czwartek, 13 września 2018

Po co są matki

No przecież nie będę płakać. No nie będę. Bo nic światu po moich łzach. Ale czuję w sobie zimną, ziejącą pustkę. Trochę jak lej po bombie, ale wylany idealnie zastygłą cyną. Trochę przypominający pochewkę, którą wszczepia się w obręb panewki, żeby swobodnie mogła się w niej przemieszczać sztuczna głowa kości udowej endoprotezy.

Nie byłam fanką ślubu Iwonki. Ba, nawet przed wejściem do kościoła powiedziałam jej, że w każdej chwili mogę wsadzić ją do Pandy i zabrać, dokąd chce. Byle dalej od Krystiana, któremu nie ufam. Na którego moje aura reaguje warczeniem. I który jest na szczęście na tyle przytomny, że, stłuczony skutecznie cztery razy, przestał się ze mną ścinać. Wiedział, że wygram. Nie musiałam się szczególnie narobić.
Tendencje do zachowań psychopatycznych wykazywał wcześnie, nawet na tydzień przed ślubem się od Iwonki wyprowadził. Ale to nie zaburzyło jej planu usidlenia go. Bo oświadczyła się mu po trzech miesiącach znajomości. Każdy ma w sobie co najmniej cień genu autodestrukcji.

Nic mi do tego przecież. Poprosiła mnie o bycie świadkiem na ślubie pierwszego dnia mojego pobytu w szpitalu w ubiegłym roku - wiem, że zrobiła to też w dobrej wierze, bo myśl o celu miała pozwolić mi przetrwać rzut. I być może to też przytrzymało mnie przy życiu. Za wszystko jestem losowi wdzięczna.

Nawet do pierwszej rocznicy ślubu nie dotrwali. Wyprowadził się kilka tygodni po ślubie. Potem spotykali się tylko na weekendowy seks. Po nim - wrzeszczał, wyzywał, trzaskał drzwiami. A nad ranem wracał się godzić.
Kiedyś z głupia frant zażartowałam pytaniem, czy Iwonka stosuje antykoncepcję. Musiałam mieć minę profesjonalnej kretynki, kiedy odpowiedziała, że oczywiście, że nie.

Krystian znęcał się nad nią psychicznie przez wiele miesięcy. Nękał telefonami. W ciągu jednego wieczoru kilkadziesiąt razy mówił jej, że ją kocha i żeby spróbowali wszystko naprawić. Po czym płynnie przechodził do gróźb. I mówił, że zniszczy jej życie. Że jej nienawidzi. A jak Iwona urodzi dziecko, zabierze je. I Iwonka już go nigdy nie zobaczy. Ani jego, ani dziecka. Obserwowałam, jak włoski na przedramieniu podnoszą mi się z przerażenia. Zupełnie, jakby chodziło o moje dziecko.

Trudno się dziwić takim aberracjom - zanim trafił do domu dziecka, ojciec lał go do nieprzytomności albo wystawiał z dziewiątego piętra na oblodzony parapet, grożąc, że zepchnie. Obcęgami wyciągał z buzi język za kłamstwo. A o reszcie nie chcę nawet wiedzieć. Dość, że oboje rodzice byli uprzejmi sie zapić na śmierć. 

Kiedy już nie wiedział, jak ma żonie dokuczyć i jak ma ją dojechać, sugerował, że niejasny jest dla niego status naszej relacji. Mojej i Iwonki. Że ponoć wyglądam mu na lesbijkę. Bo się przytulam. I mówię, że kocham. Bo kocham. Bo dzięki Iwonie chodzę. Dlaczego miałabym ukrywać moją wdzięczność? Co jest złego w przytulaniu i wdzięczności? Dlaczego tak go to razi?
Przypomniałam Iwonce, że na miesiąc przed ślubem, kiedy koczował w gabinecie i zobaczył mnie w legginsach, powiedział w obecności swojej ówczesnej narzeczonej: "gdyby nie Iwonka, to bym się za ciebie zabrał". Zrobiło mi się trochę niedobrze, ale obróciłam to w żart. Trzeba było go wówczas wyrzucić przez okno na Grzybowską. Igor by mnie uniewinnił. Na pewno.

