. Leży pani na prawym boku. Asysta układa panią pod odpowiednim kątem. Palpacyjnie wyczuwam strop krętarza, który w tym ułożeniu ma celować w sufit. Nacinam trzy pary mięśni. Rotatory tak, jak pani pokazałem na zdjęciu. Odsuwam tkankę tłuszczową, kolejne mięśnie pod skórą się rozwarstwia, bo nie można ich przeciąć. W tym celu używamy haków. Centymetr po centymetrze rozcinam powięź aż do kości"
I tu moja świadomość powiedziała: nie, Kasiu, nie słucham już teraz, mam dosyć, wypchaj się z tymi swoimi ciągotami medycznymi, idę się zastanawiać, czy Heidegger nosi niebieską bieliznę.
Zaciskałam pięści na mojej piżamie z Ciasteczkowym Potworem. Ocknęłam się na to:

"... do pochewki stawu przez wbicie. To najbardziej oszczędzający kość sposób umieszczenia tam trzpienia. Ważna jest też dbałość o pressfit. Dwie śluby wkręca się w strop miednicy, dzięki temu panewka się nie rotuje. Potem się czyści panewkę frezarką, zaślepia przy pomocy wkładki z kołnierzem pod odpowiednim kątem. Potem zabieram się za trzon kości udowej. Trzeba zobaczyć, jak jest szyjka przycięta, zrobić wejście do środka uda od strony odciętej szyjki, powoli raszpla po raszpli zwiększać rozwarcie, żeby trzpień umieścić w niej w całości. Ostatnią raszplę zostawia się w udzie, mierzy się, jak wygląda szyja, jak głowa, jak wygląda antewersja, czy to jest dobrze, jakie jest przyparcie, jakie ruchy, ile maksymalnie można zrobić ruchu, żeby nie było zwichnięcia tego biodra. Staramy się wyrównać długość nóg. Kiedyś jedna pacjentka mnie za to ochrzaniła, bo jej zrównałem nogi i okazało się, że ma całą garderobę do wymiany. Najważniejsza jest stabilność biodra. Żeby się nie zwichało samo z siebie. W drugiej kolejności - długość. Jeśli się udaje, to staramy się to robić tak, żeby było i jedno, i drugie. Potem się zamyka. A, i jeszcze dren. I tyle. Już po operacji. WIęcej gadałem niż było roboty. I tak. Czy pani płacze?"


Oczywiście, że się panu nie przyznam. Ale jasne jest, że płaczę. To taka drastyczna i inwazyjna operacja. Wbijanie młotem trzpienia w kość. Kręcenie frezarką w panewce. Opiłki kostne, porozrywane naczynia krwionośne, naciągnięte mięśnie, podrażnione nerwy, szarpnięty Achilles. I wrzask, Eugenii wrzask, że ktoś śmiał ingerować. Że uśpił, spałował, żeby przechytrzyć, Och, jak ona się zemści. Jak ona będzie gryzła. Jak będzie tupać obcasami. Nieprzespane noce. Krzyk. Mdłości. Żebranie o Atossę. Odmowa podania Atossy. Żebranie o Imovane. Odmowa Imovane. Wenflon źle wkłuty. Poczucie, że ktoś wysysa mózg, kiedy usuwany jest z rany dren. "Zegnij kolano, mówię. Zegnij, powiedziałem".


- Czy to prawda, że kość udowa jest tak długa, że stanowi 26 proc. długości ciała człowieka?
- To na pewno najdłuższa kość w ciele. Tak, nie wykluczam, że właśnie tak jest.
- A głowa kości udowej?
- Jest jak piłka pingpongowa. Takiej wielkości i taka okrągła. W pani zdrowym biodrze pewnie taka jest. Nie wiem, bo nie widziałem zdjęcia prawego biodra. A w chorym jest większa.
- Naprawdę? Mimo że skrojona artroskopowo i sponiewierana tymi torbielami?
- Tak. Bo jest zmieniona chorobowo. Przerośnięta. Z nadbudowaną kością. Złą kością. Z wytartą chrząstką. Że tak powiem.

Zła kość. Psiakość.
"Zła kość". Niegrzeczna. Kiedy u Babci zaczęła galopować demencja, w przebłyskach świadomości karciła się jak małe dzieci. "Babcia jest dzisiaj niegrzeczna" - mówiła wysokim, dziecięcym głosem. Tak mnie to rozczulało. Chciałam ją wtedy przytulić i powiedzieć: "Babuniu, to nie Twoja wina, że osłonki mielinowe połączeń nerwowych w Twoim mózgu zanikają. To nie Twoja wina, że koagulacja białek postępuje tak szybko. Ja Cię kocham taką, jaka jesteś, nawet jak mylisz mnie z listonoszem. Babuniu, pójdziemy razem, ja Cię przeprowadzę.  Tak jak Ty uczyłaś mnie chodzić, tak ja odprowadzę Cię na drugą stronę".


Istotą pani choroby nie jest, moim zdaniem, ZZSK, tylko przebyte złuszczenie biodra.
- To pan to oddziela?
- Tak. Zdecydowanie to oddzielam. Choć trzeba przyznać, że ZZSK może pogłębić tę chorobę. Uważam, że w pani przypadku za lewe biodro odpowiada przebyte złuszczenie. Takie jest moje zdanie.
- Pan też zachorował. Dociekał pan kiedykolwiek przyczyn tej choroby? Bo powiedzenie, że etiopatologia jest nieznana zupełnie mnie nie satysfakcjonuje.
- Kiedyś czytałem o tym, ale też mnie to nie przekonało. Nie ma na ten temat jednej przekonującej teorii. Chodzi o osłabienie chrząstki wzrostowej. Tak, jakby jakaś nieznana siła hamowała ten wzrost. Kluczowy jest wiek. Wiek dojrzewania. Potrzeba niezależności. Ile miała pani lat?
- 12.
- To ja byłem o rok starszy, zdałem akurat do siódmej klasy. W wakacje byłem operowany.  

Nieznana siła. Potrzeba niezależności. Potrzeba ucieczki.

- Co mogę zrobić, żeby panu ułatwić operację? Wzmocnić mięśnie? Zgubić tkankę tłuszczową?
- Pozytywnie myśleć. I rehabilitować się. Ale pani to robi. Pozytywne myślenie bardzo dużo daje. Moje doświadczenie o tym mówi.

I taki mam dziś dzień, że co chwilę płaczę. Witek z Alą chcą u mnie nocować. Nie mam ochoty na nikogo patrzeć. Ale przecież nie mogę im odmówić. Witek to mój kumpel z podstawówki. Nic mnie nie cieszy. Roboty mam tyle, że nie wiem, w co mam ręce włożyć. I co z tego, że robię? Zleceniodawcy nie płacą w terminie. W przyszłym tygodniu jadę na festiwal w Gdyni. Tak się na to na początku cieszyłam, teraz w ogóle siebie tam nie widzę.
Lodówka pusta. Anita w Anghiari. Piotr w jej mieszkaniu, ale w swoim świecie. Toot w Krakowie. Afgańska w Maroku, potem leci do Stanów. Ania na Wyspach. Iwona postanowiła przy każdej możliwej okazji upokarzać mnie, bo nie jestem i nie będę matką. Moja mama dużo gorzej się czuje, miała jakiś incydent ze strzałem wysokiego ciśnienia. Nurza się teraz w określeniu z karty w przychodni: "skok wysokiego ciśnienia z silną komponentą emocjonalną". Z lubością syczy przez zęby: "mnie się nie wolno denerwować". Więc o operacji jej powiedzieć nie mogę. Zresztą, i tak uzna, że to ona cierpi bardziej. Tu się nie ma co licytować. Nie będę dokładać swojej cegiełki do komponenty emocjonalnej.

