niedziela, 28 grudnia 2014

Nowe wcielenie Prababci Marianny



Eugenia Spondylo nie uznaje kompromisów. Nie ma przeszłości, przyszłość za to do niej należy.
Jak przystało na tych, co mają władzę, nosi się jak arystokratka. Bluzki i suknie z wysokim kołnierzykiem, bufiaste rękawy i nieskazitelna długa spódnica. Ubrania nosi głównie czarne albo brązowe. Nigdy białe, byłaby wówczas nadmiernie widoczna. Na szyi nosi potrójny sznur pereł, ale krótkich, ciasnych jak obroża. W talii ściska się wiązanym gorsetem. Kiedy zwiąże go za mocno, nie mogę oddychać. Rzadko go luzuje. To damie nie przystoi.
Ręce przyobleka w siatkowe rękawiczki. Ciemne, żeby zakryć długie i ostre paznokcie. Czarne na końcach, zbrukane wilgotną ziemią.

Spod spódnicy wystają eleganckie czarne trzewiki zapinane na guzik. Ale niełatwo je zapiąć. Trzeba używać do tego specjalnego szydełka. Ciasno przylegają do łydki. Blokują krążenie. Drętwieje w nich stopa. Kiedy Eugenia się niecierpliwi, stuka czubkiem trzewika o podłogę albo deskę rozdzielczą w samochodzie. Wtedy ból we mnie pulsuje.
Włosy ma długie, ciemne. Związuje je w kok nad karkiem, bardzo ciasno. Tak ciasno, że włosy napinają skórę na twarzy i wtedy oczy Eugenii robią się skośne.
Profil ma arystokratyczny, rysy szlachetne, wąskie usta zaciśnięte. Brwi zazwyczaj ściąga, a wtedy tworzą się u zbiegu nosa i oczu dwie głębokie bruzdy. Jest chmurna i groźna. Niedostępna. Zawsze milcząca. Ma duże, czarne, nieruchome oczy. Martwe. Nie widać w nich białek. Nie rusza nimi. Tylko patrzy. Twardo, nieustępliwie. Czujnie.

Zna każdy mój ruch, ale jednego nie potrafi: wyprzedzić moich myśli. Dopiero kiedy myśl zaistnieje, ona reaguje. Dlatego tak łatwo jej rujnować moje plany. Jednym tupnięciem przekreśla misternie tkane rozkłady spotkań, wyczekiwane podróże, ustalone wcześniej wyjścia.
Przysiada we mnie, kiedy zaczynam planować. Czai się. Odhacza to, co jej pasuje, gniewnym tupaniem reaguje na zadania nadprogramowe i męczące. Czasem jest jak dziecko, które do omdlenia trzeba nosić na rękach, bo inaczej wrzeszczy. Nie znosi długiego siedzenia, długi spacer również ją męczy. W przerwach między kolejnymi przystankami daje o sobie znać huśtawką skurczonego bólu na wysokości lewego biodra. Zaborcza, zazdrosna, wyrachowana egoistka. Każe się sobie kłaniać, dlatego przygniata mnie do ziemi. Siada wtedy na karku, zakłada swoje perły na moją szyję i próbuje prowadzić mnie jak na smyczy. Pochylam się wtedy i długo muszę walczyć, zanim się wyprostuję. Zanim wyzwolę się spod perłowego jarzma i odepnę wreszcie obrożę.

Nie umiem jeszcze spojrzeć jej prosto w twarz. Boję się, kiedy jest blisko. Na razie na jej sylwetkę patrzę z dużej odległości. Jakby szła od strony ulicy Ceglanej w dół ulicą Dolną. Trzymam wyciągniętą rękę, żeby tam się zatrzymała. Z daleka trzymam uniesioną dłoń - jednocześnie ją pozdrawiam i daję znać, żeby bliżej nie podchodziła. Jeszcze nie teraz. Jeszcze za wcześnie.

Raz tylko spróbowałam spojrzeć jej w twarz. Byłam odważna, bo była ze mną Pani Bogna.
Siedziałyśmy razem z Eugenią w samochodzie. Dopiero co przetarłam deskę rozdzielczą, więc Eugenia ubłoconym trzewikiem z upodobaniem w nią kopała. Lekko, ale rytmicznie. Zostawiała na szarym materiale błotne cętki. Czekała, aż wyjdę z terapii. A ja podczas terapii zajrzałam do niej. Zrobiłam jej psikusa. Chciałam ją zaskoczyć. Ale poznała już moje myśli. Za późno. Zbita szklanka.

- Spójrz na mnie, Eugenio. Odwróć się do mnie, spójrz mi w oczy, proszę.

Byłam dzielna, bo była ze mną Pani Bogna. Patrzyłam na profil Eugenii i wydawało mi sie, że kącik ust jej drgnął. Ściszyłam głos i poprosiłam raz jeszcze, zachęcona przez Panią Bognę.
I wtedy Eugenia zaczęła powoli odwracać twarz w moją stronę. Na klatce piersiowej poczułam wielki ciężar. Skóra na twarzy ścierpła mi ze strachu. Tułowiem zaczęłam odginać się na fotelu do tyłu. Czułam, jak rozszerzają mi się z przerażenia źrenice.

