sobota, 1 września 2018

Zdumienie subtelnością

Kiedy w moim życiu nastanie czas, w którym czternaście zdarzeń istotnych z punktu widzenia kosmosu nie będzie miało miejsca jednocześnie? Chyba kiedy taki nastanie, będzie oznaczało, że umarłam - że sobie sama odpowiem.

A więc: wojna. Nie mam jednak tyle czasu, ile szacowałam. Nie mam tylu szans, na które liczyłam. Doktor Niedźwiedź wczoraj nie owijał w bawełnę, operować powinno się w ciągu tygodnia. No nie, nie, żaden mężczyzna nie będzie mi planował życia w perspektywie tygodnia, ja bardzo przepraszam.
Niemniej byłam dzielna. Negocjowałam według międzynarodowych standardów. Żeby było z czego schodzić. Wydawało mi się, że wiosna 2020 roku to czas dla mnie łaskawy, rozwiązanie Salomonowe, czas optymalny. Zgodnie z prawem Murphy'ego mam dokładnie trzy razy mniej czasu na wszystko niż pierwotnie zakładałam. Wygląda na to, że faktycznie tylko po śmierci będę miała szansę się wyspać.

Od godziny 10 Doktor Niedźwiedź nie przestaje wysyłać mi smsów. Uporczywie odpycham jego pozaortopedyczne awanse. Staram się wyciągać informacje stricte techniczne, szanse na powodzenie, wiedzę o składzie chemicznym protezy, czas, jakiego potrzebuję na samodzielne funkcjonowanie za kółkiem samochodu. NIe mogę, nie mogę poradzić sobie z myślą, że będę od kogoś zależna. Że będę ciężarem. Że ktoś powie: "muszę zawieźć Kasi obiad", "muszę zajrzeć do Kasi, bo jest po operacji", "muszę pomóc Kasi się umyć", "muszę Kasię zawieźć na kontrolę". Chcę być pierwszym medycznym przypadkiem, który przy ZZSK, drastycznie zniszczonym biodrze, cztery tygodnie po wszczepieniu endoprotezy samodzielnie zawozi się na rehabilitację samochodem z manualną skrzynią biegów. Skoro wersję ambitną mojego wstępnego planu byłam zmuszona skroić o 70 procent.

Doktor Niedźwiedź zapytał mnie w smsie, czy perspektywa życia bez bólu i ze zwiększoną ruchomością biodra nie wydaje mi się warta podjęcia wiosennego trudu. Odpowiedziałam, że winna jest dialektyka pana i niewolnika, zgodnie z którą funkcjonuję od lat. I że trudniej mi przyzwyczaić się do dobrego, skoro od ponad dwóch dekad złe mi złorzeczyło. Zwyczajnie się przyzwyczaiłam.

Nie mogę sobie poradzić z jednym wspomnieniem. To klasyczny mindfuck poznawczy. Czegoś takiego nie znałam. Od początku.
Do Doktora Niedźwiedzia zawiozła mnie Iwonka. W króciutkiej sukieneczce, świeża jak Calineczka otrzepana z porannej rosy, obudzona w kielichu lelyi pachnącej. Zastanawiałam się, czy te chichoty, poprawianie włosów, nieskazitelny makijaż i sandałki na obcasie mają związek ze świętowaniem planowanego urżnięcia piłą kawałka mojej kości. Po czym wbicia przy pomocy metalowego młota i gwoździa (toczka w toczkę jak ten, którym krzyżowano Chrystusa) dwudziestopięciocentymetrowego trzpienia w kość udową, po czym nadsztukowania przeżartej przez geody i sklerotyzację panewki i fragmentu miednicy Bóg wie jakim materiałem (stawiam na przetworzony plastik odzyskany z oceanów, trend na to rysuje się na rynku silny).
Jedziemy, skręca mi się żołądek. Trasa na Wawer piątkowo zakorkowana. Nie ma siły, szkoła od poniedziałku. Narasta we mnie panika. Znowu szwy, ból, zmiana drenu, upokorzenie basenu, drżące z bólu, zmęczenia i nalekowania morfiną mięśnie. Karty przyjęcia, przychodnie, skajem obite materace, jeszcze bardziej niedorzecznie skajem obite poduszki, odparzenia na rękach od kul, parzący w gardle zapach jodyny. Schody: jedne, drugie, trzecie. Plecak, kiedy idę na zakupy. Upadająca kula raz. Upadająca kula dwa. Zatrzaśnięte przed nosem drzwi autobusu, bo biegnij teraz o kulach. Bezsenne noce, bo budzi mnie krzyk. Boli tak, że pulsują dziąsła. A Iwonka świerczocze, guga, strzyka śliną, sapie, mlaska, kląska, klaszcze w ręce. Mój Jezu.