Powiedziałam Iwonce, że przecież może mieć dziecko z każdym. Z kimkolwiek chce. A nawet w bankach spermy można sobie opracować algorytm i zgodnie z nim znaleźć dawcę niego znaleźć dawcę. Dziecko będzie zdrowe, inteligentne i niezaburzone. nieobciążone epigenetyczną skazą strachu i agresji. Że to nie musi być on. Że dziecko sprawi, że będzie z nim już związana na całe życie, czy to się jej podoba, czy nie. Poza tym, jeśli dochodzi do drastycznych sytuacji, że on ją szarpie, że jej grozi, to "dziecko terapeutyczne" będzie najgorszym z możliwych rozwiązań. W rozpaczy, leżąc u Iwonki na leżance, powiedziałam jej kiedyś: "jak poczujesz w sobie nagłą potrzebę posiadania dziecka własnie z tym człowiekiem, który już po ślubie przejrzał twoją korespondencję sprzed czterech lat, którą prowadziłaś ze swoimi byłymi, a teraz wyzywa cię za nią od kurew, pomyśl, jakie będzie miało los wasze dziecko. A jak będziesz miała problem z tym, żeby sobie zwizualizować los tego dziecka, przypomnij sobie mnie u siebie na leżance z czasów, w których modliłam się o śmierć, bo tak mnie bolało. Jestem uosobieniem losów dzieci, których rodzice nie mieli na siebie pomysłu. I nie mieli wystarczającej odpowiedzialności w sobie, żeby podźwignąć decyzję o konsekwencjach powołania na świat nowego człowieka".

W dniu, w którym dowiedziałam sie, że Iwonka jest w ciąży, dowiedziałam się też, że wycofała pozew o rozwód.

Nawet przez pół sekundy nie zwątpiłam w kompetencje zawodowe Iwony. Jestem pełna podziwu wobec jej wiedzy i intuicji. Wobec sprawności. Empatii. Mam pewne zastrzeżenia co do tego, czy powinna zajmować się duszą pacjenta, ale na szczęście ja potrafię się przed jej domorosłymi i wkurwiającymi do granic możliwości radami bronić. Ale nigdy bym nie podejrzewała, że przed czterdziestką kobieta może być życiowo tak nieskończenie durna. Jak może ładować w takie kłopoty i siebie, i dziecko. Dziecko rpzede wszystkim. Jest na wszystko zupełnie ślepa. Porusza się jak po omacku. Jakby jej ktoś odłączył zasilanie od mózgu. Porażające.

Mam w sobie coś na kształt pęknięcia. Bo przecież każde dziecko to Nowy Cud. I niech tych cudów świat ma jak najwięcej. Dokładnie pamiętam, jak zareagowałam na wieść o tym, że na świat mają przyjść Henio, Kostek i Zojka. Prawie oszalałam z radości. Płakałam, śmiałam się, serce mi waliło. A teraz, kiedy Iwona mi o tym powiedziała, poczułam szeroki strumień strachu rozlewający się w moim brzuchu, na wysokości stawów krzyżowo-biodrowych. Poczułam tak silną więź z tym dzieckiem. Z jego losem. Po czym złapałam się za głowę. I powiedziałam na autopilocie: "najlepsze, co możesz zrobić dla siebie i dziecka, to rozwieść się z nim natychmiast". Odpowiedziała, że własnie wycofała pozew, bo sama sobie z dzieckiem nie poradzi. Odpowiedziałam, że przecież już od miesięcy jest sama.

Potem ta akcja z Doktorem Niedźwiedziem. Pisze do mnie codziennie, a jakże. Nie przekraczam twardych granic, choć widzę, jak sprytnie próbuje je przekraczać. Miłe jest to, że nie jest (póki co) nieokrzesanym chamem. Nie prawi mi tanich komplementów. Z jego wiadomości bije niezależność, ale i coś w rodzaju smutku.
Wygląda mi na fajnego, ciekawego cżłowieka. Ale co z tego, skoro jego zadaniem na najbliższe miesiące jest przeciąć moje rotatory, odgiąć je za pomogą haków piątek, przerżnąć kość, wyjąć caput femoris, wbić młotem trzpień w środek kości i zamontować ruchomy mechanizm w panewce, po czym zaszyć i modlić się, żeby mnie jakiś skrzep nie zabił. Albo żeby zastawka była uprzejma wytrzymać.