Jedna połowa twarzy Eugenii piękna, arystokratyczna i regularna. Druga połowa rozpada się. Gnije. Odpadają zepsute kawałki policzka zzieleniałego rozkładem. Wysokie czoło odsłania opadająca skóra, ukazując nagą czaszkę. Nieruchome, całe czarne oko wypływa z oczodołu. W ziejącym pustką otworze kłębią się tłuste czerwie. Kołnierzyk częściowo tylko zasłania napięte ścięgna szyi i zszarzałe od rozkładu mięśnie.
-Proszę, Eugenio, odwróć się już, nie każ mi na siebie patrzeć. Jeszcze nie teraz, proszę. Jeszcze za wcześnie.
Płakałam z przerażenia. Ale Pani Bogna była ze mną. Eugenia przyczaiła się na lewym biodrze. Była zła, że ją niepokoiłam, a później z prośby się wycofałam. Pogroziła mi chudym, kościstym palcem. Musnęła dół pleców, postukała w łopatki. Kiedy wstawałam z fotela u Pani Bogny, mocno przygięła mnie do ziemi. Kazała się pokłonić w geście przeprosin.       
To dlatego się jej boję. To dlatego jej nie akceptuję. Eugenia z jednej strony dybie na moją wolność. A z drugiej chce mi ją dać. Tylko że ja wolność inaczej sobie wyobrażałam. Nie tak, jak śmierć.  


Co rano przychodzi siedmiu aniołów. Wchodzą bez pukania. Jeden z nich nagłym ruchem wyjmuje mi z piersi serce. Przykłada do ust. Inni robią to samo. Wtedy usychają im skrzydła, a twarze ze srebrnych stają się purpurowe. Odchodzą ciężko tłukąc sabotami. Serce zostawiają na krześle jak pusty garnuszek. Cały dzień trzeba napełniać, aby nad ranem aniołowie nie odchodzili srebrni i skrzydlaci.

Cóżeś ty za pani


Nie wiem, dlaczego nagle postanowiłam sięgnąć po książkę Anny Wojtachy. W bibliotece podejmuję wiele nieracjonalnych decyzji - od wyboru opowieści dla dzieci, przez legendy skandynawskie aż po tanie romansidła czy ograne kryminalne zagadki. Dziwne. Rzadko którą biblioteczną zdobycz ostatnio dokończyłam. Może to wina rzutu, może po prostu kiepskich wyborów.  Im bardziej jestem wyczulona na tandetę, tym chętniej po nią sięgam. Po czym rzucam w kąt, ryzykując zapłacenie rujnującej mój budżet kary w wysokości jeden złoty i trzydzieści groszy.

Ale książkę Wojtachy wybrałam chyba podświadomie. Bo są momenty, kiedy Afgańska Siostra wyślizguje mi się. Komunikacyjnie oddala, jakby bytowała na zupełnie innej orbicie. Oczywiście można to wytłumaczyć na wiele sposobów. Pierwszym jest chociażby to, że jestem kaleką. Obiecałam jej, że będę jej towarzyszyć w marszu, a okazało się, że godzinny spacer po Nowym Świecie jest dla mnie nie do pokonania. Czasem przejazd tramwajem na Wolę graniczy dla mnie z cudem. Podniesienie tego, co spadło ze stołu, odkładam na święty nigdy. Więc czemu się dziwić, że nie byłabym w stanie pojechać z nią na wojnę.
Wyrzucam to sobie wielokrotnie, że nie jestem tak silna jak ona. Że powinnam, a nie jestem. Głównie fizycznie, bo psychicznie może i wojnę bym zniosła. A może nie. Tyle przecież o sobie wiemy, ile nas sprawdzono.

Sięgnęłam po tę książkę, bo chciałam spróbować zajrzeć do głowy Asi i sprawdzić, co w wojnie jest takiego uzależniającego. Oczywiście wiele razy próbowała mi to tłumaczyć, ale przecież każdy ma swoją wojnę i powody, dla których na nią jedzie. Tym bardziej jako cywil. Powiedziała mi kiedyś, że wybrała Ghazni, bo chciała wreszcie coś poczuć. Po wielkiej pustce. Ale to zaklęty krąg. Bo jak się wyjechało raz na wojnę, trudno liczyć na to, że po powrocie wieczorne wydanie wiadomości dostarczy człowiekowi jakichkolwiek emocji. W sensie ich prawdziwości. A przecież z wojny kiedyś się wraca. Teoretycznie do domu. Jeśli się go w sobie nie ma, dokąd się wraca?