Dojeżdżamy. Śmierdzi. Chorowaniem. Gumową końcówką kul. Bandażem. Wszystkie trzewia skręcają mi się jak wyżymane pranie. Uciekaj. Uciekaj im. Nie daj się położyć na stół. Przecież w twojej chorobie operuje się w ostateczności. Eugenia przechadza się po korytarzu w te i we wte, stuka obcasami, szura spódnicą. Paznokcie ma tak długie, aż zakręcone. Nie tup nade mną, proszę. Wystarczy, że Iwonka ciągle mówi. Ciągle. Teraz pokazuje mi stronę internetową swojej kosmetyczki. I czyta na głos cennik. Nie morduj jej, Eugenio. Dziś Iwonka powiedziała mi, że jest w ciąży. I w związku z tym wycofuje pozew o rozwód. Usiądź. Możesz mnie nawet ugryźć w biodro. Ją zostaw. Daj się jej cieszyć. Nie dotkniesz Nowego Życia. Zabierz moje, pozwalam Ci.

Wchodzimy. Iwonka i Doktor Niedźwiedź znają się bardzo dobrze. Iwonka kręci na palcu włosy. Przerzuca je na plecy, eksponuje szyję. Ciekawe: jak to jest, mieć taką świadomość seksualności swojego ciała? Jego atrakcyjności? Tego, że Doktor Niedźwiedź zapytany wtedy nagle o datę swojego urodzenia nie byłby w stanie odtworzyć w pamięci niczego więcej oprócz Iwonkowego dekoltu i rysunku umięśnionego kolana.
A ja? Cóż. Mam na sobie czarne cygaretki. I białą koszulową bluzkę z czarną kryzą. Jak na własny pogrzeb. (Dół pogniotłam, wisząc na telefonie i próbując wyżulić newsa o przetargu. Psiamać. Nie lubię być nieodprasowana. Bardziej od bycia nieodprasowaną nienawidzę tylko samego prasowania.) Granatowe mokasyny. Teczka z dokumentami. Pani Alicja mówi: "chora intelektualistka". Bingo. Właśnie tak wyglądałam.

Ojezu, leżanka. Taka wysoka. NIebieska. Chabrowa znaczy. Niedźwiedź rozwija na niej papierowy ręcznik z rolki.
- Proszę się położyć.
- Co mam zdjąć?
- Wszystko.
Aha.
Iwonka śmieje się tak, jakby oglądała mocno intelektualny amerykański talk show. No tak, mnie nie jest do śmiechu. Ściągam spodnie, zostaję w koszuli. Pan doktor dokładnie rejestruje motorykę mojego chorego ciała. Teraz się zacznie. Zegnie, przekręci, wyostrzy, stwierdzi, że rotacja żadna, jeszcze dokręci dla pewności, bo jak syknę, to mu nie wystarczy. Musi mnie zatkać z bólu. Muszę na chwilę stracić oddech. Muszę na chwilę umrzeć, żeby go utwierdzić w przekonaniu, że nie wymyśliłam sobie Bólu. Że on jest. Istnieje obiektywnie. Że nie jestem wariatką. Potem będzie objaw Patricka. Pan doktor jest ode mnie cięższy o jakieś sześćdziesiąt kilogramów. Jak swoją masą naciśnie na moje zgięte kolano, panewka stawowa jęknie z obciążenia. Operowaną nogę będę chronić. Nie dam się mu na niej oprzeć. Jestem gotowa. Przecież Cię znam, Bólu. Patrzę, gdzie Eugenia. Siedzi na oknie. Objęła ramionami kolana. Zacisnęła oczy. Po badaniu będzie płakać.