W internecie zamówiłam poduszkę-rogal dla ciężarnych (haha). Jej celem jest odciążanie biodra w nocy. Rozpakowałam ją, jest olbrzymia. Zawinęłam się, żeby sprawdzić, czy i jak działa. Rzeczywiście biodro na niej odczuwa ulgę. Przytuliła mnie.
I jak po przytulenie poczułam, zaczęłam dziś tak strasznie, tak rozpaczliwie płakać. Jak dziecko. Ze strachu. Przerażenia. Bezsilności. Samotności. Z powodu jesieni. Z powodu zmęczenia. Braku wakacji. Końca sezonu na maliny. Braku Taty. Odejścia Babci. Że Kropki nie ma blisko. Że kolano mi stuka, to znaczy, że biodro ma się coraz gorzej. Że nie jestem w stanie przykleić na jodze wewnętrznej pięty do podłoża. Że pracuję ze ślepymi ludźmi, a nowoprzyjęci współpracownicy są jak martwe zombiaki. Że miejsce na książki mi się kończy. Że nie chcę, nie chcę drenu, nie chcę cewnika, nie chcę kolejnych wenflonów, nie chcę basenu, fochów salowej. Nie chcę frezarki w panewce. Trzpienia w kości udowej. Skarg, pretensji, mejli, skaleczonego ego rozmówcy, przepełnionej skrzynki, pytań: "no i co? Mam zacząć studiować te filozofie? Bede najlepszy, bo na studiach z przedmiotu mieem piontke. To chyba dobry jestem, nie?"
Nie chcę relacji, subskrypcji, powiadomień, dźwięków, stukotów, szmerów, zapachów, tęsknot, pestek, szelestów, ciężaru papieru.

Dzisiaj mam taki dzień, że nie chcę żyć.


piątek, 14 września 2018

Sparing ortopedyczny

- Panie doktorze, chciałabym, żeby pan o czymś wiedział.
- Zamieniam się w słuch.
- Pojawiły się we mnie wątpliwości.
- Cudownie.
- Pan dworuje sobie ze mnie, a to jest znacznie więcej niż poważna sprawa. To dla mnie sprawa fundamentalna.
- Pani mnie źle zrozumiała. Dla mnie to, że pacjent ma wątpliwości co do celowości przeprowadzenia zabiegu jest dowodem na to, że jest świadomy swojego ciała, swojej odpowiedzialności i konsekwencji takiego przedsięwzięcia.
- A teraz to się pan podlizuje.
- W żadnym razie. Rzadko zdarza się, żeby pacjenci mieli odwagę o wszystko ze szczegółami wypytać. Tęsknię za tym.
- Wie pan, nie każdy chce wiedzieć, jak to będzie wyglądać i co się będzie z nim działo.
- Ale im bardziej się czuje, tym bardziej się zdrowieje.

Fuck. Jeden do zera dla niego. Nie dam się. Jak to mówi Julia na jodze? Zaprzyj się, poczuj kontakt z ziemią, pobierz z niej energię przez nogi.

- Biorę pod uwagę, że może pan odebrać to jako zawodowy afront, ale chciałabym skonsultować jeszcze mój przypadek z co najmniej jednym specjalistą. Sam pan powiedział, że ortopeda to nie lekarz. Jestem chora na postepującą chorobę reumatyczną. oczywiście nikt nie przewidzi kierunku jej rozwoju, ale zależałoby mi na tym, żeby jeszcze jakiś specjalista, a najchętniej holista, przyjrzał się moim wynikom.

Chwila ciszy. Zastanawiam się, czy mi przyłoży. Doktor Niedźwiedź bierze oddech:

- Proszę pani, to jest dla mnie wyróżnienie. I zaszczytem dla mnie będzie, jeśli pani przypadek skonsultuje jeszcze jakiś specjalista. Sam mogę pani polecić trzech niezależnych. I pani, i ja będziemy się czuli wówczas pewniej. Jeśli, rzecz jasna, zgodzi się pani, żebym to ja operował. Zastrzegam, że nie zawsze zgadzam się z opiniami i decyzjami innych lekarzy, ale za to zawsze ich słucham. Bez względu na to, co pani usłyszy, to pani podejmuje decyzję, nie ja.    

Kurwa. Dwa zero. Kasiu, czy łuki stóp podciągnęłaś do góry? Czy przykleiłaś wewnętrzną piętę do podłoża? Co z twoją mocą? Czy mięśnie ud wprasowałaś w kość? Działaj, bo chłop wygrywa.

- Dobrze, tak zrobię, skonsultuję. Cieszę się, że tak pan do tego podchodzi.
- Czuję, że pani ma jeszcze worek pytań i cieszę się na nie.
- Drastycznych, a i owszem.
- Proszę pytać.
- Pan nie bedzie kłamał?
- Nie mam w zwyczaju.
- Ile czasu potrzeba na wyjście ze szpitala?
- To ja decyduję o tym, kiedy wypisuję pacjenta. Ostatnio przetrzymałem jednego dwa tygodnie, bo rana źle się goiła.
- Dlaczego się źle goiła?
- Pacjent był odbiałczony. Przed operacją zrobimy pani dokładny proteinogram, zawsze proszę też o konsultację reumatologiczną.
- Z tym białkiem...
- ... owszem, zmierzam do tego, że przy pani restrykcyjnej diecie wegańskiej może byc problem z niedoborami białka.
- Standardowo pan jak długo trzyma pacjenta na oddziale, jeśli nie ma komplikacji po wszczepieniu protezy.
- Tydzień.
- Co jest najtrudniejsze?
- Zbicie CRP. Po operacji szaleje. Do trzech cyfr dochodzi.
- Co to dla mnie, nie takie rekordy biłam.
- Wiem, ale ja nie bedę kosztem pacjenta bił rekordów. CRP ma się uspokoić. I wyciszyć. Zazwyczaj to tydzień. U pani może to zająć 10 dni. Ale dopóki nie poczuję, że jest pani bezpieczna, będę panią trzymał na oddziale.
- Może sobie pan takie spa dla pacjentów organizować? Ordynator panu nie robi wymówek?
- Robi, ale mnie nie obchodzi, co mówi ordynator. Mnie interesuje stan pacjenta.
- Tak się pan naraża na bycie nielubianym?
- W każdym zawodzie są koszty.
- No to co na drugim miejscu pod względem trudności?
- Czystość. Pole operacyjne musi być skrajnie czyste. Nawet cień wątpliwości co do tego, czy pole operacyjne zostało zainfekowane, to alarm na całym bloku.
- Dlaczego? Sepsa?
- Nie. Zapalenie kości trudno się leczy.

Cholera. Jeden na jeden. Odpowiada na każde pytanie. Nie kryguje się. Nie oplata. Nie kluczy. Nie wije się. Nie kręci włosów na palcu. Kosmita.

Co z tą duszą

- Pani mnie zapytała o duszę.
- Tak, dawno temu.
- Widzi pani, to nie było proste pytanie. Ale myślałem o nim każdego dnia. I da się to rozpoznać.
- Co się da rozpoznać?
- Kiedy dusza jest, a kiedy jej nie ma.
- To jak jest z tym miewaniem duszy pana zdaniem?
- W ubiegłym tygodniu reanimowałem pacjentkę. Była już stara i zmęczona, a operacja była inwazyjna, niewydolność krążeniowa wysoka. Przed operacją mówiła, że czuje, że to już jej ostatnia przygoda. Kiedy przystępowałem do reanimacji, wiedziałem, że ta dusza jeszcze tam jest. Ale da się wyczuć moment, w którym dalsze działania nie mają sensu. Kiedy się wie, że mamy przed sobą już tylko zwłoki.
- A podczas narkozy? Co się wtedy dzieje z duszą pacjenta?
- Ona ciągle jest. Jak operuję, to ją czuję. Czuję, że operuję człowieka, a nie tylko jego ciało.
- Po czym pan to rozpoznaje?
- Nie umiem pani odpowiedzieć. Nie umiem tego nazwać. Czuję to, po prostu. Jak obecność.

Przed oczami staje mi ciało Babuni. Bezwładne, z rozchylonymi ustami, na dywanie z okruchami bułki. Tam już nie było Babci. Nie było duszy. I stąd drastyczność doświadczenia.

Wczoraj podczas tej rozmowy telefonicznej bardzo płakałam. Bezgłośnie. Spodnie od piżamy miałam mokre od łez. Nie dałam Doktorowi Niedźwiedziowi tego po sobie poznać. Niedoczekanie.

czwartek, 13 września 2018

Po co są matki

No przecież nie będę płakać. No nie będę. Bo nic światu po moich łzach. Ale czuję w sobie zimną, ziejącą pustkę. Trochę jak lej po bombie, ale wylany idealnie zastygłą cyną. Trochę przypominający pochewkę, którą wszczepia się w obręb panewki, żeby swobodnie mogła się w niej przemieszczać sztuczna głowa kości udowej endoprotezy.