Denerwowała mnie momentami Wojtacha. Z jednej strony wywija nad głowa hasłami o dziennikarskiej misji i konieczności przezroczystości, a z drugiej - w całej książce snuje nić samouwielbienia i potwierdzenia wyjątkowości podejmowanego przez siebie ryzyka. Jagielski tak nie ma. Z każdej strony przebija jakieś potwierdzenie tego, jaka to twarda baba. I sama tworzy te dowody dwojako: przytaczając kolejne sceny wojenne, których ni stąd ni zowąd staje się główną bohaterką, a później przyklepując to jeszcze komentarzem niby to z offu i "zupełnie obiektywnym" swoich towarzyszy wojennej zawieruchy. Nie wiem, coś mi tu nie gra.
Asia tak nie ma. Asia nie epatuje swoja wyjątkowością, choć odwagi ma zdecydowanie nie mniej niż Wojtacha. O uzależnieniu od adrenaliny wojennej mówi tylko zapytana. Ale nie przykleja sobie etykietki, nie wypala zaraz po swoim nazwisku, że była na wojnie.  
Oczywiście chylę czoła przed odwagą Wojtachy, ale byłoby mi wstyd opowiadać o wojennej pożodze przez pryzmat samej siebie, ale w sensie mojego domniemanego męstwa. W każdym razie w taki sposób.  
"Wojna sprawia, że czujemy się wyjątkowi". Pewnie prawda. Szkoda, że Wojtacha większość z komunikatu o wyjątkowości prezentuje na zewnątrz, a nie zostawia dla siebie. Bo nie dociera do jądra rzeczy, tylko ślizga się po powierzchni zjawiska. Tak, to mi zdecydowanie przeszkadzało. A może to wina redakcji? Nie wiem, pewnie znów się czepiam.

"Miłość na wojnie ma iny smak. jest nie tylko spełnieniem i rozkoszą. Jest silną potrzebą, jest odreagowaniem. Jest namiętna go granic, gwałtowna i ostra. Spotęgowana przeżyciami każdego dnia. Ekstremalna jak miejsce, w którym jesteśmy. Ludzie szukają nowych doznań, kochając się w windzie czy w parku. To się jednak w żaden sposób nie równa z seksem pod ostrzałem. Miłość na wojnie zawsze może być tą ostatnią. Uprawia się ją więc całym sobą, jakby nie miało się na nią już więcej czasu".
Czytałam tę książkę i myślałam o sensie mojego zawodu, o tym, że nigdy prawdziwej wojny nie zobaczę, bo do czego to podobne, żeby kalekiego dziennikarza na ową wysyłać, ale również o tym, co czuje bądź czuła Asia. I w tej wojennej heroinizacji wiele wspólnego mają zarówno Wojtacha, jak i moja młodsza wojenna Siostra, którą los zesłał mi nagle, niespodziewanie i niezasłużenie. Ot, miłość chociażby. Niewytłumaczalna, niepoukładana, nieracjonalna, nielojalna, a przy okazji dzika, nieokiełznana, jakby rodem z jakiejś amerykańskiej produkcji. Wojtacha traktuje ją mniej romantycznie raczej niż Asia, więcej w niej frustracji, męskiej potrzeby zaspokojenia fizycznych potrzeb, w Asi więcej potrzeby poczucia bezpieczeństwa, posiadania swojej przystani, falochronu. Co prawda zachowania pana wojaka doprowadzają mnie do szału, ale z drugiej strony - co mnie do tego? To ich decyzje. Ale jak myślę, ile nocy przez niego przepłakała, skręcają mi się jelita. Mam ochotę ukręcić mu głowę gołymi rękami. I za chwilę bezradnie je opuścić, bo jest coś w zachowaniu Asi, co doskonale rozumiem. I leży to bez wątpienia również u podstaw moich decyzji o wybieraniu takich, a nie innych lektur. Przecież coraz więcej na moich półkach książek o wojnie, o korespondentach wojennych i dziennikarskiej etyce. Doprawdy, długo nie trzeba się zastanawiać, dlaczego.  No i jeszcze ta jednoczesna męska obecność i nieobecność w naszych życiach. Pewnie popełniam grzech, porównując się do Asi, ale chyba jednak coś wspólnego mamy. Tylko że moja codzienna wojna to wojenka, mnie nie świszczą nad głową kule i nie muszę uciekać do schronu. Póki co nad moją kondycją czuwa doktor Majkel i sztab dobrych ludzi, którzy zaaplikują odpowiednie ćwiczenia, dozują dobre słowa i monitorują jakość życia. Asia tam tego nie miała. Czyli jednak grzech. Cóż, starsze siostry zazwyczaj mentalnie są mniej udane.

czwartek, 25 grudnia 2014

Święta według Seussa

A więc to tak wyglądają Święta z wyboru. Tak, jak chciałam. Tak, jak sobie życzyłam. Widzisz, Kasiu, Juliusz Cezar powiedział Ci kiedyś, że spełnianie marzeń boli. Po raz kolejny miał rację. Pierwszy raz wtedy, kiedy zostałam dziennikarzem. Bodaj nie tak to sobie wyobrażałam.