Zdumienie z tamtego momentu towarzyszy mi dziś cały dzień. Zasypiałam z nim i z nim się obudziłam.
Żadnej brutalności. Żadnego gwałtu zadanego nodze. Żadnego siłowania się. Żadnego wymuszania dowodów.
Trzymał mnie za łydkę tak subtelnie, jakby trzymał obiekt zbudowany z piór. Nie siłował się ze mną. Pytał, co czuję. Nie, czy boli. Zapytał mnie, co czuję. "Napisz, co czujesz" - przypomina mi się hasło z kampanii marki Pelikan. Patrzy mi w oczy. Chryste, on mi patrzy w oczy. Wygląda jak Wyrwidąb, ale oczy ma łagodne, ciemnolaskowe, czujne. Bada mnie. Tak jak ja badam podczas wywiadu. Cichnę. Węszę.

Nie zniosę. Nie zniosę tego spojrzenia. Meidei. To nie jest spojrzenie lekarza. Oni nie są czuli. Oni nie współ-czują. Jestem dla nich tylko numerkiem. Kolejnym do odhaczenia. Jestem chorym biodrem do przecięcia piłą. Przestrzenią do satysfakcjonującego wbicia młota. Po zoperowaniu mnie postawi sobie w notesiku kreskę. Jakby zaliczał kolejne panienki na roku.
Zamknęłam oczy. Źle. Odczytał to jako znak bólowy. Nie kręci nogą. Nie szarpie. Nie otwieram oczu na wszelki wypadek. Jak otworzę, może się obudzę. I okaże się, że jest jak wszyscy.
Otwieram jedno oko. Nie, jednak nie śpię. Trzyma wielką włochatą łapą moją łydkę i jak lekko zegnie ramię, kość strzałkowa pęknie jak zapałka. Taką ma chłop krzepę. Trzyma delikatnie. Boże, jakby dotykał człowieka. A nie chorego ciała.
Eugenia podbiega, przeciera jedno oko, bo drugie dynda na wysokości spódnicy, zgniłe przecież. Nie rozumie. Jak to: nie upokorzysz mnie? Nie szarpniesz? gdzie twoja znieczulica? Gdzie twoje wątpliwości? Widzisz mnie? Widzisz mój Ból?

Wybiegła z gabinetu. Trzasnęła drzwiami. Poczułam na twarzy podmuch powietrza.
To Iwonka zarzuciła torbę na ramię.

Schodzę z leżanki. Zeskakuję w zasadzie. Czuję na sobie jeszcze spojrzenie Doktora Niedźwiedzia. Szybko zakładam spodnie. Kładę na kolanach torbę i się chowam.
Wyciągam teczkę z dokumentacją od 1997 roku. Kawał historii upokorzenia. Pan doktor mówi do mnie:
- Ja też miałem złuszczenie głowy kości udowej. Lewej do tego. Coś nas łączy.

Gdzie ta Gienka? Dlaczego mnie zostawiła? Wracaj, nie wiem, co zrobić z oczami.
Iwonka rozpostarła się na leżance i to jest najlepsze określenie na pozę, którą przybrała. Jak na kobietę w stanie błogosławionym - sporo w tym nieskromności. Ale co ja mogę o tym wiedzieć? Nigdy nie byłam i nie będę matką. NIe wiem, co wypada, a co nie. Tym bardziej, że mama wahała się, czy mnie urodzić, kiedy miałam w jej brzuchu pięć miesięcy.