Nie byłam fanką ślubu Iwonki. Ba, nawet przed wejściem do kościoła powiedziałam jej, że w każdej chwili mogę wsadzić ją do Pandy i zabrać, dokąd chce. Byle dalej od Krystiana, któremu nie ufam. Na którego moje aura reaguje warczeniem. I który jest na szczęście na tyle przytomny, że, stłuczony skutecznie cztery razy, przestał się ze mną ścinać. Wiedział, że wygram. Nie musiałam się szczególnie narobić.
Tendencje do zachowań psychopatycznych wykazywał wcześnie, nawet na tydzień przed ślubem się od Iwonki wyprowadził. Ale to nie zaburzyło jej planu usidlenia go. Bo oświadczyła się mu po trzech miesiącach znajomości. Każdy ma w sobie co najmniej cień genu autodestrukcji.

Nic mi do tego przecież. Poprosiła mnie o bycie świadkiem na ślubie pierwszego dnia mojego pobytu w szpitalu w ubiegłym roku - wiem, że zrobiła to też w dobrej wierze, bo myśl o celu miała pozwolić mi przetrwać rzut. I być może to też przytrzymało mnie przy życiu. Za wszystko jestem losowi wdzięczna.

Nawet do pierwszej rocznicy ślubu nie dotrwali. Wyprowadził się kilka tygodni po ślubie. Potem spotykali się tylko na weekendowy seks. Po nim - wrzeszczał, wyzywał, trzaskał drzwiami. A nad ranem wracał się godzić.
Kiedyś z głupia frant zażartowałam pytaniem, czy Iwonka stosuje antykoncepcję. Musiałam mieć minę profesjonalnej kretynki, kiedy odpowiedziała, że oczywiście, że nie.

Krystian znęcał się nad nią psychicznie przez wiele miesięcy. Nękał telefonami. W ciągu jednego wieczoru kilkadziesiąt razy mówił jej, że ją kocha i żeby spróbowali wszystko naprawić. Po czym płynnie przechodził do gróźb. I mówił, że zniszczy jej życie. Że jej nienawidzi. A jak Iwona urodzi dziecko, zabierze je. I Iwonka już go nigdy nie zobaczy. Ani jego, ani dziecka. Obserwowałam, jak włoski na przedramieniu podnoszą mi się z przerażenia. Zupełnie, jakby chodziło o moje dziecko.

Trudno się dziwić takim aberracjom - zanim trafił do domu dziecka, ojciec lał go do nieprzytomności albo wystawiał z dziewiątego piętra na oblodzony parapet, grożąc, że zepchnie. Obcęgami wyciągał z buzi język za kłamstwo. A o reszcie nie chcę nawet wiedzieć. Dość, że oboje rodzice byli uprzejmi sie zapić na śmierć. 

Kiedy już nie wiedział, jak ma żonie dokuczyć i jak ma ją dojechać, sugerował, że niejasny jest dla niego status naszej relacji. Mojej i Iwonki. Że ponoć wyglądam mu na lesbijkę. Bo się przytulam. I mówię, że kocham. Bo kocham. Bo dzięki Iwonie chodzę. Dlaczego miałabym ukrywać moją wdzięczność? Co jest złego w przytulaniu i wdzięczności? Dlaczego tak go to razi?
Przypomniałam Iwonce, że na miesiąc przed ślubem, kiedy koczował w gabinecie i zobaczył mnie w legginsach, powiedział w obecności swojej ówczesnej narzeczonej: "gdyby nie Iwonka, to bym się za ciebie zabrał". Zrobiło mi się trochę niedobrze, ale obróciłam to w żart. Trzeba było go wówczas wyrzucić przez okno na Grzybowską. Igor by mnie uniewinnił. Na pewno.

Powiedziałam Iwonce, że przecież może mieć dziecko z każdym. Z kimkolwiek chce. A nawet w bankach spermy można sobie opracować algorytm i zgodnie z nim znaleźć dawcę niego znaleźć dawcę. Dziecko będzie zdrowe, inteligentne i niezaburzone. nieobciążone epigenetyczną skazą strachu i agresji. Że to nie musi być on. Że dziecko sprawi, że będzie z nim już związana na całe życie, czy to się jej podoba, czy nie. Poza tym, jeśli dochodzi do drastycznych sytuacji, że on ją szarpie, że jej grozi, to "dziecko terapeutyczne" będzie najgorszym z możliwych rozwiązań. W rozpaczy, leżąc u Iwonki na leżance, powiedziałam jej kiedyś: "jak poczujesz w sobie nagłą potrzebę posiadania dziecka własnie z tym człowiekiem, który już po ślubie przejrzał twoją korespondencję sprzed czterech lat, którą prowadziłaś ze swoimi byłymi, a teraz wyzywa cię za nią od kurew, pomyśl, jakie będzie miało los wasze dziecko. A jak będziesz miała problem z tym, żeby sobie zwizualizować los tego dziecka, przypomnij sobie mnie u siebie na leżance z czasów, w których modliłam się o śmierć, bo tak mnie bolało. Jestem uosobieniem losów dzieci, których rodzice nie mieli na siebie pomysłu. I nie mieli wystarczającej odpowiedzialności w sobie, żeby podźwignąć decyzję o konsekwencjach powołania na świat nowego człowieka".

W dniu, w którym dowiedziałam sie, że Iwonka jest w ciąży, dowiedziałam się też, że wycofała pozew o rozwód.

Nawet przez pół sekundy nie zwątpiłam w kompetencje zawodowe Iwony. Jestem pełna podziwu wobec jej wiedzy i intuicji. Wobec sprawności. Empatii. Mam pewne zastrzeżenia co do tego, czy powinna zajmować się duszą pacjenta, ale na szczęście ja potrafię się przed jej domorosłymi i wkurwiającymi do granic możliwości radami bronić. Ale nigdy bym nie podejrzewała, że przed czterdziestką kobieta może być życiowo tak nieskończenie durna. Jak może ładować w takie kłopoty i siebie, i dziecko. Dziecko rpzede wszystkim. Jest na wszystko zupełnie ślepa. Porusza się jak po omacku. Jakby jej ktoś odłączył zasilanie od mózgu. Porażające.

Mam w sobie coś na kształt pęknięcia. Bo przecież każde dziecko to Nowy Cud. I niech tych cudów świat ma jak najwięcej. Dokładnie pamiętam, jak zareagowałam na wieść o tym, że na świat mają przyjść Henio, Kostek i Zojka. Prawie oszalałam z radości. Płakałam, śmiałam się, serce mi waliło. A teraz, kiedy Iwona mi o tym powiedziała, poczułam szeroki strumień strachu rozlewający się w moim brzuchu, na wysokości stawów krzyżowo-biodrowych. Poczułam tak silną więź z tym dzieckiem. Z jego losem. Po czym złapałam się za głowę. I powiedziałam na autopilocie: "najlepsze, co możesz zrobić dla siebie i dziecka, to rozwieść się z nim natychmiast". Odpowiedziała, że własnie wycofała pozew, bo sama sobie z dzieckiem nie poradzi. Odpowiedziałam, że przecież już od miesięcy jest sama.

Potem ta akcja z Doktorem Niedźwiedziem. Pisze do mnie codziennie, a jakże. Nie przekraczam twardych granic, choć widzę, jak sprytnie próbuje je przekraczać. Miłe jest to, że nie jest (póki co) nieokrzesanym chamem. Nie prawi mi tanich komplementów. Z jego wiadomości bije niezależność, ale i coś w rodzaju smutku.
Wygląda mi na fajnego, ciekawego cżłowieka. Ale co z tego, skoro jego zadaniem na najbliższe miesiące jest przeciąć moje rotatory, odgiąć je za pomogą haków piątek, przerżnąć kość, wyjąć caput femoris, wbić młotem trzpień w środek kości i zamontować ruchomy mechanizm w panewce, po czym zaszyć i modlić się, żeby mnie jakiś skrzep nie zabił. Albo żeby zastawka była uprzejma wytrzymać.

W tym tygodniu Iwonka trafiła do szpitala. Podobno zemdlała w domu i dostała drgawek. Pojechali z Krystianem na SOR. Zrobili jej rezonans głowy. Ja się pytam: jak to jest możliwe, że wysportowana, biegająca maratony, zakładająca sobie nogę na głowę, zwrotna, filigranowa kobieta potyka się we własnym domu i pada jak długa, po czym dostaje drgawek? No dobrze, takie przypadki pewnie są, ale mój wyczulony na narracje dziwaczne nos mówi, że coś tu śmierdzi. nie zapytałam, czy zrobiła obdukcję. A dlaczego nie zapytałam? Bo rozmowa z Iwonką przebiegała tak, że nie byłam w stanie tego przewidzieć. No tego akurat się nie spodziewałam.