Chyba najtrudniejsza była Wigilia, ale to już za mną. Mnożąc niewyobrażalnie listę zadań, multiplikując zadania do wykonania, przeżyłam cudem przedpołudnie. W strugach wszędobylskiego deszczu zrobiłam ostatnie zakupy. Udawałam sama przed sobą, że podśpiewywanie pastorałek i radiowych kolęd sprawia mi przyjemność. Zrezygnowałam z telewizora, tętniącego marketingowym przekazem o wyjątkowym, magicznym czasie bliskości i rodzinnego ciepełka. Zmusiłam Eugenię do pokornego towarzyszenia mi w ostatnich przygotowaniach. Do czego? No właśnie. Wychodzi na to, że wiele hałasu o nic.
Tylko dwie łzy mi spadły tego wieczoru. W kuchni u Agnieszki poczułam się przez chwilę obco, jak osierocone dziecko, jak porzucona mała dziewczynka, która kątem próbuje wyżebrać u kogoś odrobinę rodzinnego ciepła. Wciska się w kąt kaflowego pieca, żeby nie było jej za bardzo widać, przyciska się do niego całym ciałem, żeby tylko tej brokatowej atmosfery odrobinę uszczknąć. Żeby choć na moment osiadła na rzęsach. Choć na chwilę się rozgrzać. Potem mogę pójść dalej, będzie dobrze, przecież zawsze sama sobie radziłam. Jacques szybko pospieszył na pomoc z kieliszkiem prosecco. Ulżyło mi po pierwszym wielkim hauście. Jeszcze tylko ciocia Mirka powiedziała, że okulary mi zaparowały. A potem nie było nawet kiedy myśleć o tym, że sto trzydzieści kilometrów ode mnie na stole w domu mojej mamy stoją tym razem dwa puste nakrycia. Jedno tradycyjnie dla Dziadka, z drugie w tym roku dla mnie. Nie odebrała ode mnie telefonu w Wigilię. Ale za to Roman Czejarek na antenie przeczytał moje życzenia. Wiedziałam, że słucha. Przecież zawsze słucha Jedynki. Może i się nie przyłożył do ładniejszego przeczytania życzeń (wielokrotnie już przekonałam się, jak skutecznie dziennikarska woda sodowa potrafi do głowy uderzyć), ale to był jedyny sposób na to, żebym do mamy dotarła z życzeniami. A smsem do niej nie chciałam. Wydało mi się to niegrzeczne i niestosowne. Za to mama odpowiedziała mi smsem sugerującym, że Babcia nie żyje. Gdyby nie check-lista z poranka, pewnie bym się rozpadła. Jak to dobrze, że od zawsze potrafiłam znaleźć sobie jakieś zajęcie.  

Największym prezentem w te Święta jest ilość powtórzonych zaproszeń. A to na śledzie, a to na ciasto, a to na rozmowy o literaturze. Póki co skorzystałam tylko z jednego. To i tak nad wyraz dużo dla mnie. Eugenia lubi ciszę, spokój i własny rytm. Rytm staruszki z filmu Kędzierzawskiej. Własne wybory, własne lektury, sen o każdej porze doby. Dobroczynny rower i ćwiczenia zlecone przez Iwonkę. Humor poprawiają mi czerwone paznokcie pięknie przez Kamilę na okoliczność Świąt wyszykowane. W kolorze wina truskawkowego. Szkoda, że spożywanego samotnie na ławce.

A jednak to jak gen. Już nie pamiętam, co znaczy radosne Święta, więc żadne już takie dla mnie nie będą. Bez względu na to, gdzie się znajdę. Wspomnienie tych wszystkich przerażających Wigilii u Mamy, kiedy łzy kapały mi jak groch, soląc zupę grzybową, są jak tkanka bliznowata. Zawsze będą mi ściągać ramiona, sprawiać, że broda mi drży i że chcę zawinąć się w kołdrę i do końca tego strasznego marketingowego czasu stać się człowiekiem-burrito, który nie będzie miał świadomości upływającego czasu, nie będzie musiał jeść kapusty, śledzi i przy opłatku łykać łez. Wychodzi na to, że tych straconych lat, przez które nauczyłam się, że Święta to kara, nie zrekompensują przedświąteczne uśmiechy i radosne oczekiwanie, które obserwowałam w warszawskich domach przez ostatnie dni. To było takie piękne, kiedy Kamila szykowała się do sprawiania ryb, a Maciek - swoim sposobem, bo sarkastycznie, ale jej sekundował, Ewka wycierała ręce w pognieciony podkoszulek, kiedy zrobiła sobie przerwę w ciachaniu cebuli i kiedy Mama Toot rozmawiała ze mną przez telefon i łamał jej się głos. Tyle mogłam podpatrzeć, tyle zobaczyć. Aha, to tak, wy wszyscy naprawdę się cieszycie, że razem do tego stołu zasiądziecie. Jakie to dziwne, jakie egzotyczne, jak zadziwiająco fascynujące i inne od tego, co mam co roku. Co miałam co roku.
Chłonęłam wszystkie ciepłe i dobre gesty, tłumacząc sobie, że to nieprawda, że na nie nie zasłużyłam - koszulka z logo "Polityki" od Piotra, cały worek prezentów od Ewy, barszczyk u Agnieszki i Marcina, wzruszająca kartka od Iwony. Kasiu, to nie jest tak, przecież Pani Bogna ci powiedziała, że na miłość nie trzeba zasłużyć. "Ile ja mam szczęścia, że was mam" - powiedziałam w szpitalu do Mamy Ali. A Mama Ala na to: "to my jesteśmy szczęściarzami, że Ciebie mamy". I przez jedną krótką chwilę jest we mnie jasno i spokojnie, ciepło, bezpiecznie, Eugenia mości się we mnie jak w chuście dla indyjskiego niemowlęcia, ssąc ostry pazur i oszczędzając mi bolesnego kłucia. A kiedy zapada zmrok i stąpam po saskokępnej ciszy, słyszę jej kroki obute w trzeszczące skórzane trzewiki i strach mnie chwyta za gardło.

Poranek pierwszego dnia Świąt przyniósł mdłości. No tak. Do tej pory bezglutenowo, wczoraj bezrozumnie wpakowałam w siebie wszystko, co mi podsunęli. Śledź na dwa miliony sposobów, chrzęszczący świeżą cebulką pod pierzynką z zakazanej śmietany. Z jaką rozkoszą obracałam na języku kulki pomarańczowego kawioru i wyobrażałam sobie, że jestem petersburską hrabianką, której przyniesiono właśnie kolację na godzinę przed wyjściem do opery. Czerwony barszczyk, a do tego uszka z pieczarkami i soczewicą. Pierożki bawarskie przez Jacquesa pieczone. Doskonały łosoś, który jak masło rozpuszczał się na moim talerzu obok ziemniaka z wyszukanym śródziemnomorskim sosem. I sernik z mleczna czekoladą, i beza, i pierniki przez dzieci wypiekane. Same dobre rzeczy.

Nocna Warszawa drzemiąca wigilijnym ciepłem. Podobała mi się. Gdyby nie gderanie ciotki, pojechałabym pewnie na Szczęśliwice popatrzeć, jak ludzie udekorowali okna. Cudze okna. Rozświetlone i w połowie ciemne. Wyludniona Warszawa, bo słoiki takie jak ja pojechały gromadzić kolejne zapasy.
Nieważne, że Święta bez śniegu. Za to w strugach sążnistego deszczu, który od ponad tygodnia uznał, że nie ma zamiaru się skończyć. Bo tak. Leje nieustannie. nawet jak na chwilę przestanie, w kolanach czuję zapowiedź kolejnej katastrofy. Leje i leje od ponad tygodnia. Wszędzie wilgoć i wstrętny chłód. Ponure poranki, zachmurzone popołudnia, wieczory skąpane w strugach deszczu, przemoczone ulewą noce. Psy patrzą na swoich właścicieli z błaganiem w oczach, żeby tym razem nie musieć włazić do wanny. Nic z tego. Ludzie z kozaków przeskoczyli w długie kalosze i brodzą w nich po świątecznych ulicach, marząc pewnie o małych czółnach, które pozwoliłyby im bezpiecznie i w miarę suchą stopą dostać się do domu. To jest to ocieplenie klimatu? Zawilgoceniem bym go nazwała. Zamiast zmy mamy porę deszczową. Jeszcze się klimatem z Tajlandią zamienimy.

Był taki jeden moment wczorajszego wieczoru, który wydał mi się naprawdę magiczny. Kiedyś wyobrażałam sobie, że w Wigilię naprawdę spełniają się marzenia, a życzenia składane przy opłatku albo w myśli mają cudowną moc. Nawet te wyszeptane w głowie, bo jeszcze mama usłyszy, że chciałabym umrzeć, bo tam po drugiej stronie pewnie nie trzeba płakać. I nadzieja znów wstąpi we mnie, małą dziewczynkę, która chorobliwie wierzy w to, że ludzie są dobrzy i jaśni. I wtedy otworzą się drzwi i wejdzie przez nie nieznajomy pan, otrzepie płaszcz z płatków śniegu i rozłoży ramiona na mój widok. A ja rzucę się mu na szyję, bo będę wiedziała, że, mimo że go nigdy nie widziałam, jest mi wyjątkowo bliski, bo tak jak ja wzdycha, kiedy skończy książkę i uśmiecha się na widok biegnącego psa i otwiera usta w majowym parku, kiedy pada ciepły deszcz.
Nigdy nie przyszedł. Ale ciągle wierzę. Ostatnio tak mocno go wyczekiwałam, kiedy spacerowałam po holu Instytutu Reumatologii. Uporczywie wpatrywałam się już od 6 rano w automatyczne drzwi. Wierzyłam, że otworzą się, wejdzie przez nie Ojciec i powie mi, na co choruje, żeby wlew z Enbrelu mnie nie zabił i żeby doktor Majkel wiedział, co robić. Że położy mi rękę na głowie i powie, że siłę odziedziczyłam po nim i nie mam się czego bać. I będzie mi się przyglądał i sprawdzał, czy nos mam bardziej po nim, czy może usta. A może tembr głosu. A może kolor włosów. I że będą go bawiły moje żarty o ministrze Arłukowiczu i z podziwem spojrzy na to, jak mimo bólu wchodzę po schodach, a nie korzystam z windy jak nawet zdrowi pacjenci. Że powie mi: "jestem z ciebie dumny, córeczko". I kiedyś pokaże mi wszystkie swoje książki. I nie będzie ukrywał tego, że z fizyki też był słaby. A spojrzenie będzie miał spokojne i mądre, trochę smutne, a trochę pogodzone. Zawsze gotowe do obrony. W końcu podobno był adwokatem. I nawet nieczynny zawodowo będzie zawsze gotów mnie bronić za wszelką cenę.
Do ostatniej chwili wierzyłam, że w Wieczór Cudów Mama zadzwoni i powie mi, jak brzmi jego nazwisko. W tym roku jednak talon na spełnione marzenia dostał ktoś inny. Pewnie grzeczniejszy, bardziej pokory i lepszy. A może po prostu tak miało być.
Dostałam za to inny prezent i przyjmuję go jako formę zmodyfikowanego cudu. Takiego w wersji rar, jak zabawki z drewna, które w pudełku są płaskie, a dopiero po rozpakowaniu nabierają kształtów w formie skomplikowanych maszyn i innych obiektów. Do składania przez chłopców, bo przecież dziewczynki są zbytnio ułomne, żeby taką zabawkę pojąc. Zawsze o takim modelu marzyłam.
Kiedy z trudem zeszłam z góry z pokoju Tysi po godzinnym, acz nieudanym strojeniu gitary, sięgnęłam do torby. Dzwonił Łukasz, Kuba złożył mi życzenia. A w messengerze az trzy wiadomości. W tym jedna, której się najmniej tego wieczoru spodziewałam. Dotknęłam drżącym palcem dotykowego wyświetlacza. Wyskoczyła kulka ze zdjęciem J, ruchoma, z padającymi płatkami śniegu. "ZDROWIA. Musisz o to dbać, bo jesteś moim najlepszym i najważniejszym czytelnikiem".
Usłyszałam szum. Jakby coś się we mnie poderwało do lotu. Przygasł świąteczny gwar przy kominku. Poczułam ciepło. Tysia skakała wokół mnie, śpiewając jakąś piosenkę One Republic. A ja tego nie słyszałam. Widziałam tylko ruchomą kulkę z Jego zdjęciem. Pomyślał o mnie w Wigilię. I jeszcze przysłał mi takie życzenia. Teraz nie mam wyjścia. Muszę walczyć dalej. Bo On też wierzy.

- Ciociu, ciociu! Co się stało? - Tysia zawisła na moim ramieniu.
Spojrzałam na dwunastoletnią dziewczynkę, którą sama niedawno byłam i wtedy Eugenia uderzyła po raz pierwszy.
- Ciociu, powiedz coś! Stało się coś? Masz takie duże oczy... - nie ustępowała.
- Mamo, cioci coś się stało! 
Agnieszka podeszła, spojrzała na mnie i po prostu położyła mi rękę na ramieniu. I tak się stają cuda. Po cichu. Bez trąb jerychońskich. Bez błyskawic. W środku. Po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę się uśmiechnęłam.
       

Dziś przez cały dzień robię tylko to, na co mam ochotę. Dzień upływa powoli, pewnie dlatego, że od 15 jest już wieczór. Deszczowy - dodajmy.
Od rana oglądałam balet. "Dziadek do orzechów" zawsze mi dobrze robi, ale najlepiej, jak oglądam go sama - w spokoju moge wówczas zalać się łzami nad pięknem ludzkiego ciała, wytworów ludzkich rąk i potęgi wyobraźni. I chyba nigdy nie uwierzę do końca w to, ze muzyka jest asemantyczna. W każdym razie nie muzyka Czajkowskiego.
Balet jest uosobieniem magii, bo skupia w sobie grozę i piękno. "Taniec cukrowej wieszczki" był dla mnie zawsze hipnotyzująco przerażający. Dlatego nigdy nie zrozumiem, dlaczego nawet dobre technicznie tancerki podczas tańca uśmiechają się jak kretynki. Zaklęta w cukrową formę wróżka tańczy. Jakie to smutne i onirycznie przerażające. Na koniec można się uśmiechnąć, że baletnica nie wywinęła nadprogramowego niezgrabnego pirueta. A nie szczerzyć się nieustannie przez cały taniec. To tlenowo nieekonomiczne.
Czepiam się, bo sama chciałam kiedyś tańczyć. Chodziła do domu kultury na sekcję baletową, ale Mama nie miała czasu wiecznie mnie tam prowadzać. Więc prysły sny o tańcu. A teraz już nie ma o czym mówic. Moje kości zarosły gąszczem medycznych pojęć, które brzmią jak nazwy nowoczesnej broni. Nie mogę schylić się po upadłą skarpetkę. Nie ma mowy o pas de deux. Ręce mnie bolą coraz bardziej, przy klawiaturze jest jeszcze nieźle, ale długopisem pisać mi nie tylko trudno, ale boleśnie. Dzisiaj ugryzłam świąteczne jabłko. Było takie śliczne i pachnące. Od Iwonki. Słodkie i kruche. A potem, kiedy dotarłam do ogryzka, poczułam na języku zdrewnienie. Wszyscy naokoło mówią mi, że nie dość, że nie wyglądam na swój wiek, to w ogóle choroba mi urody dodała. Powtarzam, że to dlatego, że ja na wygląd nie choruję. Ale ze mną jest tak jak z tym jabłkiem: na zewnątrz śliczne, błyszczące i zdrowe. W środku cierpkie i zdrewniałe. Takie jabłko nie nadaje sie do sałatki. Nie nadaje się również do rozkrojenia. Nikt by go nie chciał jeść. Wstyd poczęstować kogoś takim jabłkiem.

A potem doładowałam się jeszcze filmem Kędzierzawskiej i mogłam zacząć prawdziwe świętowanie. Czyli położyłam się spać. Bo język mi się plątał i sama sobie nogi podkładałam. Afgańska Siostra orzekła jednak, że dokonałam heroicznego czynu. Przeżyłam Wigilię. A teraz okazuje się, że przy dźwiękach walca Czajkowskiego przeżyłam jeszcze Pierwszy Dzień Świąt. Jeszcze tylko jeden. I będzie kolejny cud.    

piątek, 12 grudnia 2014

Psikus od losu

Wpada do sali doktor Majkel. Ja nieprzytomna. Budzi mnie, łapie za ramiona i woła:
- Pani Kasiu! Pani Kasiu! Widziałem rentgen! Stawy krzyżowo-biodrowe całkowicie zrośnięte!
Ja na wścieku z obudzenia:
-No i to tak pana doktora cieszy?
-Tak!
Obudziłam się zupełnie. Siadam na łóżku wyprostowana jak struna:
-A zamawiał pan taki prezent urodzinowy u mnie?
Doktor Majkel na to:
-Nie, nie, to nie tak! Ja już wypełniłem wniosek o leczenie biologiczne! Żeby wreszcie przestało boleć! Pani Kasiu! Nie będzie boleć!

I łzy mu w oczach stanęły.

Mnie też.

Złe misie

Mama Alicja dobijała się od rana w dniu obchodu. Ciągle coś się działo nie tak. Awantura pod łazienką, wszystko mi z rąk leciało. Nie podobał mi się ten poranek. Ale zdążyłam do sklepu na dół, kupiłam czekoladki i zaniosłam doktorowi Michałowi, bo wczoraj miał urodziny. Polazłam do niego przed obchodem jeszcze. W promocyjnym pakiecie dostał dodatkowo całusa. Ale było mi jakoś nietęgo. Widać, że jemu też.

W końcu dodzwoniła się do mnie Mama Alicja. W nocy przyszedł do niej J. Usiadł na brzegu łóżka. Był bardzo smutny.

Tego dnia dowiedziałam się, że na kości prawego krętarza wykryli chrzęstniak. A przy mojej chorobie operować nie można. 

Złe mi złorzeczy.

Wina i pokuta

Lech Wałęsa trafił do szpitala. Po wyjściu z kościoła po spowiedzi wyrżnął jak długi i złamał nogę. Nie wiadomo, czy przypadkiem nie zataił jakiegoś grzechu i czy na podeście Bóg nie uznał, że czas wyznaczyć mu pokutę.
Tego samego dnia w sali 322 doszło do rękoczynów. Jedna z pań chodząca o kulach nie chciała odstąpić swojego łóżka drugiej pani, bez kul. Ponieważ pani bez kul nie chciała ustąpić, bo uparła się na właśnie to, a nie inne łóżko, ztmosfera się zaostrzyła. Jak pod wpływem cudu pierwsza pani odrzuciła kule, skoczyła drugiej pani na plecy i zaczęłą ją dusić. Radochy co niemiara. Aż interweniowały pielęgniarki, bo niechybnie pani bez kul straciłaby życie.
Po całym zdarzeniu pani o kulach poszła do pobliskiej kaplicy modlić się. Nie wiadomo, czy o odpuszczenie grzechów, czy o łóżko.

Powiedz Sparcie

Siódmy dzień na oddziale. Magiczny, mistyczny jakiś. Tyle się zdarzyło, tyle zdarzyć się chce. Znowu nie wiedzą, co robić. W promocji przyoblekłam się w rekordowe OB na poziomie 78 i CRP 50. Promka w Zarce była.
Wczoraj po obchodzie byłam rozczarowana i trochę zmartwiona. Gdybym zdecydowała o rozłożeniu się na czysto i podniesieniu OB do poziomu 135, a CRP 300, wiedzieliby, co robić. Włączyliby szerokopasmowe trucie sterydami. A tak – nie wiadomo. Jak się na mnie patrzy, nikt by nie powiedział, że cierpię bardziej niż z powodu przewlekłego leczenia kanałowego. Codziennie dostaję dobroczynny Naclofen wzmacniany Mydocalmem, który jeszcze brał mój dziadek. Pierwszego dnia leżałam po nim jak zwiędły por. Język uciekał mi z ust na bok, śniłam o prababci Mariannie i słyszałam głosy pochodzące z wykonania jakiejś smutnej kołysanki.

Wczoraj ruch. Dużo się działo, bo jak to tak, że pacjentka już tydzień na oddziale, a żadnej poprawy w wynikach nie widać. Okazało się również, że mało kto ma tak zmasakrowaną kość udową jak ja, w związku z tym na USG posłużyłam jako model sprawdzany przez doktorantów, profesorów i techników, którzy jeszcze takich cudów nie widzieli. Było też dobre zdarzenie. Poszłam na echo serca i miła pani doktor o włosach spopielałych przez lata doświadczeń pozwoliła mi posłuchać, jak bije moje serce.
Wzruszyłam się tym. Szumiało i szurało w worku osierdziowym, wykonując swój tradycyjny przedświąteczny ruch. Pani doktor pokazała mi wejście aortalne, podzieliła je na przedsionki i komory, podświetliła na kolorowo. Dziwiła się, że tak mnie interesuje budowa mojego serca: „zazwyczaj pacjenci mają to w nosie, co na ekranie”. Biło wczoraj tak spokojnie, na leżance trochę czekałam na badanie, trochę przysnęłam, zwolniło, żeby odsapnąć. Śledziłam palcem kropki na wyciszonej ścianie. Pokornie poddałam się przyklejeniu elektrod.
Dzisiaj kolejne prześwietlenia i kolejne badania. Miałam ich już tyle, że modlę się, żeby minister Arłukowicz osobiście się do mnie nie pofatygował. Miałam nawet rezonans magnetyczny wśród ryczących dźwięków kiepskiego beatu. Z czterdziestominutowego badania najbardziej zapamiętałam to, że na obrzeżu aparatu umarła, a potem zaschła mucha. Aparat buczał i piszczał, nie czyniąc musze żadnej różnicy w tym stanie.

***
Pobyt w szpitalu oznacza obserwację przekroju przez wszystkie społeczne warstwy. Vivat, wszystkie stany! Od irytującej prostaczki, która każde zdanie kończy chichotem durnej gimnazjalistki, zmultiplikowany menopauzalnym rzężeniem, przez profesora przechadzającego się w piżamie po korytarzu, jakby to była aula uniwersytecka.
Ekipę w sali mam zacną, która trzy dni temu powiększyła się o wspomnianą rechotnicę, a wczoraj pomniejszyła o wyjątkowo złośliwą hipochondryczkę spod okna. Zastanawiające jest to, jak ludzie kochają chorować. Jak pragną usłyszeć diagnozę, nakarmić się, odżywić jakąś jednostką chorobową. Pani spod okna o ujmującym uśmiechu emerytki i wyjątkowo wrednym spojrzeniu szczwanego lisa przodowała w wyszukiwaniu u siebie coraz to nowych przypadłości. Jak zaczęła ją boleć głowa, cały oddział wiedział, że musi iść do dużyrki po paracetamol. Po spożyciu paracetamolu druga część oddziału dowiedziała się, że natychmiast musi przyjąć jakiś lek na zgagę, inaczej zginie w strasznych męczarniach przypominających ogień piekielny.
Rekord pobiła po biopsji ze ślinianek.
-Panie doktorze, bo ja mam tak, że jak jem zupę, to nagle leci mi z nosa. I chyba to jest tak, że ta wilgoć, którą powinnam mieć w stawach i w oczach, to ja mam w nosie i stąd te moje dolegliwości.
A pan doktor poprawił okulary, udał sromotę i powiedział:
-Droga pani, diagnozuję u pani nieżyt sytuacyjny.
Nieważne były dla niej trzy szwy po wewnętrznej stronie ust. Najbardziej cierpiała, że przez dwie godziny po badaniu nie mogła mówić o swoich zmyślonych chorobach, nie mogła podchodzić do każdego łóżka, żaląc się, jaki to ziemski padół dla niej niełaskawy.
Po półgodzinie nie wytrzymała tej udręki płynącej z konieczności milczenia, złapała telefon i uderzyła w lament:
-Synu? Przyjeżdżaj, bo ja odchodzę. Wiesz, co ja mam? No, wiesz, jak matka cierpi? Mam nieżyt sytuacyjny! Tak, synku, właśnie dzisiaj się dowiedziałam. Nie, nie potrzeba, ja wytrzymam, tylko teraz jakoś trzeba się ratować. Znajdź mi jakiegoś specjalistę, wpisz w internet to schorzenie, może matką się jeszcze parę miesięcy pocieszysz.
Wyszła wczoraj. Pakowała się przez pięć godzin. Do końca miała nadzieję, że jeszcze może coś jej znajdą. Żeby chociaż zapalenie jakieś. Najmniejsze choć. Dysfunkcję narządu jakiegoś. Niedomaganko świąteczne. Prezencik pod choinkę w postaci rzadkiego schorzonka. A tu nic. Rózga wypisu. Żadnych wskazań. Tylkjo córka dietę bezglutenową zaleciła. A mówią, że kryzys minął.