Nie pamiętam przebiegu tej rozmowy. Pamiętam tylko, że bardzo szybko pan doktor rozwiał moje wątpliwości co do tego, czy jest szansa na przełożenie operacji. Nie ma. Kurwa, nie ma, bo kość chrupnie w pół kroku jak zapałka. "W pewnym momencie przestanie pani chodzić".
Well, to i tak lepiej niż oślepnąć.

Podczas rozmowy zaczął ze mną żartować, ale w sposób, który rzadko mi się przytrafia. NIe był słodziakiem, nie pocieszał mnie bez sensu, uświadomił, że sytuacja jest poważna. Walczył ze mną na mniejsze i większe złośliwości, ale nie przekraczał cienkiej granicy pomiędzy wyrafinowanym żartem a seksistowskim chamstwem. I nie spuszczał z intelektualnego tonu. Ki czort? Niezwykle rzadki przypadek wśród mężczyzn.
Iwonka w ramach pracy w tle wiła się w pozach coraz bardziej wyzywających. Kiedy już była bliska zatoczenia nogą kręgu jak Sharon Stone, Doktor Niedźwiedź zapytał, co robię w życiu. Odpowiedziałam, że to nic nadzwyczajnego: zajmuję się telefonicznym nękaniem ludzi i mam pracę siedzącą. Jestem ergo zbędna społecznie i z perspektywy obecnego rządu kwalifikuje się mnie jako społecznego pasożyta, którego należy ukarać bykowym za brak potomstwa i opodatkować za nadmiar przeczytanych w minionym półroczu książek. A najlepiej jeszcze odebrać tytuł naukowy, skoro ani polonistyka, ani astronomia nie będą po reformie Gowina postrzegane jako dziedziny nauki. Czuję się skądinąd podwójnie zaorana. Jako absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika.

Na nic zdały się Iwonki figury niebezpieczne. Doktor NIedźwiedź już był po innej stronie zaangażowania mentalnego. Czułam już, czym ta wizyta pachnie.
- No i co pani zalecał, jak to pani mówi, doktor Batman?
- Kazał mi regularnie pijać whisky i palić marihuanę, żeby zniknęły napięcia w ciele.
- I co, jak Pani idzie stosowanie się do tych zaleceń?
- Nieortodoksyjnie. Szybko się nudzę, niestety. A zamiast whisky wybrałam leczenie biologiczne, które nie toleruje alkoholu. Ale po tym, co dziś usłyszałam, na bank się nawalę.
- Proszę dać znać, jak pani zacznie. Widzę, że jesteśmy sąsiadami.

Studiuję pilnie złotą sprzączkę na mokasynach. Jakieś siedem centymetrów.
Caput femoris dla odmiany to kość kończyny dolnej będąca elementem wspierającym tkanki miękkie uda. Jest to kość długa, dlatego wyróżnić w niej można trzon i dwa końce: koniec bliższy i koniec dalszy. Jednocześnie jest to najcięższa i najdłuższa z kości długich organizmu; mierząc prawie dokładnie 26 proc. długości ciała człowieka, jest pomocnym wskaźnikiem rekonstrukcji szkieletowych. Występuje u czworonogów. U człowieka jest ustawiona pionowo, a u pozostałych czworonogów w kierunku przednio-dolnym.

Przestudiowałam już sprzączkę. Teraz brzeg torby. Pan doktor klika myszką i studiuje w zamyśleniu rysunek mojej kości udowej.
Rysunek ust, barwę słów
Niedokończony, jasny portret Twój

- Wpisuję panią na listę pilnych przyjęć. Marzec-kwiecień.
- Nie zdążę.
- Z czym pani nie zdąży?
- Z remontem, z obowiązkami, które mam w pracy.
W myślach: z zarobieniem na rehabilitację, z zarobieniem na samochód z automatyczną skrzynią biegów, nie mogę zostawić reumatyków, którzy czekają na album, na książkę reporterską o ich bólu, zawiodę ich, za karę przyjdzie rzut, jak ja mam to panu wytłumaczyć?
- To są wszystko wymówki, proszę pani.
Tak, Gowin też tak powiedział, jak dojeżdżał uniwersytety. Na pewno.
A potem nastąpiło coś, co pewnie wpędzi mnie do piekła.
- A Kasia pisze ksiąąążkęęęę!

Cisza.
Chciałam wtedy Iwonkę zamordować. Powstrzymało mnie tylko to, że za chwilę będzie matką. Pójdę wówczas siedzieć za podwójne zabójstwo. A dzieciobójcy w pierdlach mają podwójnie przegwizdane.
Patrzę z żałością na pana doktora. Jezu, źrenica w źrenicę mi się lampi. No dobra. Ratuj się, kto może. Teraz.

- Panie doktorze, jest jeszcze jedna ważna sprawa.
- Słucham panią.
- Po trzeciej operacji otrzymałam od operatora druty Kirschnera na pamiątkę. Rozumiem, że głowę kości udowej również pan mi sprezentuje.
- Wykluczone.
Oburzam się:
- Jak to? Przecież to MOJA kość.
- Proszę pani, to jest odpad biologiczny.
Zagotowałam się:
- MOJĄ kość nazywa pan odpadem biologicznym?! A co pan myśli, że ja sobie w domu na tej kości zupę ugotuję?!
- Nie, wykorzystamy maksymalnie wyciętą część, żeby jej zachowane elementy wszczepić w panewkę i część miednicy, która uległa sklerotyzacji.
- A z resztą co państwo zrobią? - pytam, prawie płacząc.
- Niestety, zutylizujemy.

Szlag. To trochę tak, jakby mnie żywcem pochować.
Nie poddaję się:
- No dobrze, oboje wiemy, że tak jak napięcia w ciele niszczą kość naturalną, tak samo będą niszczyć sztuczną. Jaki jest termin przydatności do, że tak powiem, użycia endoprotezy?
Westchnął. No, brnij, synu. Zobaczymy, czy i jak będziesz próbował mnie okłamać. Oko w oko. Wychyla się w moim kierunku.
- Proszę pani, jest pani młoda. Do tego dobrze pani z oczu patrzy. Wszczepię pani endoprotezę tak, żeby z tą samą panią pochowali.
- Widzę, że w pana przekonaniu do pięćdziesiątki nie dociągnę. W sumie to dobrze. Po co się męczyć. I tak minister zdrowia pewnie mnie dodatkowo opodatkuje za ten kolejny wydatek zdrowotny.
Jadę dalej.
- Jeszcze jedno. Mam niedomykalność zastawki lewej. Czy wówczas decydują się państwo na znieczulenie zewnątrzoponowe i będę słyszała, jak piła rżnie kość, którą pan ma zamiar zutylizować?
- O znieczuleniu decyduje anestezjolog.
Pudło.

Nie pamiętam końcówki. Mówił coś o karcie przygotowania do zabiegu operacyjnego. O konsultacji kardiologicznej. O uzębieniu.
Na koniec tak mocno uścisnął mi rękę, że aż mnie zemdliło. I jeszcze raz. Zaskoczyło mnie to. Spojrzałam mu w oczy. O to właśnie mu chodziło. Ostatnie spojrzenie laskowych oczu, które mają we mnie zbudować przekonanie, że jestem w dobrych rękach. Bo jestem. Więc co w tobie płacze, Kasiu?

Zjeżdżamy z Iwonką windą. Żołądek już niczego nie ukrywa. Wyżyma pranie i wspomnienie zupy z godziny 13. Jest 19. Trzymam się za żołądek.
- Niedobrze ci?
- No trochę. Boli mnie żołądek. I mnie mdli.
Iwonka, rozćwierkana:
- Och, Kasiu, ostatnio jak było mi niedobrze, to okazało się, że jestem w ciąży!
Szybko. Teraz:
- Cóż, Iwonko, to jedyna rzecz, która mi w życiu nie grozi.