Mówi teraz głosem głębokiem, miękkiem jak kaczy puch; od czasu do czasu wydaje z siebie puszysty gdak; podkreśla, że leniuchuje, a Krystian gotuje jej ziemniaczki; i że pani doktor mówiła, że zupki najlepsze teraz, ale ona nie wie, jak to będzie, bo od zapachu marchewki jest jej niedobrze; i zapowiedziała dziewczynom w pracy, że kategorycznie zabrania robić kawę w gabinecie, bo zapach ją drażni, a ona już od kilku tygodni nie pije (czyli można, czyli inni też mogą) i sobie zapachu kawy w swoim otoczeniu nie życzy; po czem powiedziała mi: "Kasiu, nie używaj, proszę, żadnych balsamów do ciała ani wód toaletowych, bo mi jest od tego zapachu niedobrze. Wiesz, jak kobietya jest w ciąży, to takie rzeczy mają prawo ją drażnić".
Poczułam, jak jajniki zwijają mi się w finezyjny kształt fakju. Oddychaj, ona ma do tego prawo, może Cię o to poprosić, Kleina wrzucisz sobie do torebki co najwyżej.
No ale że na drugie mam złośliwość, nie dałam rady się powstrzymać i z przekąsem zapytałam: "och, a jaki zapach w takim razie jest ci przyjemnym?"
A Iwonka na to: "zapach mojego męża".

O, Henryku, co za niespodzianka. Jeszcze niedawno w nocy dzwoniła, bo próbował wyważyć drzwi do mieszkania. Albo miała 143 nieodebrane połączenia w telefonie, a w związku z tym ataki paniki.
Kurwa, to jest tak nieprawdopodobne, że podejrzewam, że Saramonowicz to reżyseruje. Postanowiłam tego nie komentować, a na koniec powiedziałam, żeby odpoczywała i że wobec tego trzeba się zastanowić, czy nie powinna pójść na zwolnienie lekarskie - w domyśle: skoro zapach kawy jest dla niej nieznośny, to co z nią będzie, jak zostanie pozbawiona przyjemności oglądania swoich stóp na kilkanaście tygodni? A ona: "no, teraz trakcji biodra ci raczej nie zrobię, bo mam zawroty głowy, a potem zaczynają mi się mdłości, więc wolę tego uniknąć, wiesz, jak to jest. A nie, ty przecież nie wiesz".

Nie wiesz.
Nie wiesz.
I się nie dowiesz.
"Co ty możesz wiedzieć o miłości, skoro jesteś sama, bo nikt cię nie chce"
"Spokojnie, pani skierowanie nie wygaśnie, bo pani choroba jest nieuleczalna."
Nie wygaśnie.
Wygaśnie.
Gaśnie.
Śnie.
Nie.

Aha.
Czyli to jest to.
Czyli to jest ten odwieczny konflikt matek z niematkami.
Kto by to pomyślał, że akurat ja tego doświadczę. Ze strony Iwony. Która widziała, jak próbowałam bezskutecznie umrzeć. Kto by pomyślał, że ona mnie akurat tym nożem będzie filetować.

Na koniec zapytała mnie, kiedy się widzimy. Pomyślałam: na pewno nie pyta o spotkanie poza gabinetem, no bo teraz pewnie powietrze na Pradze będzie dla niej cuchnące, więc odpowiedziałam, że wizyta u niej wypada za jakieś dwa tygodnie, bo w przyszłym tygodniu jadę na festiwal do Gdyni.
"Och, wiesz, ja już teraz tak terminarza nie sprawdzam. Teraz mam w życiu inne priorytety, ważniejsze".

Mhm.

A kto ci powiedział, że będę się licytować z tobą, kto jest wazniejszy: ja, twoja pierwsza pacjentka, odkąd nastałaś "na swoim", czy twoje kilkudniowe niemowlę, które bez twojej obecności, uważności, piersi, rąk - nie przeżyje? 

Przypomniało mi się, o co mnie zapytał jeden z kuzynów pięćsetplusów (pięcioro dzieci, szóste w drodze) na stypie w ubiegły piątek: "no co ty, Kasia, obijasz się, pozdrów tego swojego przyszłego męża; a tak w ogóle to nie widzę, że ci brzuch rośnie". Wkurwiona, znad niewege kotleta, odpowiedziałam: "bo w zamian za to cały czas rośnie mi mózg". Ale powiedziałam to w sumie nieempirycznie, mam teraz wyrzuty sumienia, że skłamałam. 

No ale czy to znaczy, że jestem podłą psychopatką? Tak się cieszę na Zojkę (Nat śpiewa z radości, że będzie mamą, a ja razem z nią, zasuwam po nocach kocyk na drutach, mam już 112 rządków), cieszę się, że Kostek ładnie rośnie, Henio mnie tak wzrusza, wytarmosiłam te wszystkie Nikolki i Roksie na stypie, właziłam z nimi pod stół; nie nienawidzę matek; jestem wdzięczna światu, że są na nim dzieci; i niech ich będzie coraz więcej; ale czy to jest faktycznie taki wyznacznik wartości człowieka? Że powił?!
I czy wobec tego matki mają prawo oceniać niematki za to, że nie posiadają dzieci?

Niezawodna Afgańska napisała: "Nie jest to wyznacznik niczego, a tym bardziej wartości. Bez wzgledu na to jakie okoliczności przyrody, decyzje, błędy czy heroizmy leżą u podstawy bezdzietności, odkładania dzietności na święte nigdy, czy czegokolwiek innego pasującego do listy. Co więcej, bez macicy można długo i szczęśliwie żyć, bez mózgu i serca nie konieczne. Psipadek? A taki terroryzm maciczny należy tępić i nie tylko się rozłączyć, ale i zajebac w pusty łeb słuchawka."

Nie zajebałam. Ale się rozłączyła na brzmienie tego "nie wiesz". Przeraziło mnie znajome skądinąd echo. Bo ono zawsze poprzedza ten dźwięk przypominający pisk po wybuchu bomby. A słyszę go, jak mam rzut. Plan jest wszak taki, że już nigdy rzutu mieć nie będę, prawda?

W tej sytuacji zaczęłam bardzo poważnie zastanawiać się nad endoprotezą. To nieprawda, że Iwonka mnie nie zostawi. oczywiście, że mnie zostawi, a ja jej pobłogosławię, bo dziecko jest najważniejsze. Jej dziecko. Ale muszę też myśleć o tym, że moja mama takiej właściwości trybienia nie miała. I skoro nie miała jej, jak miałam kilka dni, to tym bardziej mieć jej nie będzie, skoro mam 33 lata. Nikt się mną nie zajmie. No, pewnie, że Anita, Kamila, Maciek - tak, oni będą. Ale wtedy, kiedy potrzebuję pilnie kompetencji i wiedzy fizjoterapeuty po rozoraniu biodra, nawet największe serca spośród mnie otaczających nie pomogą.

Postanowiłam skorzystać z prawa do konsultacji z jeszcze innym operatorem. Bo, jak sam Doktor Niedźwiedź nadmienił, "ortopeda to nie lekarz". Wszak własny staw, nawet najbardziej zniszczony, jest właśnie stawem własnym. A nie sztucznym, który ulega zwichnięciom. I niszczeje w jeszcze szybszym tempie niż to, co dała nam natura.
Wdrożę jeszcze inny plan. Z przyczajenia. Niematki przecież też muszą coś wiedzieć o mimikrze.
A zacznę od tego, że odpowiem panu doktorowi na ostatnią wiadomość, która zawisła w komunikatorze, a zabrzmiała we mnie dzwonem głuchym i lekko przerażającym:
"czy umówi sie Pani ze mną, Panno Katarzyno?"

Spakuj tylko podręcznik do traumatologii, chłopcze. I zabierz świeżą tuszkę, skalpel i nici. Dopóki nie wytłumaczysz mi wszystkiego z najmniejszymi szczegółami, nawet ci w oczy nie spojrzę.
Plan jest taki, że powierzam ci staw. MÓJ staw. A ty w zamyśle, jeśli taka będzie konieczność i ja tak zdecyduję, masz go naprawić.
Na początek - nie spierdol tego.
To wystarczy.
Choć wiem, że dla większości mężczyzn to i tak za dużo.