W tym tygodniu Iwonka trafiła do szpitala. Podobno zemdlała w domu i dostała drgawek. Pojechali z Krystianem na SOR. Zrobili jej rezonans głowy. Ja się pytam: jak to jest możliwe, że wysportowana, biegająca maratony, zakładająca sobie nogę na głowę, zwrotna, filigranowa kobieta potyka się we własnym domu i pada jak długa, po czym dostaje drgawek? No dobrze, takie przypadki pewnie są, ale mój wyczulony na narracje dziwaczne nos mówi, że coś tu śmierdzi. nie zapytałam, czy zrobiła obdukcję. A dlaczego nie zapytałam? Bo rozmowa z Iwonką przebiegała tak, że nie byłam w stanie tego przewidzieć. No tego akurat się nie spodziewałam.

Mówi teraz głosem głębokiem, miękkiem jak kaczy puch; od czasu do czasu wydaje z siebie puszysty gdak; podkreśla, że leniuchuje, a Krystian gotuje jej ziemniaczki; i że pani doktor mówiła, że zupki najlepsze teraz, ale ona nie wie, jak to będzie, bo od zapachu marchewki jest jej niedobrze; i zapowiedziała dziewczynom w pracy, że kategorycznie zabrania robić kawę w gabinecie, bo zapach ją drażni, a ona już od kilku tygodni nie pije (czyli można, czyli inni też mogą) i sobie zapachu kawy w swoim otoczeniu nie życzy; po czem powiedziała mi: "Kasiu, nie używaj, proszę, żadnych balsamów do ciała ani wód toaletowych, bo mi jest od tego zapachu niedobrze. Wiesz, jak kobietya jest w ciąży, to takie rzeczy mają prawo ją drażnić".
Poczułam, jak jajniki zwijają mi się w finezyjny kształt fakju. Oddychaj, ona ma do tego prawo, może Cię o to poprosić, Kleina wrzucisz sobie do torebki co najwyżej.
No ale że na drugie mam złośliwość, nie dałam rady się powstrzymać i z przekąsem zapytałam: "och, a jaki zapach w takim razie jest ci przyjemnym?"
A Iwonka na to: "zapach mojego męża".

O, Henryku, co za niespodzianka. Jeszcze niedawno w nocy dzwoniła, bo próbował wyważyć drzwi do mieszkania. Albo miała 143 nieodebrane połączenia w telefonie, a w związku z tym ataki paniki.
Kurwa, to jest tak nieprawdopodobne, że podejrzewam, że Saramonowicz to reżyseruje. Postanowiłam tego nie komentować, a na koniec powiedziałam, żeby odpoczywała i że wobec tego trzeba się zastanowić, czy nie powinna pójść na zwolnienie lekarskie - w domyśle: skoro zapach kawy jest dla niej nieznośny, to co z nią będzie, jak zostanie pozbawiona przyjemności oglądania swoich stóp na kilkanaście tygodni? A ona: "no, teraz trakcji biodra ci raczej nie zrobię, bo mam zawroty głowy, a potem zaczynają mi się mdłości, więc wolę tego uniknąć, wiesz, jak to jest. A nie, ty przecież nie wiesz".

Nie wiesz.
Nie wiesz.
I się nie dowiesz.
"Co ty możesz wiedzieć o miłości, skoro jesteś sama, bo nikt cię nie chce"
"Spokojnie, pani skierowanie nie wygaśnie, bo pani choroba jest nieuleczalna."
Nie wygaśnie.
Wygaśnie.
Gaśnie.
Śnie.
Nie.

Aha.
Czyli to jest to.
Czyli to jest ten odwieczny konflikt matek z niematkami.
Kto by to pomyślał, że akurat ja tego doświadczę. Ze strony Iwony. Która widziała, jak próbowałam bezskutecznie umrzeć. Kto by pomyślał, że ona mnie akurat tym nożem będzie filetować.

Na koniec zapytała mnie, kiedy się widzimy. Pomyślałam: na pewno nie pyta o spotkanie poza gabinetem, no bo teraz pewnie powietrze na Pradze będzie dla niej cuchnące, więc odpowiedziałam, że wizyta u niej wypada za jakieś dwa tygodnie, bo w przyszłym tygodniu jadę na festiwal do Gdyni.
"Och, wiesz, ja już teraz tak terminarza nie sprawdzam. Teraz mam w życiu inne priorytety, ważniejsze".

Mhm.

A kto ci powiedział, że będę się licytować z tobą, kto jest wazniejszy: ja, twoja pierwsza pacjentka, odkąd nastałaś "na swoim", czy twoje kilkudniowe niemowlę, które bez twojej obecności, uważności, piersi, rąk - nie przeżyje? 