Zostawiłam ją z głupią miną. Jak to mówi Mama Alicja: "nie rozumie ni tekstu, ni kontekstu".
Na Saskiej Kępie Iwonka wchłonęła pizzę. Byłam w stanie przełknąć tylko afrykańską herbatę z cynamonem. Iwonka ćwierkała o jodze, basenie, zarzuceniu biegania na czas ciąży i wózkach spacerowych. W głowie łupał mi metalowy młot.

Wróciłam do domu, popłakałam się ze strachu, zadzwoniłam do Anity i wypiłam kieliszek wina.
Przed snem z przerażeniem zarejestrowałam niespodziewaną pamięć ciała. Wspomnienie subtelności.Zdumienia braku Bólu. Łatwo Cię rozpieścić, Ciało. Łakniesz delikatności. Akurat ten dotyk zapamiętałoś? Co w Tobie ten dotyk zapamiętało? Wyparta kobiecość? Czy tęsknota za dotykiem matki, którego nigdy nie znałam?

Kieliszek wina wypity na pusty żołądek, skołatane emocjami serce i sen o dziadku klejącym dla mnie biurko spowodowały potężnego kaca o 5.17. I jeszcze jedno. Pierwsze, o czym pomyślałam po przebudzeniu, to dotyk, delikatny dotyk lekarza na mojej łydce. Że nawet takie łapsko podczas badania może nie boleć. Nie do wiary.

Od godziny 10 Doktor nie przestaje wysyłać mi smsów. Wszelkiej maści. Dwa wzruszyły mnie szczególnie. Na jednym w zakrwawionym fartuchu z dumą prezentuje złamany podczas operacji metalowy młot. "Ostatnio rozpękłem na pół metalowy młot przy operacji". I trzy emotikony zapłakane ze śmiechu. "Dobrze, że nie kość pacjenta" - odpisałam, strwożona.
Chwalił się, że pasjami kolekcjonuje endoprotezy. Zużyte i nowe. Wozi je w bagażniku. Pomyślałam: pozer. Na bank tak nie jest. Jakże wielkie było moje zdumienie, kiedy dziś dostałam taki oto mms:



Powinnam teraz napisać "byle do wiosny". Ale wiele bym dała za to, żeby zatrzymać czas.

2 komentarze:

  1. Moja biedna Kasiu, bede trzymac kciuki za powodzenie operacji na wiosne. Dowiedz sie koniecznie z czego bedzie wykonana ta endoproteza. Jakis czas temu ogladalam film dokumentalny i jeden z doktorow opowiadal,ze sam potrzebowal tej endoprotezy (hip replacement)i wstawili mu metalowa. Juz niedlugo po operacji zaczal miec jakies neurologiczne skutki uboczne z powodu kadmu i chromu zawartego w stopie tego metalu. Od razu pomyslalam o Tobie gdy to ogladalam. Zreszta to byl przypadek ze ogladalam ten dokument bo zwykle tego typu programow nie ogladam.
    Mozesz pewnie wygooglowac cos na ten temat gdybys chciala i nie wiedziala o tym, sadzilam ze nie zawadzi Ci o tym napisac,zeby metalowej endoprotezy nie zakladac.
    Pozdrawiam cieplo,
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu, Kochana Aniu! Jakże mnie wzruszył Twój komentarz! Widzisz, moja mama ze mną nie rozmawia, nie mam jej nawet jak powiedzieć o moich lękach, bo nie chce słuchać. Zapytałam Doktora Niedźwiedzia, tak! Dzięki Tobie! Głowa jest tytanowa; trzpień - z konglomeratu polimerów i ceramiki; pan doktor pisze jak szalony przez cały dzień; na pytania o mnie nie-pacjentkę odpowiadam "pomidor"; ale na każde pytanie, które mu zadaję o kwestie okołooperacyjne, odpowiada jak z nut. Na razie wygląda to nieźle; ale cykam się i tak.
    Jej, niech Ci Dobre Duchy wynagrodzą, że o mnie pamiętasz. Ucałowania wrześniowe, cieplutkie, z babim latem

    OdpowiedzUsuń