środa, 5 września 2018

Wrzesień na bezdechu

Pan Doktor pisze po każdej operacji, pomiędzy pacjentami, podczas kolacji i po obchodzie. Zaczyna to być dla mnie krępujące, w każdej wiadomości zaznaczam dystans, jak mogę. Ale chyba zupełnie odwrotnie reaguje na moje próby dystansowania się. Piszę mu na przykład. "Dziękuję, że Pan pyta, biodro ma się nieźle, jestem tak zapracowana, że nie mam czasu o nim myśleć nadmiernie. Bez wątpienia jednak coś jest na rzeczy, wierzę, że w Pana ręce staw mogę na wiosnę oddać". I tym podobne. Pan, Panie, Panie Doktorze, dobrego dnia Panu Doktorowi, kiedy on pyta, "jak Pani mija dzień", "już Pani po pracy?", "co Pani dzisiaj będzie robić" i "czy lubi Pani sushi?".
Są jednak momenty, kiedy bardzo trudno mi mu odmówić i siłą rzeczy kontynuuję wymianę zdań. Bo jak mnie pyta, jak przebiega blizna i pisze, że wydaje mi się to dziwne, że jest z przodu uda, to lecę jak debil do lustra i sprawdzam, jak przebiega blizna, z którą żyję 21 lat, bo już sama sobie nie wierzę.
No nie ma bata: "szanowny Panie, środkiem, jak Gierkówka, jak słowo daję".
To pan doktor na to:
"Niemożliwe".
No to ja dawaj znów do lustra i piszę mu, że nie chce być inaczej. On mi pisze: "wydawało mi się, że w okolicy okołokrętarzowej". Marszczę czoło. No bo wiem, gdzie krętarz. W każdym razie Iwonka pokazywała, potem w podręczniku do sekcji zwłok, który zanabyłam samodzielnie też sprawdziłam, potem znowu lecę do lustra i się tłumaczę: "Panie Doktorze, co prawda to nie ja jestem lekarzem, ale byłam pewna, że krętarz jest tam i wtedy, kiedy Iwonka na stojąco każe mi zgiąć biodro i w miejscu gdzie jest niemal wspomnienie pośladka i zaczyna się udo wbija z emfazą drewnianą warząchew, zeby rozluźnić gluteus. Od tego momentu biegnie blizna, środkiem, jak w mordę dał".
Pan doktor na to: "to może uproszczę: czy blizna biegnie tak jak szew od dżinsów?"
Odpowiadam: "Indeed".
Pan doktor: "aha".

No co: "aha"? No jakie "aha"?! Dobrze pan zapamiętał, czy nie? A może już tak bardzo elastyna mi zanika, że blizna mi się, psiamać, przesuwa?!

Za jakieś dwie godziny pan doktor zaczyna żartować, że tak wypytuje o bliznę, bo chciałby mi wyciąć na skórze wzorek.
Ojacie, no to już szrama jak po szrapnelu w Afganie nie wystarcza?! Myślę sobie: skoro trzeba panewkę ruszyć i kawałek miednicy, jak nic chlaśnie cały pośladek i mogę sobie pomarzyć o karierze modelki w kampanii rajstop firmy Adrian, która kocha wszystkie kobiety, zwłaszcza te niepełnosprawne albo w żałobie.
Nie daje mi to spokoju, wypytuję go o gusta estetyczne, czy bliżsi są mu geometryści, czy Picasso. Pan doktor się wykręca, aż wreszcie odpowiada, że może logo Hondy.
Zbaraniałam. Jak śmie?! Po czym łapię się na tym, że kąciki ust mi drgają i zaczyna mnie to bawić. Kurczę, przecież to trochę tak, jak ja się tekstem bawię. Tu rzucę jakąś złośliwość, tam coś z przekąsem napiszę, czemu pan doktor nie miałby mi wyciąć nad biodrem inspirowanego secesją kunsztownego zawijasa?
Po czym pan doktor zdradza, że wzorek na skórze to jeszcze nic, bo on jeszcze "w środku" planuje coś wyciąć, ale nie powie mi, co.
Dawaj go nękać, przyciskać, osaczać, bo uznałam, ze wyobraźnię ma rodem z Rodrigueza, Tarantino albo Nurtona co najmniej i to może całkiem dobrze rokować. Jakieś wielkie było moje zdumienie, kiedy pan doktor, przyciśnięty ze wszystkich stron, zaszantażowany tym, ze zaraz się kładę, odpisał wreszcie, że na trzpieniu endoprotezy wyląduje nic innego jak
"logo ajfona".

I milion zapłakanych ze śmiechu emotikonów.
Nie mam siły.
Też zaczęłam rechotać.

Gorzej, bo kolejne wiadomości od niego zaczynają już zawierać zdjęcia z sal operacyjnych. Krwiste, mocno autentyczne, niemal tak soczyste jak operacje na YouTube, które oglądam: na otwartym sercu, na mózgu, wymiana biodra, artroskopia kolana, wkłucie centralne i tym podobne.
Nie jest tak źle. Pan doktor ma czepek w kosmitów i śnieżynki, a na potrzeby ochrony przed chlapiącą krwią - czerwone kalosze. Nazywa je "szczęśliwymi kaloszami". 
Napisałam Toot, która w Krakowie żyje od lutego w zupełnie innym rytmie, wszystko ma w nosie i, jak sama zaznacza, "nurza się tylko w swojej zajebistości". Ma rację. Jak będę duża, to też tak będę robić.

Toot:
- Dawaj to na fejsa. I go oznacz.
Ja:
- On nie ma fejsa.
Toot:
- To chociaż pacjenta oznacz.

Dobrze, że istnieją te wszystkie social media, to chociaż wyobrażę sobie, że Toot jest blisko. Że ktoś jest niedaleko, skoro Mama wciąż stosuje wobec mnie wyrafinowane formy nękania. A biodro, zdaniem trzech niezależnych specjalistów od holistycznej medycyny, zabetonowało się tego lata. Zaczęło obumierać w tym samym momencie, w którym umarła we mnie nadzieja, że Mama jednak przejrzy na oczy. Że jest cień szansy. Że mi powie.
"Nie powiem ci, kto jest twoim ojcem, bo ty mnie nie przeprosiłaś za to, że byłaś z Michałem".

Kiedy mi to powiedziała, jechałam autostradą 130 na godzinę. I miałam taką wizję: "dość cię już mam. Bycia twoją zakładniczką. Bycia zakładniczką twojej niedojrzałości. Twojej potrzeby bycia ofiarą. Twojej nieustanej ucieczki od odpowiedzialności. To ja przegrałam życie. To ja podjęłam złą decyzję, decydując się na pseudorelację z psychopatą i alkoholikiem. Ale nikogo nie winię za moją złą decyzję. Na nikogo odpowiedzialności nie zrzucam. Przyznaję się do tego, że popełniłam błąd i ponoszę jego konsekwencje. Ale nie będę się z tobą licytować, kto ma w życiu gorzej. Bo ja wzięłam na siebie twój ból w bezmiarze mojej dziecięcej omnipotencji i teraz jestem z moim bólem, moją świadomością twojej wiecznej ucieczki od wzięcia na siebie odpowiedzialności za własne życie, moją chorobą, moją przegraną."
I miałam skręcić prosto w te ekrany. Bo nie będę miała dzieci, nie będę miała już rodziny, mam tylko walkę z chorobą i pracę ponad siły. I złudzenie, że jestem komukolwiek potrzebna. Nawet jeśli kiedykolwiek zakończę terapię u Bogny i będę gotowa zbudować cokolwiek, fizycznie nie będę miała na to siły. Albo, zwyczajnie, będzie już za późno. Więc teraz zrobię coś dla siebie i dla ciebie, zamknę ten przeklęty krąg i wjadę w te ekrany. Mnie już nigdy nie będzie bolało, a ty już nigdy nie będziesz się skarżyć, nie będziesz mnie obwiniać i nie będziesz na mnie strzykać jadem złości na cały świat. Który tak naprawdę jest złością na siebie, że nie chcesz i nie potrafisz inaczej.

Ale przecież z tyłu była Kropka.
Siedziała grzecznie w oczekiwaniu na zapach domu. Na swoją suszoną kaczuszkę. Na swojego dyndołka piszczącego.
Nie, Piesku Kochany, nie zrobię ci tego. Tak kochasz życie w najczystszej postaci. Tyle mnie nauczyłaś: że może cieszyć trawa, że może cieszyć słońce, że można szczekać na wiatr. Będę dbała o Twoje Życie. Do jego albo mojego końca.

Tego lata Mama jeszcze kilka razy powiedziała mi coś, co spowodowało we mnie pojedyncze umierania. Kiedy celowo robiła mi na złość, nie wytrzymałam. Przypomniałam sobie słowa Bogny. Zrobiłam tadasanę. Zaparłam się, pobrałam siłę z ziemi. I powiedziałam:
"Mamo, mam wrażenie, że celowo robisz mi na złość. Denerwujesz mnie. Chcesz mi zrobić przykrość. Widzę to i denerwuje mnie to, a nie chcę ci odpowiadać tym samym, choć mnie próbujesz swoim zachowaniem do tego zmusić. Chcę, żebyś wiedziała, że w tej chwili jestem na ciebie wściekła. Ale wciąż cię kocham."
Mama parsknęła śmiechem szyderczym, zimnym, lodowatym. Tak się śmieją czarne charaktery Disneya. Oczami zimnymi jak lód wysyczała, podchodząc z każdym słowem coraz bliżej: "A co ty możesz wiedzieć o miłości? Przecież jesteś sama i zawsze będziesz. Bo nikt cię nie chce".

Poczułam, jak po przełyku przesuwa mi się kostka lodu. Powolutku. Zabiera krew z twarzy. Tkanki miękkie tężeją. Kostka spływa powoli, drażniąc po drodze serce. Osiada na biodrze. Opada na biodro wapienną falą martwego bezruchu.
To wtedy. Wtedy Eugenia zwinęła się na panewce, wżarła się w nią, odgryzła jej kawałek, a potem wbiła obcas w głowę kości udowej. Dla pewności obok - drugi obcas. Tak powstały sławetne geony o imionach szlachetnych jak greckie nimfy. Zostawiła swój ślad. Kość nie jest już odżywiana. Obumierają więc przyczepy ścięgniste. Zanikają mięśnie. Kość od panewki w dół zasypywana jest gaszonym wapnem martwicy.

Po kawałku umieram.

niedziela, 2 września 2018

Na całej połaci Ty

Wojtek przesyła mi dziś przemówienie Wałęsy na Pomorzu. Mocne, charyzmatyczne. W swojej wymowie przerażające.
Zagaduję o płaszczyźnie Majcherowicza. Ślizgam się po prasówce. Pytam o jego córkę, bo jutro zaczyna liceum. Jak moja Tysia. Już jest taka duża i śliczna. I mądra. Idzie do liceum. Kiedy to minęło.
Pytam, czy Wojtek pojedzie z Tosią. Odpowiada, że Tosia sobie nie życzy. A potem czytam:

"Wczoraj, jak do nich pojechałem, parkowałem i zobaczyłem na ulicy fajną laskę, która także wyprowadza cocker spaniela. Nawet podjechałem, żeby się jej przyjrzeć, a to była moja córka z suczką Hecą".

Ot tak, zagadałam, bo Wojtka lubię. I myślę dużo o jego łagodności dla świata, który mu odpłaca brutalnością i chamstwem. A tu taka historia. 

Tata podjeżdża pod dom matki swojego dziecka. I swojego dziecka nie poznaje. Jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Niby ciało z mojego ciała, a jednak odrębny byt. A tak czule nosiłem ją w kołysce rąk. Kiedy mi ona tak urosła? Kim jest, kim będzie ta młoda kobieta?
 

Co byś pomyślał, Tatusiu, gdybyś mnie zobaczył?


sobota, 1 września 2018

Zdumienie subtelnością

Kiedy w moim życiu nastanie czas, w którym czternaście zdarzeń istotnych z punktu widzenia kosmosu nie będzie miało miejsca jednocześnie? Chyba kiedy taki nastanie, będzie oznaczało, że umarłam - że sobie sama odpowiem.

A więc: wojna. Nie mam jednak tyle czasu, ile szacowałam. Nie mam tylu szans, na które liczyłam. Doktor Niedźwiedź wczoraj nie owijał w bawełnę, operować powinno się w ciągu tygodnia. No nie, nie, żaden mężczyzna nie będzie mi planował życia w perspektywie tygodnia, ja bardzo przepraszam.
Niemniej byłam dzielna. Negocjowałam według międzynarodowych standardów. Żeby było z czego schodzić. Wydawało mi się, że wiosna 2020 roku to czas dla mnie łaskawy, rozwiązanie Salomonowe, czas optymalny. Zgodnie z prawem Murphy'ego mam dokładnie trzy razy mniej czasu na wszystko niż pierwotnie zakładałam. Wygląda na to, że faktycznie tylko po śmierci będę miała szansę się wyspać.

Od godziny 10 Doktor Niedźwiedź nie przestaje wysyłać mi smsów. Uporczywie odpycham jego pozaortopedyczne awanse. Staram się wyciągać informacje stricte techniczne, szanse na powodzenie, wiedzę o składzie chemicznym protezy, czas, jakiego potrzebuję na samodzielne funkcjonowanie za kółkiem samochodu. NIe mogę, nie mogę poradzić sobie z myślą, że będę od kogoś zależna. Że będę ciężarem. Że ktoś powie: "muszę zawieźć Kasi obiad", "muszę zajrzeć do Kasi, bo jest po operacji", "muszę pomóc Kasi się umyć", "muszę Kasię zawieźć na kontrolę". Chcę być pierwszym medycznym przypadkiem, który przy ZZSK, drastycznie zniszczonym biodrze, cztery tygodnie po wszczepieniu endoprotezy samodzielnie zawozi się na rehabilitację samochodem z manualną skrzynią biegów. Skoro wersję ambitną mojego wstępnego planu byłam zmuszona skroić o 70 procent.

Doktor Niedźwiedź zapytał mnie w smsie, czy perspektywa życia bez bólu i ze zwiększoną ruchomością biodra nie wydaje mi się warta podjęcia wiosennego trudu. Odpowiedziałam, że winna jest dialektyka pana i niewolnika, zgodnie z którą funkcjonuję od lat. I że trudniej mi przyzwyczaić się do dobrego, skoro od ponad dwóch dekad złe mi złorzeczyło. Zwyczajnie się przyzwyczaiłam.

Nie mogę sobie poradzić z jednym wspomnieniem. To klasyczny mindfuck poznawczy. Czegoś takiego nie znałam. Od początku.
Do Doktora Niedźwiedzia zawiozła mnie Iwonka. W króciutkiej sukieneczce, świeża jak Calineczka otrzepana z porannej rosy, obudzona w kielichu lelyi pachnącej. Zastanawiałam się, czy te chichoty, poprawianie włosów, nieskazitelny makijaż i sandałki na obcasie mają związek ze świętowaniem planowanego urżnięcia piłą kawałka mojej kości. Po czym wbicia przy pomocy metalowego młota i gwoździa (toczka w toczkę jak ten, którym krzyżowano Chrystusa) dwudziestopięciocentymetrowego trzpienia w kość udową, po czym nadsztukowania przeżartej przez geody i sklerotyzację panewki i fragmentu miednicy Bóg wie jakim materiałem (stawiam na przetworzony plastik odzyskany z oceanów, trend na to rysuje się na rynku silny).
Jedziemy, skręca mi się żołądek. Trasa na Wawer piątkowo zakorkowana. Nie ma siły, szkoła od poniedziałku. Narasta we mnie panika. Znowu szwy, ból, zmiana drenu, upokorzenie basenu, drżące z bólu, zmęczenia i nalekowania morfiną mięśnie. Karty przyjęcia, przychodnie, skajem obite materace, jeszcze bardziej niedorzecznie skajem obite poduszki, odparzenia na rękach od kul, parzący w gardle zapach jodyny. Schody: jedne, drugie, trzecie. Plecak, kiedy idę na zakupy. Upadająca kula raz. Upadająca kula dwa. Zatrzaśnięte przed nosem drzwi autobusu, bo biegnij teraz o kulach. Bezsenne noce, bo budzi mnie krzyk. Boli tak, że pulsują dziąsła. A Iwonka świerczocze, guga, strzyka śliną, sapie, mlaska, kląska, klaszcze w ręce. Mój Jezu.

Dojeżdżamy. Śmierdzi. Chorowaniem. Gumową końcówką kul. Bandażem. Wszystkie trzewia skręcają mi się jak wyżymane pranie. Uciekaj. Uciekaj im. Nie daj się położyć na stół. Przecież w twojej chorobie operuje się w ostateczności. Eugenia przechadza się po korytarzu w te i we wte, stuka obcasami, szura spódnicą. Paznokcie ma tak długie, aż zakręcone. Nie tup nade mną, proszę. Wystarczy, że Iwonka ciągle mówi. Ciągle. Teraz pokazuje mi stronę internetową swojej kosmetyczki. I czyta na głos cennik. Nie morduj jej, Eugenio. Dziś Iwonka powiedziała mi, że jest w ciąży. I w związku z tym wycofuje pozew o rozwód. Usiądź. Możesz mnie nawet ugryźć w biodro. Ją zostaw. Daj się jej cieszyć. Nie dotkniesz Nowego Życia. Zabierz moje, pozwalam Ci.

Wchodzimy. Iwonka i Doktor Niedźwiedź znają się bardzo dobrze. Iwonka kręci na palcu włosy. Przerzuca je na plecy, eksponuje szyję. Ciekawe: jak to jest, mieć taką świadomość seksualności swojego ciała? Jego atrakcyjności? Tego, że Doktor Niedźwiedź zapytany wtedy nagle o datę swojego urodzenia nie byłby w stanie odtworzyć w pamięci niczego więcej oprócz Iwonkowego dekoltu i rysunku umięśnionego kolana.
A ja? Cóż. Mam na sobie czarne cygaretki. I białą koszulową bluzkę z czarną kryzą. Jak na własny pogrzeb. (Dół pogniotłam, wisząc na telefonie i próbując wyżulić newsa o przetargu. Psiamać. Nie lubię być nieodprasowana. Bardziej od bycia nieodprasowaną nienawidzę tylko samego prasowania.) Granatowe mokasyny. Teczka z dokumentami. Pani Alicja mówi: "chora intelektualistka". Bingo. Właśnie tak wyglądałam.

Ojezu, leżanka. Taka wysoka. NIebieska. Chabrowa znaczy. Niedźwiedź rozwija na niej papierowy ręcznik z rolki.
- Proszę się położyć.
- Co mam zdjąć?
- Wszystko.
Aha.
Iwonka śmieje się tak, jakby oglądała mocno intelektualny amerykański talk show. No tak, mnie nie jest do śmiechu. Ściągam spodnie, zostaję w koszuli. Pan doktor dokładnie rejestruje motorykę mojego chorego ciała. Teraz się zacznie. Zegnie, przekręci, wyostrzy, stwierdzi, że rotacja żadna, jeszcze dokręci dla pewności, bo jak syknę, to mu nie wystarczy. Musi mnie zatkać z bólu. Muszę na chwilę stracić oddech. Muszę na chwilę umrzeć, żeby go utwierdzić w przekonaniu, że nie wymyśliłam sobie Bólu. Że on jest. Istnieje obiektywnie. Że nie jestem wariatką. Potem będzie objaw Patricka. Pan doktor jest ode mnie cięższy o jakieś sześćdziesiąt kilogramów. Jak swoją masą naciśnie na moje zgięte kolano, panewka stawowa jęknie z obciążenia. Operowaną nogę będę chronić. Nie dam się mu na niej oprzeć. Jestem gotowa. Przecież Cię znam, Bólu. Patrzę, gdzie Eugenia. Siedzi na oknie. Objęła ramionami kolana. Zacisnęła oczy. Po badaniu będzie płakać.

Zdumienie z tamtego momentu towarzyszy mi dziś cały dzień. Zasypiałam z nim i z nim się obudziłam.
Żadnej brutalności. Żadnego gwałtu zadanego nodze. Żadnego siłowania się. Żadnego wymuszania dowodów.
Trzymał mnie za łydkę tak subtelnie, jakby trzymał obiekt zbudowany z piór. Nie siłował się ze mną. Pytał, co czuję. Nie, czy boli. Zapytał mnie, co czuję. "Napisz, co czujesz" - przypomina mi się hasło z kampanii marki Pelikan. Patrzy mi w oczy. Chryste, on mi patrzy w oczy. Wygląda jak Wyrwidąb, ale oczy ma łagodne, ciemnolaskowe, czujne. Bada mnie. Tak jak ja badam podczas wywiadu. Cichnę. Węszę.

Nie zniosę. Nie zniosę tego spojrzenia. Meidei. To nie jest spojrzenie lekarza. Oni nie są czuli. Oni nie współ-czują. Jestem dla nich tylko numerkiem. Kolejnym do odhaczenia. Jestem chorym biodrem do przecięcia piłą. Przestrzenią do satysfakcjonującego wbicia młota. Po zoperowaniu mnie postawi sobie w notesiku kreskę. Jakby zaliczał kolejne panienki na roku.
Zamknęłam oczy. Źle. Odczytał to jako znak bólowy. Nie kręci nogą. Nie szarpie. Nie otwieram oczu na wszelki wypadek. Jak otworzę, może się obudzę. I okaże się, że jest jak wszyscy.
Otwieram jedno oko. Nie, jednak nie śpię. Trzyma wielką włochatą łapą moją łydkę i jak lekko zegnie ramię, kość strzałkowa pęknie jak zapałka. Taką ma chłop krzepę. Trzyma delikatnie. Boże, jakby dotykał człowieka. A nie chorego ciała.
Eugenia podbiega, przeciera jedno oko, bo drugie dynda na wysokości spódnicy, zgniłe przecież. Nie rozumie. Jak to: nie upokorzysz mnie? Nie szarpniesz? gdzie twoja znieczulica? Gdzie twoje wątpliwości? Widzisz mnie? Widzisz mój Ból?

Wybiegła z gabinetu. Trzasnęła drzwiami. Poczułam na twarzy podmuch powietrza.
To Iwonka zarzuciła torbę na ramię.

Schodzę z leżanki. Zeskakuję w zasadzie. Czuję na sobie jeszcze spojrzenie Doktora Niedźwiedzia. Szybko zakładam spodnie. Kładę na kolanach torbę i się chowam.
Wyciągam teczkę z dokumentacją od 1997 roku. Kawał historii upokorzenia. Pan doktor mówi do mnie:
- Ja też miałem złuszczenie głowy kości udowej. Lewej do tego. Coś nas łączy.

Gdzie ta Gienka? Dlaczego mnie zostawiła? Wracaj, nie wiem, co zrobić z oczami.
Iwonka rozpostarła się na leżance i to jest najlepsze określenie na pozę, którą przybrała. Jak na kobietę w stanie błogosławionym - sporo w tym nieskromności. Ale co ja mogę o tym wiedzieć? Nigdy nie byłam i nie będę matką. NIe wiem, co wypada, a co nie. Tym bardziej, że mama wahała się, czy mnie urodzić, kiedy miałam w jej brzuchu pięć miesięcy.

Nie pamiętam przebiegu tej rozmowy. Pamiętam tylko, że bardzo szybko pan doktor rozwiał moje wątpliwości co do tego, czy jest szansa na przełożenie operacji. Nie ma. Kurwa, nie ma, bo kość chrupnie w pół kroku jak zapałka. "W pewnym momencie przestanie pani chodzić".
Well, to i tak lepiej niż oślepnąć.

Podczas rozmowy zaczął ze mną żartować, ale w sposób, który rzadko mi się przytrafia. NIe był słodziakiem, nie pocieszał mnie bez sensu, uświadomił, że sytuacja jest poważna. Walczył ze mną na mniejsze i większe złośliwości, ale nie przekraczał cienkiej granicy pomiędzy wyrafinowanym żartem a seksistowskim chamstwem. I nie spuszczał z intelektualnego tonu. Ki czort? Niezwykle rzadki przypadek wśród mężczyzn.
Iwonka w ramach pracy w tle wiła się w pozach coraz bardziej wyzywających. Kiedy już była bliska zatoczenia nogą kręgu jak Sharon Stone, Doktor Niedźwiedź zapytał, co robię w życiu. Odpowiedziałam, że to nic nadzwyczajnego: zajmuję się telefonicznym nękaniem ludzi i mam pracę siedzącą. Jestem ergo zbędna społecznie i z perspektywy obecnego rządu kwalifikuje się mnie jako społecznego pasożyta, którego należy ukarać bykowym za brak potomstwa i opodatkować za nadmiar przeczytanych w minionym półroczu książek. A najlepiej jeszcze odebrać tytuł naukowy, skoro ani polonistyka, ani astronomia nie będą po reformie Gowina postrzegane jako dziedziny nauki. Czuję się skądinąd podwójnie zaorana. Jako absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika.

Na nic zdały się Iwonki figury niebezpieczne. Doktor NIedźwiedź już był po innej stronie zaangażowania mentalnego. Czułam już, czym ta wizyta pachnie.
- No i co pani zalecał, jak to pani mówi, doktor Batman?
- Kazał mi regularnie pijać whisky i palić marihuanę, żeby zniknęły napięcia w ciele.
- I co, jak Pani idzie stosowanie się do tych zaleceń?
- Nieortodoksyjnie. Szybko się nudzę, niestety. A zamiast whisky wybrałam leczenie biologiczne, które nie toleruje alkoholu. Ale po tym, co dziś usłyszałam, na bank się nawalę.
- Proszę dać znać, jak pani zacznie. Widzę, że jesteśmy sąsiadami.

Studiuję pilnie złotą sprzączkę na mokasynach. Jakieś siedem centymetrów.
Caput femoris dla odmiany to kość kończyny dolnej będąca elementem wspierającym tkanki miękkie uda. Jest to kość długa, dlatego wyróżnić w niej można trzon i dwa końce: koniec bliższy i koniec dalszy. Jednocześnie jest to najcięższa i najdłuższa z kości długich organizmu; mierząc prawie dokładnie 26 proc. długości ciała człowieka, jest pomocnym wskaźnikiem rekonstrukcji szkieletowych. Występuje u czworonogów. U człowieka jest ustawiona pionowo, a u pozostałych czworonogów w kierunku przednio-dolnym.

Przestudiowałam już sprzączkę. Teraz brzeg torby. Pan doktor klika myszką i studiuje w zamyśleniu rysunek mojej kości udowej.
Rysunek ust, barwę słów
Niedokończony, jasny portret Twój

- Wpisuję panią na listę pilnych przyjęć. Marzec-kwiecień.
- Nie zdążę.
- Z czym pani nie zdąży?
- Z remontem, z obowiązkami, które mam w pracy.
W myślach: z zarobieniem na rehabilitację, z zarobieniem na samochód z automatyczną skrzynią biegów, nie mogę zostawić reumatyków, którzy czekają na album, na książkę reporterską o ich bólu, zawiodę ich, za karę przyjdzie rzut, jak ja mam to panu wytłumaczyć?
- To są wszystko wymówki, proszę pani.
Tak, Gowin też tak powiedział, jak dojeżdżał uniwersytety. Na pewno.
A potem nastąpiło coś, co pewnie wpędzi mnie do piekła.
- A Kasia pisze ksiąąążkęęęę!

Cisza.
Chciałam wtedy Iwonkę zamordować. Powstrzymało mnie tylko to, że za chwilę będzie matką. Pójdę wówczas siedzieć za podwójne zabójstwo. A dzieciobójcy w pierdlach mają podwójnie przegwizdane.
Patrzę z żałością na pana doktora. Jezu, źrenica w źrenicę mi się lampi. No dobra. Ratuj się, kto może. Teraz.

- Panie doktorze, jest jeszcze jedna ważna sprawa.
- Słucham panią.
- Po trzeciej operacji otrzymałam od operatora druty Kirschnera na pamiątkę. Rozumiem, że głowę kości udowej również pan mi sprezentuje.
- Wykluczone.
Oburzam się:
- Jak to? Przecież to MOJA kość.
- Proszę pani, to jest odpad biologiczny.
Zagotowałam się:
- MOJĄ kość nazywa pan odpadem biologicznym?! A co pan myśli, że ja sobie w domu na tej kości zupę ugotuję?!
- Nie, wykorzystamy maksymalnie wyciętą część, żeby jej zachowane elementy wszczepić w panewkę i część miednicy, która uległa sklerotyzacji.
- A z resztą co państwo zrobią? - pytam, prawie płacząc.
- Niestety, zutylizujemy.

Szlag. To trochę tak, jakby mnie żywcem pochować.
Nie poddaję się:
- No dobrze, oboje wiemy, że tak jak napięcia w ciele niszczą kość naturalną, tak samo będą niszczyć sztuczną. Jaki jest termin przydatności do, że tak powiem, użycia endoprotezy?
Westchnął. No, brnij, synu. Zobaczymy, czy i jak będziesz próbował mnie okłamać. Oko w oko. Wychyla się w moim kierunku.
- Proszę pani, jest pani młoda. Do tego dobrze pani z oczu patrzy. Wszczepię pani endoprotezę tak, żeby z tą samą panią pochowali.
- Widzę, że w pana przekonaniu do pięćdziesiątki nie dociągnę. W sumie to dobrze. Po co się męczyć. I tak minister zdrowia pewnie mnie dodatkowo opodatkuje za ten kolejny wydatek zdrowotny.
Jadę dalej.
- Jeszcze jedno. Mam niedomykalność zastawki lewej. Czy wówczas decydują się państwo na znieczulenie zewnątrzoponowe i będę słyszała, jak piła rżnie kość, którą pan ma zamiar zutylizować?
- O znieczuleniu decyduje anestezjolog.
Pudło.

Nie pamiętam końcówki. Mówił coś o karcie przygotowania do zabiegu operacyjnego. O konsultacji kardiologicznej. O uzębieniu.
Na koniec tak mocno uścisnął mi rękę, że aż mnie zemdliło. I jeszcze raz. Zaskoczyło mnie to. Spojrzałam mu w oczy. O to właśnie mu chodziło. Ostatnie spojrzenie laskowych oczu, które mają we mnie zbudować przekonanie, że jestem w dobrych rękach. Bo jestem. Więc co w tobie płacze, Kasiu?

Zjeżdżamy z Iwonką windą. Żołądek już niczego nie ukrywa. Wyżyma pranie i wspomnienie zupy z godziny 13. Jest 19. Trzymam się za żołądek.
- Niedobrze ci?
- No trochę. Boli mnie żołądek. I mnie mdli.
Iwonka, rozćwierkana:
- Och, Kasiu, ostatnio jak było mi niedobrze, to okazało się, że jestem w ciąży!
Szybko. Teraz:
- Cóż, Iwonko, to jedyna rzecz, która mi w życiu nie grozi.

Zostawiłam ją z głupią miną. Jak to mówi Mama Alicja: "nie rozumie ni tekstu, ni kontekstu".
Na Saskiej Kępie Iwonka wchłonęła pizzę. Byłam w stanie przełknąć tylko afrykańską herbatę z cynamonem. Iwonka ćwierkała o jodze, basenie, zarzuceniu biegania na czas ciąży i wózkach spacerowych. W głowie łupał mi metalowy młot.

Wróciłam do domu, popłakałam się ze strachu, zadzwoniłam do Anity i wypiłam kieliszek wina.
Przed snem z przerażeniem zarejestrowałam niespodziewaną pamięć ciała. Wspomnienie subtelności.Zdumienia braku Bólu. Łatwo Cię rozpieścić, Ciało. Łakniesz delikatności. Akurat ten dotyk zapamiętałoś? Co w Tobie ten dotyk zapamiętało? Wyparta kobiecość? Czy tęsknota za dotykiem matki, którego nigdy nie znałam?

Kieliszek wina wypity na pusty żołądek, skołatane emocjami serce i sen o dziadku klejącym dla mnie biurko spowodowały potężnego kaca o 5.17. I jeszcze jedno. Pierwsze, o czym pomyślałam po przebudzeniu, to dotyk, delikatny dotyk lekarza na mojej łydce. Że nawet takie łapsko podczas badania może nie boleć. Nie do wiary.

Od godziny 10 Doktor nie przestaje wysyłać mi smsów. Wszelkiej maści. Dwa wzruszyły mnie szczególnie. Na jednym w zakrwawionym fartuchu z dumą prezentuje złamany podczas operacji metalowy młot. "Ostatnio rozpękłem na pół metalowy młot przy operacji". I trzy emotikony zapłakane ze śmiechu. "Dobrze, że nie kość pacjenta" - odpisałam, strwożona.
Chwalił się, że pasjami kolekcjonuje endoprotezy. Zużyte i nowe. Wozi je w bagażniku. Pomyślałam: pozer. Na bank tak nie jest. Jakże wielkie było moje zdumienie, kiedy dziś dostałam taki oto mms:



Powinnam teraz napisać "byle do wiosny". Ale wiele bym dała za to, żeby zatrzymać czas.