Przypomniało mi się, o co mnie zapytał jeden z kuzynów pięćsetplusów (pięcioro dzieci, szóste w drodze) na stypie w ubiegły piątek: "no co ty, Kasia, obijasz się, pozdrów tego swojego przyszłego męża; a tak w ogóle to nie widzę, że ci brzuch rośnie". Wkurwiona, znad niewege kotleta, odpowiedziałam: "bo w zamian za to cały czas rośnie mi mózg". Ale powiedziałam to w sumie nieempirycznie, mam teraz wyrzuty sumienia, że skłamałam. 

No ale czy to znaczy, że jestem podłą psychopatką? Tak się cieszę na Zojkę (Nat śpiewa z radości, że będzie mamą, a ja razem z nią, zasuwam po nocach kocyk na drutach, mam już 112 rządków), cieszę się, że Kostek ładnie rośnie, Henio mnie tak wzrusza, wytarmosiłam te wszystkie Nikolki i Roksie na stypie, właziłam z nimi pod stół; nie nienawidzę matek; jestem wdzięczna światu, że są na nim dzieci; i niech ich będzie coraz więcej; ale czy to jest faktycznie taki wyznacznik wartości człowieka? Że powił?!
I czy wobec tego matki mają prawo oceniać niematki za to, że nie posiadają dzieci?

Niezawodna Afgańska napisała: "Nie jest to wyznacznik niczego, a tym bardziej wartości. Bez wzgledu na to jakie okoliczności przyrody, decyzje, błędy czy heroizmy leżą u podstawy bezdzietności, odkładania dzietności na święte nigdy, czy czegokolwiek innego pasującego do listy. Co więcej, bez macicy można długo i szczęśliwie żyć, bez mózgu i serca nie konieczne. Psipadek? A taki terroryzm maciczny należy tępić i nie tylko się rozłączyć, ale i zajebac w pusty łeb słuchawka."

Nie zajebałam. Ale się rozłączyła na brzmienie tego "nie wiesz". Przeraziło mnie znajome skądinąd echo. Bo ono zawsze poprzedza ten dźwięk przypominający pisk po wybuchu bomby. A słyszę go, jak mam rzut. Plan jest wszak taki, że już nigdy rzutu mieć nie będę, prawda?

W tej sytuacji zaczęłam bardzo poważnie zastanawiać się nad endoprotezą. To nieprawda, że Iwonka mnie nie zostawi. oczywiście, że mnie zostawi, a ja jej pobłogosławię, bo dziecko jest najważniejsze. Jej dziecko. Ale muszę też myśleć o tym, że moja mama takiej właściwości trybienia nie miała. I skoro nie miała jej, jak miałam kilka dni, to tym bardziej mieć jej nie będzie, skoro mam 33 lata. Nikt się mną nie zajmie. No, pewnie, że Anita, Kamila, Maciek - tak, oni będą. Ale wtedy, kiedy potrzebuję pilnie kompetencji i wiedzy fizjoterapeuty po rozoraniu biodra, nawet największe serca spośród mnie otaczających nie pomogą.

Postanowiłam skorzystać z prawa do konsultacji z jeszcze innym operatorem. Bo, jak sam Doktor Niedźwiedź nadmienił, "ortopeda to nie lekarz". Wszak własny staw, nawet najbardziej zniszczony, jest właśnie stawem własnym. A nie sztucznym, który ulega zwichnięciom. I niszczeje w jeszcze szybszym tempie niż to, co dała nam natura.
Wdrożę jeszcze inny plan. Z przyczajenia. Niematki przecież też muszą coś wiedzieć o mimikrze.
A zacznę od tego, że odpowiem panu doktorowi na ostatnią wiadomość, która zawisła w komunikatorze, a zabrzmiała we mnie dzwonem głuchym i lekko przerażającym:
"czy umówi sie Pani ze mną, Panno Katarzyno?"

Spakuj tylko podręcznik do traumatologii, chłopcze. I zabierz świeżą tuszkę, skalpel i nici. Dopóki nie wytłumaczysz mi wszystkiego z najmniejszymi szczegółami, nawet ci w oczy nie spojrzę.
Plan jest taki, że powierzam ci staw. MÓJ staw. A ty w zamyśle, jeśli taka będzie konieczność i ja tak zdecyduję, masz go naprawić.
Na początek - nie spierdol tego.
To wystarczy.
Choć wiem, że dla większości mężczyzn to i tak za dużo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz