niedziela, 28 grudnia 2014

Nowe wcielenie Prababci Marianny



Eugenia Spondylo nie uznaje kompromisów. Nie ma przeszłości, przyszłość za to do niej należy.
Jak przystało na tych, co mają władzę, nosi się jak arystokratka. Bluzki i suknie z wysokim kołnierzykiem, bufiaste rękawy i nieskazitelna długa spódnica. Ubrania nosi głównie czarne albo brązowe. Nigdy białe, byłaby wówczas nadmiernie widoczna. Na szyi nosi potrójny sznur pereł, ale krótkich, ciasnych jak obroża. W talii ściska się wiązanym gorsetem. Kiedy zwiąże go za mocno, nie mogę oddychać. Rzadko go luzuje. To damie nie przystoi.
Ręce przyobleka w siatkowe rękawiczki. Ciemne, żeby zakryć długie i ostre paznokcie. Czarne na końcach, zbrukane wilgotną ziemią.

Spod spódnicy wystają eleganckie czarne trzewiki zapinane na guzik. Ale niełatwo je zapiąć. Trzeba używać do tego specjalnego szydełka. Ciasno przylegają do łydki. Blokują krążenie. Drętwieje w nich stopa. Kiedy Eugenia się niecierpliwi, stuka czubkiem trzewika o podłogę albo deskę rozdzielczą w samochodzie. Wtedy ból we mnie pulsuje.
Włosy ma długie, ciemne. Związuje je w kok nad karkiem, bardzo ciasno. Tak ciasno, że włosy napinają skórę na twarzy i wtedy oczy Eugenii robią się skośne.
Profil ma arystokratyczny, rysy szlachetne, wąskie usta zaciśnięte. Brwi zazwyczaj ściąga, a wtedy tworzą się u zbiegu nosa i oczu dwie głębokie bruzdy. Jest chmurna i groźna. Niedostępna. Zawsze milcząca. Ma duże, czarne, nieruchome oczy. Martwe. Nie widać w nich białek. Nie rusza nimi. Tylko patrzy. Twardo, nieustępliwie. Czujnie.

Zna każdy mój ruch, ale jednego nie potrafi: wyprzedzić moich myśli. Dopiero kiedy myśl zaistnieje, ona reaguje. Dlatego tak łatwo jej rujnować moje plany. Jednym tupnięciem przekreśla misternie tkane rozkłady spotkań, wyczekiwane podróże, ustalone wcześniej wyjścia.
Przysiada we mnie, kiedy zaczynam planować. Czai się. Odhacza to, co jej pasuje, gniewnym tupaniem reaguje na zadania nadprogramowe i męczące. Czasem jest jak dziecko, które do omdlenia trzeba nosić na rękach, bo inaczej wrzeszczy. Nie znosi długiego siedzenia, długi spacer również ją męczy. W przerwach między kolejnymi przystankami daje o sobie znać huśtawką skurczonego bólu na wysokości lewego biodra. Zaborcza, zazdrosna, wyrachowana egoistka. Każe się sobie kłaniać, dlatego przygniata mnie do ziemi. Siada wtedy na karku, zakłada swoje perły na moją szyję i próbuje prowadzić mnie jak na smyczy. Pochylam się wtedy i długo muszę walczyć, zanim się wyprostuję. Zanim wyzwolę się spod perłowego jarzma i odepnę wreszcie obrożę.

Nie umiem jeszcze spojrzeć jej prosto w twarz. Boję się, kiedy jest blisko. Na razie na jej sylwetkę patrzę z dużej odległości. Jakby szła od strony ulicy Ceglanej w dół ulicą Dolną. Trzymam wyciągniętą rękę, żeby tam się zatrzymała. Z daleka trzymam uniesioną dłoń - jednocześnie ją pozdrawiam i daję znać, żeby bliżej nie podchodziła. Jeszcze nie teraz. Jeszcze za wcześnie.

Raz tylko spróbowałam spojrzeć jej w twarz. Byłam odważna, bo była ze mną Pani Bogna.
Siedziałyśmy razem z Eugenią w samochodzie. Dopiero co przetarłam deskę rozdzielczą, więc Eugenia ubłoconym trzewikiem z upodobaniem w nią kopała. Lekko, ale rytmicznie. Zostawiała na szarym materiale błotne cętki. Czekała, aż wyjdę z terapii. A ja podczas terapii zajrzałam do niej. Zrobiłam jej psikusa. Chciałam ją zaskoczyć. Ale poznała już moje myśli. Za późno. Zbita szklanka.

- Spójrz na mnie, Eugenio. Odwróć się do mnie, spójrz mi w oczy, proszę.

Byłam dzielna, bo była ze mną Pani Bogna. Patrzyłam na profil Eugenii i wydawało mi sie, że kącik ust jej drgnął. Ściszyłam głos i poprosiłam raz jeszcze, zachęcona przez Panią Bognę.
I wtedy Eugenia zaczęła powoli odwracać twarz w moją stronę. Na klatce piersiowej poczułam wielki ciężar. Skóra na twarzy ścierpła mi ze strachu. Tułowiem zaczęłam odginać się na fotelu do tyłu. Czułam, jak rozszerzają mi się z przerażenia źrenice.

Jedna połowa twarzy Eugenii piękna, arystokratyczna i regularna. Druga połowa rozpada się. Gnije. Odpadają zepsute kawałki policzka zzieleniałego rozkładem. Wysokie czoło odsłania opadająca skóra, ukazując nagą czaszkę. Nieruchome, całe czarne oko wypływa z oczodołu. W ziejącym pustką otworze kłębią się tłuste czerwie. Kołnierzyk częściowo tylko zasłania napięte ścięgna szyi i zszarzałe od rozkładu mięśnie.
-Proszę, Eugenio, odwróć się już, nie każ mi na siebie patrzeć. Jeszcze nie teraz, proszę. Jeszcze za wcześnie.
Płakałam z przerażenia. Ale Pani Bogna była ze mną. Eugenia przyczaiła się na lewym biodrze. Była zła, że ją niepokoiłam, a później z prośby się wycofałam. Pogroziła mi chudym, kościstym palcem. Musnęła dół pleców, postukała w łopatki. Kiedy wstawałam z fotela u Pani Bogny, mocno przygięła mnie do ziemi. Kazała się pokłonić w geście przeprosin.       
To dlatego się jej boję. To dlatego jej nie akceptuję. Eugenia z jednej strony dybie na moją wolność. A z drugiej chce mi ją dać. Tylko że ja wolność inaczej sobie wyobrażałam. Nie tak, jak śmierć.  


Co rano przychodzi siedmiu aniołów. Wchodzą bez pukania. Jeden z nich nagłym ruchem wyjmuje mi z piersi serce. Przykłada do ust. Inni robią to samo. Wtedy usychają im skrzydła, a twarze ze srebrnych stają się purpurowe. Odchodzą ciężko tłukąc sabotami. Serce zostawiają na krześle jak pusty garnuszek. Cały dzień trzeba napełniać, aby nad ranem aniołowie nie odchodzili srebrni i skrzydlaci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz