poniedziałek, 11 grudnia 2017

Pusta planeta

Babcia odeszła bez mojej obecności.

Zawsze była Niemożliwa.
Zawsze musiała postawić na swoim.
Wybrała datę 3 grudnia, żeby nie narobić rabanu przed samymi Świętami.
Następnego dnia Jej siostra miała 97 urodziny. Babcia zrobiła jej prezent i przekazała pałeczkę pierwszeństwa. Ogień olimpijski. Klucze strażnika.
W imieniny ojca Babci, mojego Pradziadka Mikołaja, odbyła się kremacja Babci. Wyglądała w trumnie tak, jak chciała. Ani jednej zmarszczki. Nawet toczek granatowy z błękitną woalką, który nas z Mamą kosztował tyle zdrowia, wyglądał właściwie. Na rękach miała granatowe siatkowe rękawiczki. I rajstopy cieliste, bo przecież zmarli nie mają żałoby. Wyglądała, jakby szła na tańce. I na pewno teraz tańczy. Tak się w tym tańcu zapamiętała, że aż do mnie nie przyszła.

Tylko w niedzielę przed 8 usłyszałam głos Dziadka, który interweniował w sprawie mojego lenistwa tylko w skrajnych przypadkach. I teraz był ten skrajny. "Wstań już" - powiedział do mnie o 7.40. A o 7.50 odeszła Babcia.

Zaskoczyła mnie drastyczna fizjologiczność śmierci. Kiedy pochyliłam się nad ciałem Babci leżącym w pokoju na dywanie, pochylałam się właśnie nad ciałem. Nad niczym innym. Rozchylone usta nie oddychały. Lewa ręka leżała bezwładnie. Próbowała ją pyszczkiem ogrzać zrozpaczona i zdezorientowana Kropka.
A potem panowie zabrali ciało mojej Babuni w czarnym worku na noszach. Byli delikatni i przezroczyści.
Kropka wydała z siebie pełen bólu skowyt.

Kiedy szłam za urną z prochami Babci, spojrzałam na rzekę. Ner był cichy i pogodny. Jakby wiosna była. A Babcia odgrażała się, że umrze w maju. Następnego dnia po pogrzebie spadł śnieg.
Mistrzyni planowania.

Babuniu moja, moje Słoneczko, moja Rozśpiewana Królowo Życia, moja Mistrzyni podziału niepodzielnego, każda grudka powietrza Tobą się mieni.
Rozpaczliwie, o każdej porze doby próbuję znaleźć choć okruch metafizyki w Twojej Śmierci. Okruch choć.

Uporczywie go nie ma.

czwartek, 30 listopada 2017

Telefon w śnieżycy

- Słucham, przychodnia.
- Dzień dobry, otrzymałam skierowanie do poradni leczenia bólu. Czy mogę zapisać się na wizytę przez telefon?
- Rozpoznanie?
- Zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa.
- Mhm. Proszę zadzwonić w połowie grudnia, wtedy będą zapisy.
- A czy do tego czasu moje skierowanie będzie aktualne?
- Aktualność tracą skierowania w przypadku chorób, które można wyleczyć. Pani choroba nie wygaśnie. Skierowanie będzie więc aktualne do momentu realizacji wizyty w naszym szpitalu.

Nie wygaśnie.

Nie wygaśnie.

Nie wygaśnie.

gaśnie

śnie

nie

czwartek, 23 listopada 2017

Właśnie, że jeszcze nie

Mój organizm w bezmiarze swojego geniuszu najprawdopodobniej wytworzył przeciwciała, które nie pozwalają Infliksimabowi hamować mojej choroby. Nie wiem, co to oznacza. Wiem tylko, że boli mnie coraz bardziej, Iwona jest bezradna, a Doktor Majkel od trzech tygodni konsultuje mój przypadek zagranicą i wciąż jest bezradny. Monter w Instytucie jak się wyzłośliwiał, tak się wyzłośliwia, żyły nadal słabe, witaminy D3 mimo suplementacji wciąż mam śladowe ilości.

Słońca w wakacje było znów jak na lekarstwo, wakacje krótkie, smycz w pracy coraz krótsza, dławi mnie mocniej i mocniej. Zarząd cofnął mi zgodę na pracę z domu bez żadnej przyczyny - inni, zdrowi dziennikarze mogą pracować. Ja nie, bo "ktoś w redakcji musi siedzieć". I tym kimś muszę być ja. Wczoraj Tadeusz zlitował się i przyniósł mi z kuchni herbatę, bo nie byłam w stanie pokonać dwóch pięter po schodach bez poręczy. Ale inni jakoś z pomocą nie spieszą. Nie muszą przecież.

Dwa dni temu na widok kładki prowadzącej na drugą stronę ulicy poczułam silny ból w klatce piersiowej. 
Ucieszyłam się.

Ucieszyłam się, że to zawał i to się wreszcie skończy.
Że już nie będzie bolało.
Że już nikt nie będzie zgłaszał pretensji, że nie jestem społecznie aktywna, nie chodzę na imprezy, nie planuję sylwestra i nie idę na tańce.
Że się nie odzywam, nie dzwonię i nie zgłaszam chęci spacerowania po Krakowskim Przedmieściu w tempie mi narzuconym.
Że już nikt nie cofnie mi delegacji tylko dlatego, że ktoś w redakcji musi siedzieć.
Że kolega z biurka obok już nie będzie nade mną śmierdział i bluźnił.
Że już nie będę działała na zlecenie i nie będę dostarczać zamówionych książek. Nie będzie kpin z tego, że od miesiąca nie byłam podłogi w kuchni, bo nawet na sedesie nie mogę usiąść.
Że już nie będzie deadline'ów, kwaśnych min, sarkania na mój "nazbyt literacki jak na biznesowe pismo styl". Nie będzie rwanych bólem nocy, suchych łez, zmarzniętych rąk i kubków niemożliwych do wyjęcia z szafki, bo bark mi nie działa. Nie będzie zagrożenia utratą wzroku, strachu przed wynikami badań, morderczych wigilii, patrzenia na uporczywe umieranie Babci, samotnych wieczorów, snów o spotkaniu Taty.

Ale mi przeszło. Przeszło, bo przyczepy przyśrodkowe znajdują się w części przymostkowej na powierzchniach zewnętrznych kostnych fragmentów żeber II, III, IV i V. Boczna część kończy się silnym ścięgnem przyczepionym do wyrostka kruczego łopatki. Zatem przyrost przyczepów daje objawy mylące, bóle fantomowe, jakbym miała zawał.

Tak to mi psikusa zrobił on.
Mięsień piersiowy mniejszy.
Zalotnik.

niedziela, 23 lipca 2017

Moment dziejowy

Kilka lat temu na łamach prestiżowych magazynów dla intelektualistów i humanistów przetoczyła się dyskusja o tym, że moje pokolenie, pokolenie 30-latków, nie miało okazji przeżyć tzw. doświadczenia pokoleniowego. Miało to mieć wpływ na prozę polską, poezję i kształt publicystycznego dyskursu. Dla mojej Mamy to był komunizm i jego obalenie, dla części tego pokolenia - rok 1968. A zatem moment dziejowy dla mojego pokolenia przyszedł teraz. Kiedy od ponad tygodnia przemierzam popołudniami i w nocy ulice Warszawy, krzycząc głośno i domagając się utrzymania w Polsce demokratycznych rządów. Doświadczam na własnej skórze i na własne oczy, co oznacza propaganda, zagrożenie ze strony władzy, ale i legendarna polska solidarność, którą znałam tylko z materiałów archiwalnych i podręczników do historii. A więc czas to smutny, ponury i przerażający, ale piękny jednocześnie.
Bez wątpienia to czas kształtowania i wykuwania charakterów, wielki sprawdzian odporności i dojrzałości. A także wytrzymałości psychicznej, bo na własne oczy widziałam, jak policja wynosi ludzi protestujących pod sejmem.
Toot wciąż nie rozumie, że mogą się skończyć jej popołudnia z chilloutem z marihuaną, flat white na mleku wegańskim, zakupami na weekend w Berlinie i wylotem na wakacje do Bolonii. Pio przesyła mi przez Messenger memy - i w ten sposób walczy o demokrację. Pod sądy nie chodzi, bo o 18 kładzie się spać. Wczoraj i dzisiaj na demonstracje poszła ze mną Afgańska Siostra i bardzo mnie to cieszy. Nie namawiałam. Sama zaproponowała, powiedziała, że ze mną będzie jej raźniej.

Wielki podziw mam dla Mamy - że to wszystko znosi. Że patrzy na to, jak umiera to, na co przez całe swoje zawodowe życie tak ciężko pracowała. Jak politycy obrażają ją, plują na jej dokonania, a mnie wyzywają od bolszewickich upiorów, ubeckich wdów i pożytecznych idiotów. Nie wspominając o "zdradzieckiej mordzie", "elemencie animalnym" i "kanaliach".
Całą sobą trzymam kciuki za prawników, żeby wytrwali na urzędach w tych trudnych i pełnych zasadzek czasach.

Jestem zmęczona, bo śpię stanowczo za mało jak na reumatyka z OB wciąż podwyższonym, za mało czytam, zbyt rzadko chodzę na spacery, za mało słucham ciszy. Ale nie mogę, nie mogę wysiedzieć w domu, kiedy naród maszeruje i staje się historia.

Lato - jak przewidywałam. Kapryśne, wilgotne, nieokiełznane, wieczorami upiorne, zatopione w blasku świec i cieple ludzkich oddechów.

Żyję. Wciąż jestem.


Kto mi powiada, że moja ojczyzna:
Pola, zieloność, okopy,
Chaty i kwiaty, i sioła - niech wyzna,
Że - to jej stopy.

Dziecka - nikt z ramion matki nie odbiera;
Pacholę - do kolan jej sięga;
Syn - piersi dorósł i ramię podpiera:
To - praw mych księga.

Ojczyzna moja nie stąd stawa czołem;
Ja  ciałem zza Eufratu,
A duchem sponad Chaosu się wziąłem:
Czynsz płacę światu.

Naród mię żaden nie zbawił ni stworzył;
Wieczność pamiętam przed wiekiem;
Kluch Dawidowy usta mi otworzył,
Rzym nazwał człekiem.


środa, 28 czerwca 2017

Chrabąszcza umieranie

Dziś pogoda była nieznośna. Zaspałam, bo radiobudzik wyłączył się z powodu przerwy w dostawie prądu. Zapowiadali wielkie upały, więc stolica miała umieścić dziś kurtyny wodne na ulicach, żeby przechodnie mogli się schładzać. Kiedy wstałam, okazało się, że natura wyprzedziła Ratusz. To była prawdziwa zasłona z deszczu. Lało jak z cebra przez dwie godziny. Potem nastała bezlitosna kanikuła. Paliła chodniki, przechodniów, kleiła do ciała bluzkę, mdliła okrutną wonią niemytych ciał w autobusach. Prażyła jak pestki słonecznika na patelni. A wieczorem znów zagrzmiała i zlała ulice Warszawy deszczem.

Wyszłam na balkon, żeby bosymi stopami zanurzyć się w deszczówce, która grzała się od balkonowych płytek.
Na parapecie okna zobaczyłam niezwykłą scenę, jak z szekspirowskiej sztuki o królewskim umieraniu. Po Saskiej Kępie, choć pewnie nie tylko, kołują popołudniami olbrzymie żuki. Nie mam pojęcia, jak mogą się nazywać, bo odróżniam osy od pszczół, ale szerszenia od osy już nie odróżnię. Na pewno nie wtedy, kiedy jest w locie. Stosunkowo niedawno dowiedziałam się również, że to, co mam za bąka, jest trzmielem. I tak to właśnie język wyprowadza mnie na manowce.
W każdym razie nad Saską Kępą, a dokładniej moim balkonem, wieczorami kołują olbrzymie latające stworzenia, które swoimi skrzydłami wytwarzają niski, irytujący dźwięk. Mimo tego intuicja podpowiada mi, że nie są groźne. Może to chrabąszcze? Nie wiem. W każdym razie na widok osobnika padam nieomalże na balkon, bo jego niezgrabny nieco lot zaskakuje konsekwencją wściekłego messerschmitta.

Po dzisiejszej ulewie obserwowałam jednego takiego jasnoszarego niby-chrząszcza. Nie brzmiał już w trzcinie, bo miał mokre skrzydła. W niezrozumiałym dla ludzkiego gatunku celu próbował wspiąć się na okno. Co chwilę przewracał się na plecy, mocząc ponownie i tak już mokre skrzydła. Odwłok ma ciężki, a nóżki nieproporcjonalnie cienkie. Przegrywa z grawitacją i strukturą farby na parapecie. Znalazłam w tym jakąś masochistyczną przyjemność, że przyglądam się chrabąszczym syzyfowym pracom. Widziałam w tym jakiś wielki smutek, ale i wielki heroizm. Jak ten owad godnie walczył. Ile w nim było dumy i nieugiętości. Kilka razy prawie sturlał się z parapetu, grzebiąc wcześniejszą kilkuminutową wspinaczkę. A mimo tego próbował dalej.
Nie ma mięśni śmiechu ani kanalików łzowych. Nie może sobie ulżyć. Nie pojedzie na ustawienia Hellingera. Nie wypije piwa, nie zapali papierosa. Nie weźmie Diclo Duo, żeby ugasić ból istnienia. Nie opublikuje posta na blogu. Nie wścieknie się na zmanipulowane wiadomości w telewizji reżimowej. A jednak ciągle zaczyna od nowa. Nie piśnie nawet, bo nie ma czym pisnąć.
Nie znam jego prawdziwego imienia. On mojego też nie. A jednak za każdym razem się podnosił. Nawet kiedy wszystko wskazywało na to, że sturla się prosto w zmęczone upałem pelargonie sąsiadki. Piękne było jego umieranie, choć odwłok dźwigał z wielkim, smutnym trudem.
Zastanowiłam się, czy i ja tak wyglądam.

I przypomniało mi się:

Jednostronna znajomość między mną a wami
rozwija się nie najgorzej.

Wiem co listek, co płatek, kłos, szyszka, łodyga,
i co się z wami dzieje w kwietniu, a co w grudniu.

Chociaż moja ciekawość jest bez wzajemności,
nad niektórymi schylam się specjalnie,
a ku niektórym z was zadzieram głowę.

Macie u mnie imiona:
klon, łopian, przylaszczka,
wrzos, jałowiec, jemioła, niezapominajka,
a ja u was żadnego.

Podróż nasza jest wspólna.
W czasie wspólnych podróży rozmawia się przecież,
wymienia się uwagi choćby o pogodzie,
albo o stacjach mijanych w rozpędzie.

Nie brakłoby tematów, bo łączy nas wiele.
Ta sama gwiazda trzyma nas w zasięgu.
Rzucamy cienie na tych samych prawach.
Próbujemy coś wiedzieć, każde na swój sposób,
a to, czego nie wiemy, to też podobieństwo.

Objaśnię jak potrafię, tylko zapytajcie:
co to takiego oglądać oczami,
po co serce mi bije
i czemu moje ciało nie zakorzenione.

Ale jak odpowiadać na niestawiane pytania,
jeśli w dodatku jest się kimś
tak bardzo dla was nikim.

Porośla, zagajniki, łąki i szuwary –
wszystko, co do was mówię, to monolog,
i nie wy go słuchacie.

Rozmowa z wami konieczna jest i niemożliwa.
Pilna w życiu pospiesznym
i odłożona na nigdy.

Poszłam raz jeszcze na balkon. Weszłam w momencie, kiedy chrabąszczy Syzyf spadał na parapet sąsiadki. Przez chwilę leżał nieruchomo. Potem znowu zaczął swoją mozolną wędrówkę. Dużo słabszy i upadkiem oszołomiony. Ale walczył dalej. Walczy nadal. Zupełnie bez łez.

W weekend po raz pierwszy w życiu byłam świadkiem na ślubie. Iwonki. Mimo że na chwilę przed wejściem do kościoła Iwona miała na twarzy tylko swoje wielkie błękitne oczy i mocno postarzający ją makijaż w brązie, odprowadziłam ją. Jeśli tak chciała. Choć ze zgrozą zarejestrowałam, że autentycznie i gorliwie o jej szczęście się modlę. Mimo że przecież mocno wierzę w to, że Bóg nie istnieje, bo zawsze wybierałam bardziej skomplikowaną drogę.

W sukni wyglądała jak księżniczka z bajki. Ileż było z tą suknią zachodu, ile nerwów, poganiania krawcowej, obarczania winą całego świata za to, że ślub w czerwcu, a suknię zdecydowała się zamówić do szycia w maju. A jednak - było warto. Powiedziała "robię to dla męża". Ciekawe, czy mąż szył garnitur również z myślą o niej. Jakkolwiek by było - naprawdę życzę im jak najlepiej. Ja - wróg wszelkich instytucji, szczególnie małżeństwa. Kościelny sceptyk. Marny wyrodek katolickiego kryształu. Drugorzędnie genialna córka nieoficjalnej wspólnoty. To przecież Iwonka. To również dzięki niej chodzę. Jeśli nie głównie dzięki niej. Niech im się darzy, niech im się ściele pod nogi, niech smutki się płożą, a słońce przyświeca. I niech ironia i szarość codzienności trzymają się od nich jak najdalej.

Ile na tej Kielecczyźnie piękna, ile tlenu, ile stolicą nieskażenia. Rano obudziły mnie ptaki, takie, których głosów nie słychać na Mazowszu. Po drodze minęłam miejscowość o nazwie Sielpia i musiałam się tam zatrzymać, żeby popatrzeć na jasną taflę szerokiego jeziora. Wieczorem szemrały świerszcze, na nogach mam niezliczoną ilość komarzych ukąszeń, a w sobie noszę wciąż powidok delikatnych wzniesień, falowań i ostrych zakrętów w kierunku Skarżysko-Kamiennej. I smak chleba, takiego prawdziwego, co mąkę na dolnej wardze suchą bielą osadza. I jajecznicy, co na talerzu wyszczerbionym z rysunkiem truskawki niemal pomarańczowa. I kawy zalewanej bezpośrednio po zmieleniu w młynku, chrzęszczącej jeszcze między zębami. I serka wędzonego, co na słońcu prawie z talerzem się stopił. 

I to rodzeństwo Iwony - takie piękne, takie jasne, do pomocy sobie nawzajem gotowe. Siostry takie serdeczne i dostojne. Do izby największej zapraszające tak szczerze. Chleb krojące z uwagą i uśmiechem. Ciche, czujne, z lakierem na paznokciu odprysłym i piersiami mleka pełnymi. Dziećmi w wózkach i snem niedosiężnym gdzieś pod powieką.

Na Sadybie pachną lipy. Panowie z zarządu zabronili mi pracować z domu - mam brać zwolnienie lekarskie, czyli robią wszystko, żeby mi pojechać po pensji. Przy każdej możliwej okazji. Prowadzą ewidencję moich godzin pracy. Nie rejestrują tego, że już od 6 rano siedzę i czytam. Że po pracy idę do kina, żeby potem przed północą jeszcze o filmie napisać. Nie jest mi już przykro, kiedy redakcja przesyła sobie tajną korespondencję, w której ze mnie dworuje. Nie wadzą mi już wybuchy śmiechu, kiedy wchodzę do newsroomu. Odliczam tylko czas do momentu, w którym stamtąd wyjdę i zacznę żyć.

Jak wczoraj, kiedy poszłam na spotkanie autorskie debiutantki Pana Fi. Sympatyczne dziecko i nie najgorsza książka. Przed księgarnią zapytał mnie, co łączy następujące słowa i wyrażenia: "apokryf", "świetlistość narracyjna", "fabularna asymetria" czy "eliptyczność". Przyznałam się w bezmiarze blond szczerości, że nie mam pojęcia, ale wszystko rozumiem. Na co Pan Fi spuścił oczy i powiedział, że to są słowa, których zarząd zabrania mu używać, bo są za trudne. Bo autorzy nie rozumieją, a tak naprawdę w domyśle zarząd nie rozumie. "Apokryf" - nie rozumie. Przypomniało mi się, jak w obecności mojego zarządu użyłam określenia "ad rem" oraz "rozumowanie ad absurdum", a panowie mieli wonczas otwarte usta. I już wiedziałam, o co chodzi. Za komentarz wybrałam wyniosłe milczenie. Choć moje doświadczenie zawodowe ma się tak do doświadczenia Pana Fi jak miód z Biedronki do pasiek w Gorcach, chyba przez chwilę patrzyliśmy na siebie z pełnym melancholii zrozumieniem.
A potem Pan Fi wyszedł ze spotkania, zapalił papierosa, głośno wypuszczając dym i zapytał, czy panna Kaś ma ochotę na piwo. Cóż, z Panem Fi to nawet gotowam płyn hamulcowy wypić.

Poszliśmy do Cafe Kulturalnej, a po drodze Pan Fi opowiadał o wycieczkach autostopem z synem. Chłonęłam każde słowo i wyławiałam szerokim wędziskiem każdy ślad emocji w jego głosie. Ręce mi drżały, bo wyobrażałam sobie, że Pan Fi jest moim Tatą i też tak jeździmy po Ukrainie, po stepach, po Ustrzykach Dolnych i po Ursusie. I że mówi o mnie z takim zaangażowaniem jak o swoim Synu. Z takim podziwem, dumą taką niemożliwą, aż powietrze gęstnieje i w Jacka kształt przyjmuje. I chwyciłam ten liliowy cień tęsknoty w głosie Pana Fi, przytrzymałam jak trzepiącego się motyla, uszczknęłam trochę z tego pyłku i puściłam dalej.

Siedzieliśmy na murku, piliśmy z butelek rzemieślnicze piwo, a za naszymi plecami bawili się hipsterzy i zblazowana młodzież, która o zgniłości nawet nie słyszała. Pan Fi opowiadał o swojej matce, o wyrafinowanym kłamstwie kobiet, o cudzie przyjścia na świat Poli, jego siostrzenicy i o rękopisach debiutantów, co nieraz tak słabe, jak szkolne wypracowania. I zachwycał się urodą kobiet, jak tylko on zachwycać się potrafi: niewulgarnie, z podziwem głębokim i pokłonem Schulzowskim, choć bez padania przed kobiecą siłą na twarz. A potem o Krakowie, ciszy Niedzicy, ciemności Ropek i zapachu wspólnej izby, porannym czytactwie poezji i świetle nad górami, kiedy słońce zachodzi.

Kiedy odprowadził mnie na przystanek, spojrzał na mnie tak ciepło, aż obraz przede mną zmętniał i poczułam, że przygniata nas ta sama tęsknota, choć Pana Fi większa. Bo inaczej tęsknić za kimś, kto krwią z twojej krwi i kością z twojej kości, a co innego - za fantomem osoby. Spuściłam głowę, żeby się nie rozpłakać, nie teraz, nie tutaj, nie na przystanku 507 pod Złotymi Tarasami, gdzie Hard Rock Cafe i bielizna z H&M w promocji. Szybko zareagował. Złapał mnie prawym ramieniem, a ja czułam zapach jego koszulki z Markiem Hłaską, co nasiąknął dymem Lucky Strike'ów; i przytuliłam się tak rozpaczliwie do jednodniowego zarostu mojego Nauczyciela, którego chrzęst jeszcze bardziej potęgował we mnie tęsknotę za Tatą. Kiedy szepnęłam przez ściśnięte gardło "dziękuję", musnęłam ustami płatek jego ucha. Drgnął. Zdjęłam mu ręce z szyi, popatrzył na mnie przez chwilę nieruchomo, zupełnie jak J., a potem położył mi rękę na głowie.
Kiedy wchodziłam do autobusu, nie dał nic po sobie poznać. Tylko po raz pierwszy powiedział do mnie po imieniu: "dobranoc, Kasiu".

wtorek, 20 czerwca 2017

Widzenie

Podczas ostatniego wlewu uznałam, że należy zgłosić fakt, że od kilku miesięcy widzę coraz gorzej. A najgorzej widzę przy wahaniach ciśnienia. Nie tyle na oko wchodzi mi mgła, ile siada mi ostrość. Jak w jakimś starym, nieczyszczonym aparacie. Potem oko czerwienieje, buntuje się, że ekran, że słońce, że lampka, zmiana oświetlenia. Bóle głowy też mogą mieć przecież i z tym związek. Uznałam, że delikatnie, niehisterycznie, bez hipochondrycznych westchnień, bardzo rzeczowo Instytutowi zakomunikuję, że taka rzecz ma miejsce. Ot, pro forma. Nienerwowo, nie, broń Boże.
Rezydentka w Instytucie wysłuchała mnie. Przecież wszyscy mnie tam już znają. Malutka jak dziewczynka idąca do pierwszej komunii, o sprawnych, szybkich dłoniach osłuchała mnie dokładnie, wypytała i powiedziała:
- Tu już musi orzec pani doktor, czy skierowanie do okulisty potrzebne. Ja nie mogę.

No dobra, przecież nie piszczę, że mi się cokolwiek należy. Już jak jest Infliksimab, to co ja się będę. Okazuje się jednak, że sprawa jest poważniejsza niż myślałam. Historia zatoczyła koło. Nadciągnęła pani doktor, która dokonywała mojej kwalifikacji, kiedy wariował we mnie jeszcze Hrabia Encorton. Potem widywałyśmy się na korytarzach. Zawsze uśmiechnięta, biegnąca, z włosami związanymi w kok nad karkiem, o oczach jak spłowiałe chabry. Czółenka ma na czterocentymetrowym, szerokim obcasie, ze skóry licowej, skrzypią, kiedy drobi po korytarzu. Pasowała mi do wiersza Kamieńskiej "Są anioły, naprawdę, są anioły". Wypytała mnie dokładnie, rzetelnie. Powiedziała: "nie ma pani objawów zapalenia błony naczyniowej. Jest pani jednak po ciężkim rzucie. Dodatkowo ostatnie badania naukowe wykazały, że leczenie biologiczne może spowodować niekontrolowaną koagulację białek, co w konsekwencji może czopować naczynia krwionośne i zaburzać przepływ w tętnicach. No nie musi to u pani doprowadzić do nieszczęścia (spogląda badawczo, czy nie mam zawału), ale trzeba to sprawdzić. Niezwłocznie. Natychmiast. Proponuję jakąś specjalistyczną placówkę kliniczną. Na przykład Szpital Praski.

Szpital imienia Przemienienia Pańskiego. Pięknie położony, naprzeciwko Parku Praskiego z XIX wieku, gdzie zoo, dużo topolowego cienia, gdzie liceum niedaleko, Stare Miasto, Ząbkowska, Wileniak i uśmiechnięte truskawki. I to powietrze takie inne, znad rzeki, kamienice zniszczone, ale wyniosłe, dostojne, choć nadgryzione zębem czasu i lekceważenia deweloperów. Do Łodzi takie podobne. Gdzie z Toot jeździłyśmy pod Pomnik Czterech Śpiących w drodze na koncert Świetlików. Na ulicę 11 Listopada. Dobrze będzie, Kasiu, bo co ma nie być. Będzie dobrze, jak zawsze. Na pewno tam będzie ktoś miły, na pewno się znajdzie jakiś anioł stróż, Eugenia się wyhasa, spodoba jej się tam. Miłosz przecież tam się leczy. nie będzie źle, już dobrze, nie takie miejsca masz za sobą.

Nie, nie słyszę tego.
To nie skowyt zwycięski Eugenii, to tylko obłok szumi.
Tętnica środkowa siatkówki ("złapałem stopa, stojąc pośrodku niczego, aż do samej stacji metro Służew, to był cud mniemany"), tętnica łzowa ("Nie płacz, Konstanty, ciocia da ci swoją babeczkę"), tętnice rzęskowe tylne krótkie ("nie będę tak z tyłu siedzieć jak przyzwoitka, idę na kocyk do przodu"), gałęzie mięśniowe ("patrz, Henryczku, jakie duże drzewo, słyszysz? Szumi dla ciebie"), tętnice rzęskowe przednie ("a co by Pana kolega powiedział na to, gdyby to Pan z Anną się oddalił i, dajmy na to, cały wieczór rzęsy jej liczył?").
Zalewa mnie wspomnienie zapachu Sterisolu. Ściska mnie w gardle. Do oka zbliża się igła, miażdżę palce rezydentki, tak bardzo chcę do mamy. Tętnica sitowa przednia ("nie, nie, damy siadają z przodu, drzwi pannie otworzę"), tętnica oponowa przednia ("z tej zjeżdżalni do wody? ja? na tej oponie? oczywiście, że tak!"), tętnica sitowa tylna ("co najdłużej zachowasz w pamięci z Kazimierza?").

Oddychaj, to tylko ciało. Można nad nim zapanować, a jak nie, to sobie brak władzy wybaczysz. Umiesz już. Bogna nauczyła. Tętnica nadoczodołowa ("panna Kaś należy do tego pokolenia, które czyta jeszcze całym sobą"), tętnica grzbietowa nosa ("Panie Fi, Panie Fi, komar Pana pożera! - Niech mu panna w czerep trzaśnie! - Ale on na Pana nosie!), tętnica nadbloczkowa ("Atlas. Doppelganger" - humor spity z ust Vargi - pani Kasiu, czy możemy to określenie wykorzystać w materiałach dla mediów?), łuk sprzydłowopodniebienny, Marquez, "Habibati", Vibovit i Macedonia.

Atakuje mnie to wszystko tak nagle, w pięknej, wyremontowanej dzięki unijnym pieniądzom przychodni oddzielnego skrzydła szpitala. Ulica Sierakowskiego ocieniona. Jakiś pan miotłą zamiata liście zeschłe. Biją dzwony w katedrze. Niedaleko salon sukien ślubnych. ładne te sukienki. Skromne. Miło popatrzeć. Patrzeć. Widzieć.

Wokół mnie ludzie w ciemnych okularach, trzęsący się staruszkowie. jakaś babcia rozwija z pergaminu kanapkę z białym serkiem. Młoda pani doktor biegnie w Crocsach. Granatowych. Jak moje. Jak te, które kupiłam sobie w hołdzie rezydentce Małgosi o oczach laskowych, która w nocy do mnie nawet przychodziła. I w pokoju wyświetliła mi cyfrę 3 na ścianie, wielką jak cielę, a ja nie widziałam jej, nie widziałam jej jednym okiem wcale. Jakąś starszą panią prowadzą po pobraniu krwi dwie kobiety.

Kanikuła. Wachlowanie skierowaniem. Ócz do nieba wznoszenie. Po godzinie wreszcie moja kolej do rejestracji. Podaję papierek drżącą ręką. "Pacjentka po utracie wzroku, w trakcie leczenia biologicznego, zgłasza zaburzenia widzenia, w wywiadzie przebyte zapalenie błony naczyniowej, z nagła zaćmą, bez objawów uveitis w momencie skierowania. CITO!"
Pani w okienku ma kredką obrysowane brzegi powiek. Kredką grey. Pastelowy kołnierzyk wyłożyła na biały fartuch. Fartuch szeleści. Taki czysty.

- Na chwilę obecną możemy pani wyznaczyć wizytę na drugą połowę października.

Puk-puk. Puk-puk. Czy pani oddycha, pani Kasiu? Proszę oddychać. Oddech i dopiero mówimy.

- Ale skierowanie jest na cito - mówię. Głośniej niż powiedziałabym przed spotkaniami z Bogną.
- Proszę panią, tutaj wszyscy są na cito. Nie tylko pani. No to co? Zapisywać, czy pani gdzie indziej idzie?

Usiadłam na ławce przed szpitalem. Błogosławieni bądźcie ci, którzy ławki w miastach rozmnażacie. którzy Planty tymi ławkami zasłaliście. Który pozwalacie spocząć, oprzeć się, pochylić.
Nie stepuj po mnie, Eugenio. Wiem, co mi Mama wczoraj powiedziała. Tak, wiem, że "jak zwykle niczego nie potrafisz załatwić. A teraz panowie z zarządu cię zniszczą. I słusznie. Nie umiesz o siebie zadbać."
Idź do żyraf, Eugenio. Dziś wieczorem się Tobą zajmę. Dziś kolegium. Muszę być gotowa. Musze być dzielna. Muszę po sobie nie dać poznać. Bo i tak pomoc mogę sobie dostarczyć tylko i wyłącznie sama.

Na Ząbkowskiej wczorajsze pączki za pięćdziesiąt groszy. Targowa tradycyjnie stoi. Klimatyzacja w autobusach nie daje rady.
Przeżyję to kolegium.
A jutro pójdę do kina. Film.
Zobaczyć. 

piątek, 16 czerwca 2017

Legenda miecza

Odwaga bycia szczęśliwym obejmuje również odwagę bycia nielubianym. Z nieskrywaną satysfakcją stwierdzam, że mogę nadać sobie status początkującej na mojej drodze dążenia do doskonałości w tej trudnej sztuce.

Po trzech miesiącach wróciłam do pracy. Na mój widok nikt nie zatańczył z radości. Raczej kilka osób przewróciło gałkami ocznymi, zadało kurtuazyjne pytanie, jak się czuję, nie czekając na odpowiedź. Redakcja daje mi odczuć, że jestem niechciana. A Clint Eastwood mawiał, że jak gdzieś cię nie chcą, nie daj się stamtąd wyrzucić.

Przepływu informacji jak nie było, tak nie ma. Nadal jestem traktowana jak zło konieczne. Przyjrzałam się sobie w tej sytuacji - już mnie ta perspektywa nie ziębi i nie parzy. Pogodziłam się z tym. I mogę sobie ewentualnie znaleźć inne zmartwienie.

Drugiego dnia po moim powrocie rozmawiał ze mną zarząd. Muszę z dumą przyznać, że nie podejrzewałam, że jestem w stanie po miesięcznej batalii z nimi rozmawiać w taki sposób, w jaki to uczyniłam we wtorek. DO panów chyba dokapało, że sprawa jest poważna i to nie ja mam problem, a oni - szalony. W który sami się wkopali. Są pod ścianą - a nie ja. 

Naczelny powiedział: "błagam cię, pisz te swoje teksty o kulturze, bo to się jeszcze klikało. A teraz online stoi". Przypuszczam, że tak źle nie jest, ale powoli przystąpiłam do pierwszych działań oskrzydlających i po dwóch dniach napisałam dwa teksty. Takie od podstaw. Nie tam, że adaptowałam informacje prasowe.

Mimo ponad miesięcznego urlopu jestem zmęczona: bieganiem na rehabilitacje, kontrole, odbieraniem telefonów, gryzieniem się, czy firma przyzna mi zaległe wyrównanie pensji, czy nie. Na szczęście ratowały mnie książki czytane w ilościach hurtowych. Czytam wszystko i wszędzie, złapałam się nawet na tym, ze jak w autobusie skończyłam czytać zbiór opowiadań Papużanki, rozwinęłam ulotkę od plastrów do depilacji. I czytałam z pasją.

Dwa dni pobyłam w Krakowie na Festiwalu Miłosza, korzystając z gościnności Anki i samego Krakowa. Zmienia się to miasto co roku nie do poznania momentami. Teraz na przykład Mickiewicz musiał być w trybie pilnym czyszczony z ptasich odchodów. Tak bardzo gołębie mesjanizm mają w poważaniu.

W Nowohuckim Centrum Kultury odwiedziłam wystawę Beksińskiego i ze zdumieniem stwierdziłam, że ta sprzed siedmiu lat na Mazowieckiej była znacznie lepsza. Ku mojemu zaskoczeniu - Beksiński już mnie nie przeraża. Zauważam w tych pracach dużo humoru. I nie zastanawiam się, czy to, co widzę, to rodzaj zaburzenia.

Dowlokłam się na Cmentarz Rakowicki w wiadomym celu. Gorąco było tego dnia, dlatego wdzięczna byłam losowi za mnogość krakowskich ławek i cień cmentarnych lip. Kwatera G-d-d. Szukam. Obchodzę wydzielony kwadrat z każdej strony. Idę już czwarty raz i w myślach mnę siarczyste przekleństwo. Na rogu dwóch grabarzy - pan Zdzich i pan Zbych. Pan Zdzich ma już w papierosie popiół długości siedmiu centymetrów. Pan Zdzich zalotnie oparł nogę o szpadel. I wrzeszczy do mnie po niekrakowsku:

- E, wygląda pani, jakby Szymborskiej szukała.

Zaiste. Patrzyłam wprost na pomnik Wisławy, tylko noblistka grała i ze mną w jakąś wyrafinowaną grę. Zostawiłam jej na pomniku papierosa. Odpali sobie od innych zniczy.



Nad grobem Romana Ingardena zadumałam się. Że to od niego zaczyna się śmierć krytyki literackiej. Bo tyle odczytań ile lektur, tyle interpretacji, ilu czytelników. I nie to jest ładne, co jest ładne, tylko to, co się komu podoba. Młodość w bibliotekach. Opasłe tomiszcza targane autobusem numer dziesięć w kierunku Koniuchów, wysiadka na Lelewela i nocne siedzenie nad dziełami zebranymi. Nie mam już tego Ingardenowi za złe. Nie mam o te pisma do niego żalu. Wiedział, co mówił. Pokłoniłam się. Poszłam do Matejki. Z pretensjami, że i przez niego uważamy się teraz bezpodstawnie za naród wybrany.

Na ławeczce przy jakimś stuletnim grobowcu - zatrzęsienie emerytek. Przyjechała cała pielgrzymka. Już się ucieszyłam, że szukają Szymborskiej. A gdzie tam. "Zbynia Wodeckiego - nie wie panienka, gdzie położyli?"

Nie wiedziałam. Pożegnałam panie grzecznie.

Nad wyraz zastanawiające były jednak czwartkowe przygody po koncercie Marcina Świetlickiego, który w sobie tylko właściwym olewczym, choć emocjonalnie zaangażowanym stylu wyśpiewał wraz z Julią Kamińską poezje Wojaczka. Dostałam trochę dreszczy, bo przypomniał mi się Maciek skrzypek z liceum, który mi te wiersze kazał odczytać inaczej. Pamiętam, jak przy sali gimnastycznej stanął kiedyś za mną, położył mi skrzypce na lewym obojczyku, a drugą ręką ze smyczkiem mnie objął i powiedział, głębokim jak na licealistę głosem: "a teraz na tobie zagram, Kasiu". I wyrecytował, grając jednocześnie:

O zmierzchu, kiedy suma winnej śmierci krwi
Już nie obciąża Ziemi, gdy na inną, gwiazdę

Pierwszą - lepszą przelana; my musimy zawsze
Być dojrzali do nowego bohaterstwa.


Cóż ja wówczas z tego rozumiałam? Pewnie nie więcej niż teraz. A może właśnie wtedy - więcej?
Po koncercie, na który zawlokłam dzielną Ankę, towarzyszył nam Pan Fi. A do niego - jak pszczoły do miodu - ściągnęła cała poetycka wierchuszka - wciskany na siłę do kanonu lektur Marcin Świetlicki, nagrodzony za dwa dni Marcin S, prozaicy, krakowskie dziwolągi, grafomańscy lanserzy i filozoficznie do życia nastawione milczki. Wylądowałam w tym zacnym gronie z twardo po ziemi stąpającą Anką w jakiejś nieskończonej mordowni na Floriańskiej. Na początku z przerażeniem odkryłam, że oddycham nierówno, robi mi się gorąco - takie knajpy to były ulubione miejsca Michała. Szybko, Bogna. Jest. Siedzi ze mną. Michała tu nie ma. Michał jest na innej planecie. Opiekuje się nami Pan Fi. Już dobrze. Butelki stukają, bo to szkło. Nie dlatego, że jedna z nich wyląduje na twojej głowie, Kasiu. To inna bajka. Już dobrze. Jesteś bezpieczna.

Świetlicki prawi o kaskaderach literatury. Piwo mogę wypić, a mogę nie. Poeta podpisuje mi płytę piórem od Pana Fi pożyczonym. Nadążam za żartami, choć ani przez chwilę nie mówię nic, żeby się komuś przypodobać. Świetlicki mnie wypróbowuje: czy dam się zagiąć, zagadać, złamać. Przepytuje z prozy lat 70. Nie wiedziałam, że tyle pamiętam. Poeta przekręca głowę. Wyciąga długą szyję, a wystająca grdyka jest jak palec niezgrabny na skrzydle melodii. Z głową w ramionach jest jak kawałek rzeźby oddychający rzadko i boleśnie. Krząta się w myślach wśród ptaków i kamieni, chrzęst myśli zagłuszając kolejną pięćdziesiątką wódki.
Dedykację wpisuje mi na opakowaniu płyty w formie wiersza. Zdejmuje okulary. Patrzy raz na Pana Fi, raz na mnie. I mówi:
- No, to jak Filipie, wpadka to twoja, czy nie?

Pan Fi się śmieje, coś odpowiada, nie pamiętam. Świetlicki mierzy mnie mglistym już wzrokiem, podnosi płytę na wysokość oczu i pyta, podejrzliwie patrząc:
- No i co pani zrobi z tą płytą, jeśli mogę zapytać?
Nagle wstępuje we mnie diabeł z jakiejś innej epoki i głosem spod przepony, nachylona konspiracyjnie, odpowiadam:
- Będę intensywnie używać wewnętrznie - wycyzelowałam dykcyjnie każde słowo.
Ze zdumieniem odkryłam, że pozostali panowie literaci również się nachylili, żeby lepiej słyszeć. Poecie brwi podjeżdżają do góry, wali pięścią w stół, wszyscy podskakują, a on krzyczy:
- Musi, że to twoja córka! Nie przegadasz cholery! Polać jej!

Widzę, jak Pan Fi mości się ukontentowany na swoim miejscu - jeszcze mu tego brakowało, żeby z Warszawy przywlókł jakiś intelektualny obciach. Panowie próbują konstruować jakieś nieprzystojne żarty. Pan Fi ucisza ich jednym królewskim gestem i, marszcząc brwi, mówi: "zabraniam przy paniach".

Natychmiast przez piwną mgłę przebiła się do mnie myśl: "Tato, a Ty? Byłbyś teraz ze mnie zadowolony? Też byś się tak uśmiechał pod nosem? Zerkałbyś rozbawiony? Odprowadziłbyś do taksówki, jak Pan Fi? Adorował cały wieczór? Dbał, żeby założyć kurtkę dżinsową? Czy też dałbyś mi odczuć, że jestem najważniejsza na świecie?"

Ciśnienie, z jakim Anka leje na wszelkie poetyckie weltschmerze, jest dla mnie prawdziwym zbawieniem. Z radością obserwuję, jak Pan Fi na Ankę nie może się napatrzeć i żartuję, że może się gdzieś oddalą, żeby Pan Fi ógł policzyć jej rzęsy. Mój Nauczyciel strofuje mnie, że nadmiernie szczegół fetyszyzuję, a nie widzę, jaki to śliczny i niepowtarzalny profil. Jaka delikatność urody. Jaka dusza jasna. Ejże, Panie Fi, jak nie widzę? Widzę aż za bardzo, może dlatego od tego światła tak uciekam? Czasem ta radość bycia i trwania mnie przeraża. Muszę to zawsze podświadomie gdzieś skaleczyć, ubrudzić. Jeszcze tego nie wyleczyłam. Może nigdy nie dam rady?

Ciemnie dni wracają, a jakże. Tak jak dziś, kiedy siedziałam w pracy sama z kolegą B., który głównie przeglądał Allegro. Albo w poniedziałek, kiedy siedmiogodzinne siedzenie za biurkiem zabetonowało mi plecy tak, ze półprzytomna z bólu wróciłam do domu. Zbliżała się burza. Ciężka, potężna. Ćmiło mnie w głowie, sodko robiło się z bólu. Złamałam się i połknęłam Diclo Duo. Przestraszyłam się, bo zaczęło mi się kręcić w głowie i plątał się język, kiedy rozmawiałam z Ewą przez telefon. Położę się na godzinę - pomyślałam. Będzie bezpieczniej, nie przewrócę się, nie uszkodzę, Eugenii dogodzę, pozwolę sobie na słabość i będę dla siebie dobra.

Śni mi się obóz koncentracyjny. Taki, jak na zdjęciach w podręcznikach do historii. Brunatno-szary, drżący od poukrywanych pluskiew, smrodu palonego białka i przegniłych sienników. Strach umiejscowił się gdzieś po lewej stronie pod żołądkiem. Rozglądam się rozpaczliwie we śnie, czy jest tu ktoś, kto mnie uratuje. Za rękę stąd wyprowadzi. Nie mogę się odwrócić za siebie, bo wiem, że zobaczę jakiegoś strażnika, który do mnie mierzy z broni maszynowej. Idę coraz szybciej, a spod ziemi wystrzeliwują w moim kierunku kościste ręce. Chwytają mnie za kostki. Próbuję iść szybciej, ale nie mam siły. Słabnę - tak jak wtedy, kiedy w ciągu dnia ból się nasila i już nie jest najgorszy. Najgorsze jest zmęczenie, nieludzka słabość. A z drugiej strony - wiem, że kiedy się zatrzymam, umrę. Muszę więc za wszelką cenę iść przed siebie. Walczyć. Przetrwać. Wydostać się stąd. Prawą ręką szukam ręki Taty. Pokaż mi, w którą stronę iść. Pokaż. Uratuj mnie.

Budzę się o 22.40. Nieskończenie obolała, mimo połkniętego leku. W zębach chrzęści mi piach. Nie wiedzieć czemu.

Otrząsam się, sięgam po telefon. Pan Fi napisał. Pyta, jak się czuję. Czuje, jak jest. Jakimś cudem czuje. Piszę mu, że ból mnie rozpiął na krzyżu. Że to jeden z tych dni, w które nie wierzę w poranki. I że się oddalę ja, zbolałe zwierzątko, bo marudzę i jestem nieznośna. I nawet Pan Fi nie pomoże.
"Niech słowa zbolałość zgaszą ciut. Bardzo proszę. O moment, o psi pazur. NALEGAM tu. Jutro na wieś do brata ruszam, plecak ciężki jak słownik Doroszewskiego, kolega zawiezie autem, 5 godzin tylko. Będziemy potem na cmentarzach pracować."
Wycofuje się rakiem Eugenia. Nie da temu rady. Nie podoła. Poszła bujać się na lampie w drugim pokoju. Wzruszam się czułością Pana Fi.



Odkąd jest w Nowicy, codziennie przysyła jakieś zdjęcie - a to złotej godziny, jak słońce nad Beskidem się zniża, a to widok krzyża złamanego, co go z bratem naprawiać będą. Wpuszcza mi pod żebra powietrze. O 6 rano dziś z czytactwa znad kawy i papierosa fragment zasyła:

Są znaki, że przyjdzie wojna:
komety, orędzia, mowy.
Są znaki, że przyjdzie miłość:
serce, zawroty głowy.

Piszę mu, że nie rozumiem reszty strofy. A wojna tak, będzie. Bo ludzi jest za dużo. 



Poszłam do kina na film o Królu Arturze. Czytam go nie przez pryzmat staroangielskiej legendy, według której wciąż królem Anglii jest Artur z Ekskaliburem. Brzmią we mnie słowa: "oddaję ci hołd za to, że pokazujesz mi, kim jest diabeł". "Jestem ci wdzięczny, bo ty mnie stworzyłeś". A im bardziej rosnę w siłę, tym większa do mojej siły przeciwwaga. Im lepiej radzę sobie z Bólem, tym bardziej on tężeje.

Lato zapowiada się raczej chłodne, ale duszne, dokuczliwe i kapryśne. Nad horyzontem wciąż błyska się i słychać szczęk żelaza.


czwartek, 1 czerwca 2017

Zmarszczki

W tym roku kończę 32 lata. Mimo tego wciąż wiele osób jest przekonanych, że nie osiągnęłam jeszcze pełnoletności. Nie wiem, czy to z powodu twarzy neotenicznej czy z powodu nieskończonej naiwności wypisanej na twarzy, niepoprawnej ufności w ludzką uczciwość i prawość.
Na głowie posypały mi się jednak siwe włosy. Jest ich już bodaj siedem. Zabawnie to wygląda, jakby ktoś posypał mi wielkopostnie głowę popiołem. Od 17 marca nie byłam w pracy, odbieram zaległy urlop, ale z powodu braku odpowiedzi na moje błagalne mejle niewiele mogę zrobić, bo trudno mi przeżyć na drastycznie ściętej z powodu zwolnienia lekarskiego wypłacie. Zarząd po raz kolejny pokazuje mi, gdzie moje miejsce. Redakcja w ogóle się nie odzywa, zresztą nie spodziewałam się tego po niej. Liczyłam jednak, że chociaż zastępca naczelnego odpowie mi na mejl, skoro kazał się odzywać z urlopu. A jednak, wciąż jestem naiwna.
Dni mijają mi na rehabilitacji, załatwianiu kolejnych orzeczeń, małych przyjemnościach, jak smak potrawki z kurczaka przywiezionej od Mamy albo przykrościach, jak podniesiony głos Olgi. Są też i osiągi, jak umyte w dużym pokoju trzy okna albo pochwała od mojej nowej dentystki, że wytrzymałam długie borowanie bez znieczulenia.
Wczoraj jednak w lustrze przyjrzałam się sobie i zauważyłam, że wokół oczu robią mi się zmarszczki. Ewa zawsze mówiła, że zmarszczki starej Indianki to powód do dumy, ale w połączeniu z piegami, które Infliksimab wzmacnia, efekt przypomina nieco upodabnianie się do mojej Babci.


Widziałam się z Nią z okazji Dnia Matki. Sama wstała i usiadła na fotelu. Ten widok zostanie we mnie do końca życia, chyba że wcześniej i mnie dopadnie demencja. Wyglądała jak krasnoludek. Chude, wysuszone łydki, zgarbione, wychudzone ciałko, figurka jak u dziewczynki przygotowującej się do komunii. Kiedy prowadzę ją do łazienki, mogę ją podnieść jedną ręką. Kiedyś jawiła mi się trochę jak Jagna Borynowa - duża silna, zdrowa, rumiana, o potężnym głosie i zawsze karminowych ustach. Teraz uśmiecha się bezradnie, trochę przepraszająco, oparta o laseczkę, skurczona jak listopadowy listek. Chucherko. Badylek. Powiedziałabym, że wiewióreczka, gdyby nie to, ze w Babci nie ma nawet grama tej energii, która gości w rudych mieszkankach Parku Skaryszewskiego.
Przedwczoraj poszłam do parku na spacer. Pusto było jeszcze, przedpołudniowo, ciepło, upalnie. Na topolowej ścieżce dobiegła do mnie wiewiórka i stanęła słupka. Jak to ja - zaczęłam do niej mówić. Przywitałam się, kucnęłam, pochyliłam. Wyciągnęłam do niej pustą rękę. Oparła ostro zakończoną łapkę o moją dłoń, obwąchała, a potem jeszcze dla pewności sprawdziła ząbkami, czy mój palec to przypadkiem nie orzech. Nie. Oszukał ją humanoid. Zatrzepała oburzonym ogonkiem i pobiegła na drzewo. Zostałam sama na topolowej ścieżce.
Niby nic nie jestem światu winna, a nawet orzeszka dla wiewiórki nie miałam.  

Podczas Targów Książki Pan Fi powiedział mi, że jego ojczyzną jest literatura. Pomyślałam, że nawet tam czuję się jak odrzucony przeszczep.

wtorek, 16 maja 2017

Wtedy przyszedł maj

Kamila w Instytucie Onkologii.
Poszłam do niej w przeddzień operacji.
Wysiadam z autobusu, przede mną moloch. Czuję ścisk w żołądku, zapach Sterisolu. Śmiercią wieje, śmiercią. Chorowaniem. Szumem windy. Ciężarem wyroku. Wkłuciem centralnym. Wilgocią kroplówki. Bólem, który nawet dziąsła oblewa.

Idę. Uprawiam moje idzenie i szłość. Bieżę długim podjazdem. Boli mnie biodro. Utykam.

Przed wejściem siedzi ich dwóch. Jeden w moim wieku. Nie ma nogi. Drugi ma obandażowane ramię. Pewnie po czyszczeniu rany. Palą papierosy.

Ten w moim wieku z daleka się do mnie uśmiecha. Mam na sobie granatowe spodnie i mokasyny w kokardką. Uśmiechem dodaję sobie odwagi. Sobie. Bo przecież tego bez nogi nie zachęcam. Inaczej to odczytuje. Odbezpiecza hamulce. Wykręca w moją stronę.

- Dzień dobry panience.
- Dzień dobry - odpowiadam wesoło, z nieprzystająco do sytuacji szerokim uśmiechem.
Młodszy, zachęcony, zajeżdża mi kulawą drogę wózkiem, zerkając na moje niepełnosprawne biodro lewe.
Mruży jedno oko:

- Wie pani co? Może i ja mam raka... ale wie pani, jaki ja jestem fajny?

Krew jej w głowie zahuczała pogrzebnego echem dzwonu, A to była choroba — i już blisko do zgonu.
(...)
— «Powiedz, czerwiu, czy Bóg widział moje męki, moje żale?
I czy jest On w niebiosach, czy też nie ma go wcale?» —
A on zadarł pysk ku niebu i mackami wzruszył dwiema
I pokazał na migi, że go nie ma, bo — nie ma!

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Kisiel i kwiecień

Z drżącym sercem i kulą w kolorze alarmu przeciwpożarowego pojechałam na Spartańską celem rozpłakania się. Bo tylko na taki komunikat mnie stać, kiedy chcę zgłosić jakąś potrzebę. Moja słabiutka racjonalna część mówi mi, że jak najbardziej mi się to należy, bo nie choruję na wrastające paznokcie. Natomiast mój wewnętrzny krytyk wrzeszczy na mnie nieskończenie i najchętniej w dniu wlewu kazałby mi zasiąść do analizy rynkowej.
Rozerwane w połowie zdanie nie jest jednak dobrym rokowaniem dla dziennikarza. dlatego kiedy uświadomiłam sobie, że mam po weekendzie majowym wrócić do pracy, poczułam atak paniki. Nie, no nie, jak gadam z Łukaszem przez telefon, to nie dokańczam zdania. O 13 muszę się kłaść, bo zaczynam słaniać się na nogach. O 22 muszę być w łóżku, bo inaczej następnego dnia działam jak zepsuty termostat. I płaczę, dużo płaczę. Ale to raczej objaw dochodzenia do zdrowia.

Dojechałam, skuliłam się zewnętrznie i wewnętrznie. Jezuuuu, naczelny tak strasznie się zemści, zniszczy, zetrze w moździerzu. I te drwiące redakcyjne spojrzenia. I to "jebie mje to, ja jadę na urlop, więcej mnie tu nie będzie niż będę. I chuj". "Ja sram na twoje pieniądze". "Zapamiętaj sobie, ja już więcej kaleki nie zatrudnię".
Sio. Idźcie sobie. Zejdźcie ze mnie, kowale bezskrzydłe myśli pracowniczych.  Tak się nazywają te czarno-czerwone robaki, których wczesną wiosną tyle w parkach i na ulicach. Jejku, jaką odrazą napawają mnie te stworzenia. A podobno są zupełnie nieszkodliwe. Tylko czemu na drzewach takie ich roje?


A tu nagle - cud z nieba. Doktor Kornelia. Ta, która po wlewie ze mną rozmawiała. Zaczęłam się gęsto tłumaczyć, oplatając, że ja naprawdę chcę wrócić do pracy (prawda najprawdziwsza), ale nie daję rady skończyć zdania (prawda najprawdziwsza), zapominam, co miałam powiedzieć, boję się, że popełnię błąd (półprawda - boję się poniżenia przez naczelnego. Bo nie mam problemów z przyznawaniem się do błędu. Ale mam problem z tym, żeby znosić kpiny i podejrzenia o to, że chorobę sobie wymyśliłam.)
No i tłumaczę się, oplatam, łzy mi napływają do oczu, brakuje mi tchu, pacjenci w poczekalni patrzą, patrzą na mnie z zaciekawieniem, w oczekiwaniu na rozpad komórkowy.
Filigranowa Kornelia kładzie mi rękę na przedramieniu:
- Pani Kasiu, cały Instytut zna pani przypadek, nawet noszowi. Nikt tu nie ma wątpliwości, jak bardzo pani jest chora. A lekarz jest od tego, żeby orzec, czy pani do pracy się nadaje, czy nie. Choćby pani na rzęsach stanęła, to wskazań do powrotu do pracy nie widzę. Pani jest w trakcie ciężkiego rzutu. Wiem, że jestem niewysoka, ale proszę ze mną nie dyskutować w tej kwestii, bo ja się na mediach nie znam, ale na wynikach biochemii już tak.

Stałam jeszcze przez chwilę z rozchylonymi ustami. Pani doktor uśmiechnęła się:
- Pani jest bardzo zmęczona. Czy ma się panią kto zająć?

I to było o jedno pytanie za dużo. Złapałam rozpaczliwie powietrze, żeby nie ryknąć płaczem.
Doktor Kornelia kazała mi usiąść. I pojechać do kogoś, kto się mną zajmie. Coś bolesnego rozerwało mi klatkę piersiową, ale czułam, że nie wolno mi się rozpłakać. Nie teraz. Nie tam.

Na Mokotowie coraz większe liście kasztanowców we fluorescencyjnej zieleni. Zwisają z gałązek jak szmatki. Magnolie marzną, nie rozchylają pąków, boją się zimna. Po niebie przetaczają się zwaliste kłęby chmur, od czasu do czasu połykając słońce. Nie zdejmuję wciąż czapki, choć cienka, ani szalika. Wieczorami wiatr przejmujący. Noce lodowate. Stawy krzyżowo-biodrowe nienawidzą takiej pogody, jak słusznie zauważyła Ania. Ale i to minie. Wszystko minie. Na szczęście.

Pojechałam do Instytutu autobusem, bo samochód wymaga zginania biodra i szybkich reakcji. O ile ja mogę zginąć, o tyle nawet po śmierci nie wybaczyłabym sobie, gdyby komuś coś się stało z mojej winy. Zatem i w umieraniu jestem słaba. Pojechałam autobusem numer 222 z przystanku Foksal. Czekałam na chodniku, wyciągałam twarz do słońca, od czasu do czasu zerkałam na Manufakturę Cukierków. Wreszcie przyjechał spóźniony autobus. Oczywiście wszyscy młodzi i emeryci wskoczyli do autobusu jak sarenki, zajęli najlepsze miejsca. Ale ja już o nie nie walczę, wystoję, czasem właśnie tak jest lepiej. Podchodzi do mnie jakiś pan, kiedy już rozparcelowałam się z książką, wciśnięta w kąt autobusu, żeby zamortyzować ewentualny upadek.
A to pan Krzyś. Poznaliśmy się na krioterapii. Też ma ZZSK. Był bardzo miły, ładnie się uśmiechał i nie gapił się na mnie uporczywie w Instytucie. Ponieważ w Alejach Ujazdowskich autobus stanął w korku, z pana Krzysia się wylało. Szerokim strumieniem. Rwącą rzeką.

- Ja to sobie tak pomyślałem, że pani to z innego świata jest. Bo widać, jak strasznie panią boli, a pani się uśmiecha. I zobaczyłem na tym pani skierowaniu wtedy, że pani ma to, co ja i myślę sobie, że pani mnie rozumie. Bo mnie też tak boli, odkąd pamiętam.
Ja spawaczem byłem całe życie, teraz to na rencie już. Ale ja myślę, że mi się to zrobiło, że ja musiałem pięć lat w Niemczech na robotach stać po dwanaście godzin nieraz. I to wtedy się zaczęło.
Ale, pani, kto mnie nie widział, kto mnie nie badał. W Lublinie to mówili, że ja jestem taki przypadek książkowy, tylko że wszystko u mnie odwrotnie. Że tak jak w podręcznikach podają te tam cechy tej choroby i to odwrócić - o, to wyjdzie, że to o mnie. Że u mnie nie ma pewności co do niczego, wiadomo tylko, że chory i że lepiej raczej nie będzie.
Ano tak, nie można operować, a mi to te profesory z Lublina nawet na wyniku rezonansu napisali, że nie wolno mnie skalpelem dotknąć. Ale pani, ja bym się cały dał pokroić, żeby tylko ten ból zszedł. Pani wie przecież. Niech mnie na plasterki potną. A pani, jak teraz mi się to ścięgło Achillesa zapaliło, co to się działo, pani. A jak mnie wzięli tu w Instytucie na USG, zdejmowałem kapcie, a nie wiedziałem, że tam rurka od tej leżanki jest. Jak ja przyłożyłem tą piętą ze ścięgłem, to pani, ja myślałem, że skonam. Że skonam, myślałem - taki to ból był.
Pani, ale co mi się z sercem nieraz dzieje. Ojciec mój nieboszczyk młodo na serce odumarł, siostra też, sześćdziesiąt sześć lat miała. To ja się boję, co nie? No bo kto by się nie bał. O, no, pani też się boi, no właśnie. Młody i stary się boi. A jednego dnia to mi przez tę chorobę i serce, i nerkę naraz wyłączyło. Żona mi poduszki pod plecy kładła, ale w końcu pogotowie mnie zabrało, bo że zawał myśleli. A to od tej choroby tak się zrobiło.
Ano może włączą tę biologię, może włączą, kto tam wie, co to jest. A jak? Pani, a co pani myśli, ja to i Dexaven brałem w zaszczykach. No, cztery można wziąść, a ja sześć brałem, dopiero przechodziło. Ale mój lekarz się dopiero tam doczytał, że to tam do rzeszotowienia kości prowadzi i mi wziął cofnął to. No, bo jak na spacer z psem szłem, to aż mi kolana do tyłu szły, pani. Tak mnie to zniszczyło. No ale cżłowiek by kamienia ugryzł, sama pani wie. No, ja mówię, ja wiem, ze pani mnie zrozumie.
Pani też brała Encorton? Oooo, pani, ja pięc lat brałem! Jak: niemożliwe? No możliwe, pięć lat, po dziesięć miligramów. Tak. Jak słowo daję. O, pani, nie daj Boże - to mi może i pomagało, ale pani, co się we łbie dzieje. Ja w głowie kisiel mam po tym. Kisiel, pani. Co to za świństwo jest. Żona to mi na kartce po kolei wypisuje, co mam zrobić, rano ja tę kartkę znajduję. No i oprócz tego na głos do siebie jeszcze mówię, bo czasem nie wiem, co mówię i co zrobiłem. Albo myślę, że może mi się przyśniło. Tak to jest. No. Straszne, pani, straszne. Nie chce się gadać nawet.
Ho, ale pani, ja pamiętam, pamiętam, nie takie rzuty. Ja stopą nie mogłem kordły przesunąć, taki to ból był. Na czworaka chodziłem. No, normalnie, po domu, na czworaka. Żona mi na taboretach jedzenie zostawiała, bo nie mogłem do stołu usiąść. A za przeproszeniem załatwiałem się do wiadra. Stało obok tego taboretu z jedzeniem, bo dalej żem nie dosięgał. Taki to czas był straszny. A lekarz mi powiedział, że choćbym miał się czołgać, to mam się do końca ruszać. Do końca, powiedział. Że jak już chodzić nie mogę, to mam się czołgać. Ale pani, jak ja sam w domu siedziałem, chłopcy w szkole, żona w pracy, to wie pani, jakie ja myśli miałem? No tak, a bo po co takie życie? Dlatego jak ta krowa na krioterapii panią wyśmiała, że pani chciała się z bólu zabić, to ja od razu pomyślałem, że Bóg panią zesłał. No, naprawdę. Bo wyraźnie tamtej krowy nigdy tak nie bolało, że wolałaby się przekręcić. I ja tak sobie pomyślałem, że pani to by mogła być moją córką. I pani tak się spojrzała, że tak ze zrozumieniem, że ja pomyślałem, że my przecież na jednym wózku. I pani rozumie. Bo pani po ścianie tak szła ledwo i blada taka. Ja se myślę: takie dziecko biedne. No po ludzku żal tak. I czuć, że swoja. Pani wie, co to znaczy nie mieć siły oddychać? 

Wiem, Panie Krzysiu.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Zamiast

W minionym tygodniu dostałam wlew. Wyniki badań były tak dramatyczne, że zdecydowano o podaniu wlewu z kategorii ratującego życie. Przez tydzień od momentu opuszczenia szpitala wskaźniki wzrosły ponad czterokrotnie. Do sali, w której odbywało się badanie, przybyło szesnastu rezydentów, czterech doktorów oraz sama profesor ordynator. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak wygląda ktoś, kto według parametrów medycznych żyć już nie powinien. trzycyfrowe CRP, trzycyfrowe OB, leukocyty szaleją, płytki krwi nikną, tak słabe. Żeby rozładować grozę tej sytuacji, bo czułam, że nawet Eugenia chowa się za fotel, zapytałam, czy wszyscy zgromadzeni nie zechcieliby przypadkiem zrobić sobie ze mną selfie. Na szczęście znalazło się kilku lekarzy, których ta propozycja rozbawiła. Niestety, większość miała w oczach przerażenie.



Tydzień wcześniej, po wyjściu ze szpitala dotarłam do pracy, a jakże. Zawiozłam zwolnienie.
I to jest arcyważna lekcja dla mnie. Albowiem firma wyraźnie jakoś szczególnie nie odczuła mojej nieobecności. Co jest wyraźnym znakiem, że w ostatecznym rozrachunku nie jestem tak potrzebna, jak o tym pierwotnie byłam przekonana. Naczelny powiedział mi, że jest dramatycznie, bo wszyscy są chorzy, byli chorzy i pewnie nadal będą.
Dotarłam we wtorek po świętach, byłam przed kolegium.
Jako pierwsza przyszła Kasia. Na moją niebyt bystrą uwagę, że podobno wszyscy chorowali, odpowiedziała, że bardziej martwi ją stan ścieżek w systemie. Bo system wyżera wrzucane tam przez nas w znoju pisane teksty. Sama kiedyś doświadczyłam nieprzyjemności bycia okradzioną przez technologię. Tyle że w tej sytuacji mówiłyśmy z Kasią zupełnie innymi językami. Z drugiej strony - trudno się dziwić. Przyszłam z zupełnie innej rzeczywistości. Wciąż z wrażeniem śmierdzenia Sterisolem i kieliszkiem z podwójną dawką leku przeciwbólowego.

Po wyjściu ze szpitala ból się nasilał. Zaczęły mnie już piec oczy. Przed snem obracałam w rękach Imovane, świadoma tego, jakie to świństwo jest uzależniające i jakie spustoszenie czyni w wątrobie. Wybierałam więc bezsenność. Nie spałam, głównie jęczałam, obserwowałam, jak oczy Iwony, kiedy leżę na leżance mokra z bólu, robią się coraz większe z przerażenia. Powiedziała mi któregoś dnia, że nie wie, jak jeszcze mogłaby mi pomóc. Że bez leku sobie nie poradzę. Ona też sobie nie poradzi. Nie udało się, nie udało.


Kiedy przybyłam na umówione badania z zaplanowaną mową błagalną o lek, było mi już trochę wszystko jedno. Jak trzy lata temu, kiedy to również uznałam za stosowne umierać. Tylko że robiłam to bez fanfar, po cichu, z uśmiechem dla niepoznaki. Wtedy też mało kto mi wierzył. Teraz wiary nie przysparza nawet zaświadczenie o niepełnosprawności w stopniu drugim. Tylko widok kuli w kolorze wozu strażackiego zwraca uwagę. Choć raczej bawi i wywołuje uśmiech niż zaniepokojenie. Bo choroba to przecież coś na kształt tabu. Ani to przyjemne, ani to zachęcające do zmierzenia się z tym, ani estetycznie nęcące.

Bardzo wolno dochodzę do siebie po wlewie. Zesztywnienie trochę puściło, ale ból wciąż jest dokuczliwy. Dobra zmiano, po co ci to było? Po co ci było narażać Instytut na takie wydatki, mnie na niepotrzebne cierpienie, Panią Kasię na tak ciężką pracę, Iwonie przysparzać strachu?


Myślałam, że zjawisko "brain fog", o którym tyle czytałam na forach autoimmunologicznych, to jakiś amerykański wymysł, który ma usprawiedliwiać, być wytrychem dla tych, którym się już walczyć nie chce.
Jakież wielkie było moje zdumienie, kiedy okazało się, że nic podobnego. To nie hipochondria. To nie wymysł.
Z powodu długotrwałego stresu mam problemy z koncentracją. W połowie zdania zawieszam się i mam w głowie pustkę. W rezultacie chce mi się płakać. Mam ochotę się rozejrzeć w rozpaczy i krzyczeć o pomoc. Czy jest tu ktoś, kto schwyci moje myśli? Czy jest tu ktoś, kto powie mi, co właśnie pomyślałam? Lepiej by było, żebym z nikim nie rozmawiała, bo jestem drażliwa, łatwo mnie wyprowadzić z równowagi. Nasyczałam na Bogu ducha winnego Łukasza, który okazuje mi tyle troski, ciągle docinam Mamie, kiedy tylko mogę, przycinam Ewie. Tylko dlatego, że lewy przywodziciel oraz mięsień biodrowo-lędźwiowy grają mi na nerwach.

Po wlewie, kiedy rozpaczliwie poszukiwałam pani doktor, która wystawiała po wyjściu ze szpitala moje zwolnienie, spotkałam Doktora Majkela.
- Czy pani oszalała? Jak pani może tak biegać, szukać, przecież pani jest po wlewie, z silnym zapaleniem, kto pani na to pozwolił?
Odpowiedziałam, że dostałam wiadomość z pracy, że muszę otrzymać zaświadczenie o tym, że proces leczenia się zakończył, bo przecież 29 kwietnia kończy mi się zwolnienie, więc mogę wrócić do pracy. Brwi Majkela powędrowały w górę:
- Pani? Do pracy? Chyba we wrześniu.
Teraz to ja spojrzałam pytająco i w przerażeniu wielkim.
- Pani stan drastycznie się pogorszył w trakcie zwolnienia lekarskiego. Uważam, że latem może pani wrócić do pracy. Teraz proszę odespać i się regenerować niezwłocznie. Poza tym pani EKG jest fatalne. Dam jeszcze skierowanie na kompleksowe badania kardiologiczne, bo bardzo mi się ten wynik nie podoba. A, i jeśli już pani się przemieszcza po Instytucie, to proszę przy pomocy wózka. Zaraz zawołam noszowego.

Zapłakało coś we mnie na dźwięk tego noszowego i wózka. Nie - pomyślałam. Jeszcze nie wieczór. Jeszcze idę. 


Uprawiam więc moje idzenie i szłość w towarzystwie Rozalindy. Ludzie rozstępują się przed nią jak Morze Czerwone. Kilka razy podnieśli się w autobusie, żeby ustąpić mi miejsca. Żeby świętować tę ludzką przychylność, która mnie autentycznie rozczuliła, pomalowałam paznokcie na kolor pożarniczy. J. skomentował to tak: "szyk i gracja". Pan Piotr powiedział mi, że na wieść o tym, że jest decyzja o leku, J. latał po firmie, otwierał wszystkie drzwi i w każdym z działów wrzeszczał: "Kasia dostała lek!". A na koniec przybiegł do Pana Piotra i się rozpłakał.
- No i na chuj pan płaczesz? - zapytał Pan Piotr.
- A pan? Na chuj? - odpowiedział J. i tak się skończyła ta rozmowa dwóch inteligentów, a potem dzwonili do mnie jeden przez drugiego, aż telefon padł.

Oglądam w internecie układy choreograficzne Ohada Naharina. Myślę o ciele i wyzwoleniu. O tym, że ruch jest poza płcią. O tym, że mniej ruchu oznacza więcej czucia. O nakazie Ohada, że trzeba sobie zadać ból, żeby wydać dźwięk. Oraz o tym, że w nicości jest istota wszystkiego.


Piętrzą się wokół mnie książki. O godności umierania według Księdza Kaczkowskiego, o Nowym Jorku lat 70., o estetyce afrykańskiej, nowa powieść Foera w skwaszonym przez Cieślika tłumaczeniu, "Reisefieber" Łozińskiego, książka od Łukasza, którą czytam na raty, żeby na dłużej wystarczyło, "Upadek" Camusa, nieco za wiele pism Ciorana: "choroba to jedyna postać życia, jaką kocha śmierć".   
I tyle tylko mogę póki co. Czytać Celana. "Mowa - lizena ciemności".


wtorek, 11 kwietnia 2017

Szkarłatna litera

Dziś Pani Kasi nie było. Jest chora. Bardzo za nią tęskniłam, bo przez ostatnie dwa dni terapia manualna bardzo by mi się teraz przydała. Tym bardziej, że pogoda okropna. Na przemian deszcz i wiatr lodowaty, słońce anemiczne jak reumatyk na przedwiośniu. Tak się cieszyłam z tej nauki chodzenia. I liczyłam na to, że dziś poćwiczymy znów. I że Pani Kasia znów rozluźni mi wątrobę. No nic. Przecież w domu będę musiała radzić sobie sama, bez Pani Kasi, bez ćwiczeń w odciążeniu, bez kriokomory nawet.
Dziś znów zajmowali się mną studenci, pochwalili, że walczę o siłę przywodzicieli. No bo walczę, wzmocniły się, ale co z tego. Reszta ustroju nie nadąża za zmianami. Wściekają się odwodziciele w zamian. Dziś pani doktor, która prowadziła studentów przyjrzała się moim stawom krzyżowo-biodrowym i postanowiła dać mi jakieś wskazówki dotyczące ich zabetonowanej obsługi. Okazało się, że wie, jakie to wredne, bo sama kiedyś spadła z konia i mocno je sobie potłukła. Poleciła mi pas na stawy krzyżowo-biodrowe, a potem dodała:
-No i jeszcze kula. W ciągu najbliższych tygodni, dopóki objawy się pani nie wyciszą, musi pani chodzić o kuli. Bo wszyscy widzą, jak pani się męczy. I noga będzie pracować inaczej, do pełnego przeprostu.
-Ale jak ja pójdę do pracy o kuli? Na spotkanie jakieś? Do ludzi? Na konferencję?
-Pani żartuje z tą pracą, prawda? Chce pani w takim stanie pracować? Nie ma mowy.
I poleciła studentom odnotować pragnienie pacjentki o numerze 17 za 11 kwietnia.

Chodziłam na bieżni sama bardzo długo, przypominałam sobie wskazówki Pani Kasi. Boję się, boję wracać do domu, boję się, że wyniki złe, że na leczenie biologiczne doczekam się dopiero jako człowiek ślepy, że pierwsze, co mój pracodawca zrobi, to zmusi mnie do złożenia wypowiedzenia, wypłaci trzysta złotych za dwa miesiące i uzna 50 zaległych dni urlopowych za niebyłe.
Dziś na oddziale zamieszanie, milion przyjęć, lekarze podenerwowani, pacjenci cierpiący i roszczeniowi, ruch jak w ulu.
Salę opuściła pani Stella, żegnała się ze wszystkimi i przy łazience cykała smartfonem fotki. Coś nieprawdopodobnego. Polubiłam tę kolonię karną. Pani Jadwiga za to została na polecenie pani doktor przeniesiona na pierwsze piętro, na oddział o dużo lepszych warunkach, o którym marzyłam swego czasu, a teraz za nic bym się nie zamieniła, albowiem człowiek to wierutne bydlę i nawet do cuchnących baniek z moczem na parapecie w łazience się przyzwyczaja.
Zostałam z panią Krystynką, Maratką i nowym dziewczęciem o dłoniach czerwonych jak u Wokulskiego i mocno spracowanych, jakby na roli życie spędziła. Pochodzi z niewielkiej wsi gdzieś w Małopolsce. Na oddział trafiła z powodu pogłębiającego się objawu Reynauda, który objął nie tylko dłonie.
Swoją sytuację wiąże z tym, że pracuje w rodzinnym sklepie spożywczo-przemysłowym. Średnia temperatura zimą tam nie przekraczała 7 stopni. Albowiem pracodawca na ogrzewaniu oszczędzał. Mnie się w głowie nie mieści takie zachowanie pracodawcy. A dziewoja ma jeszcze przed trzydziestką dłonie tak zniszczone, że szkoda gadać i tylko ręce załamać.

Cisza w Sparcie. Cichną rozmowy, nadciąga kolejny nudny wieczór z reżimówką w tle i moimi próbami ucieczek w książkę o życiu Billie Holiday.
Na Allegro zamówiłam sobie kulę. Czerwoną. Z metalizowaną nóżką. Również w kolorze czerwonym.
Na pocieszenie.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

"Jestem jak dziecko bezradny, Póki mnie ktoś nie podniesie"

Po bezmiarze pochmurności niedzieli nastał wietrzny i słoneczny poniedziałek. Od trzeciej słuchałam, jak śpiewają ptaki. Coraz głośniej, rytmicznie, równo, pulsacyjnie, choć bez metronomu.
Dziś też w nocy bolało, choć już nie tak okrutnie. Wepchnęłam pod biodro wałek i koc, mój niecny oszukańczy plan przejrzała Pani Kasia, ale przynajmniej dzięki temu mogłam trochę pospać. Tyle że miednica się skrzywiła.
Rano beton na stawach krzyżowo-biodrowych był potrójny. Nie wzięłam Diclo Duo z powodu bólu, tylko z powodu betonu.
Potem pognałam do Pani Kasi, pozwoliłam sobie zrobić wszystko. Zaczęła od rozluźnienia wątroby. Kto by to pomyślał, że wątroba też fochy pokazuje w tej chorobie. Podobnie krezka i dwunastnica. Kiedy tak usiadła za mną i próbowała mi wątrobę rozluźnić, dotarło do mnie, jaki to czuły i opiekuńczy gest. Jak potwornie mi takiego uścisku brakuje z jednej strony, a z drugiej - jak panicznie się go boję. Kiedy ktoś jest bardzo blisko mnie i chce coś dla mnie zrobić, chce mi coś dać, a ja nie muszę robić nic, tylko rozluźnić się i to przyjąć. Walczyła długo, namawiając: „puść, rozluźnij, oprzyj się o mnie, puść plecy”. Ponieważ nie bardzo jej na to pozwalałam, nachyliła mi się do ucha i powiedziała: „jestem tutaj dla ciebie. Jesteś bezpieczna, pozwól mi”. I powiedziała to tak ciepło i miękko, że niemal usłyszałam, jak we mnie płacze mala dziewczynka. Potem poddałam się, rozluźniłam mięśnie wokół wątroby i osunęłam się na kolano Pani Kasi, bez sił, płacząc. „Już dobrze, właśnie o to mi chodziło” - uspokoiła mnie, położyła rękę na głowie, a ja aż zaszlochałam. Poderwała mnie niezwłocznie, po czym zabrała się za pozostałe narządy wewnętrzne. I biodro. Przywodziciele. Odwodziciele. Trójgłowy. I mięsień gruszkowaty, który jest na drugim miejscu najbardziej znienawidzonych przeze mnie mięśni szkieletowych.
Długo nade mną pracowała. Nieskończenie. W końcu kazała mi się napić i po dwóch godzinach wygoniła z sali, żebym wróciła za godzinę. Wychodzę z sali gimnastycznej, w której oczywiście starłam się z panem Romkiem o kwestie fundamentalne, czyli istnienie obopólnej kurtuazji. A na zewnątrz sali widzę znajomą sylwetkę, znajomą postać, znajomą twarz. Ten ktoś nie ma na sobie dresu, ani przydeptanych papci domowych, klapek Kubota ani kreszowego dresu. Ma za to laptop ze znaną mi naklejką i zdjęciem Kostka na tapecie. Nie spodziewałam się Marcina, ale jego widok bardzo mnie ucieszył. Jak forpoczta innej rzeczywistości. Bez otuliny L4, ale też dalekiej od pękatych słojów napełnionych moczem zbieranym w celu bilansu płynów, wiecznie zajętej łazienki, korytarzowych przepychanek, porannych nerwów przy śniadaniu, pobrań krwi o 6 rano.
Marcin widział wyciąg, widział ćwiczenie w odciążeniu, towarzyszył mi, słuchał mnie. Usłyszałam od niego niebywały komplement. Powiedział, że charakteryzuje mnie ekstrawagancja myślenia. I tak niewymownie mi się to podobało, że aż się ucieszyłam na dźwięk tego określenia. Według słownika języka polskiego oznacza to „wzbudzający zainteresowanie, zadziwiający lub bulwersujący oryginalnością, odbiegający od ogólnoprzyjętych zwyczajów i norm, dziwaczny”.
I pomyśleć, że wszystko, co nieoczywiste, skojarzył ze mną. Przyhamowałam się za chwilę, żeby zbyt raptownie nie zachwycić się samą sobą, bo przecież Bogna powtarza, że jestem taka, jak wszyscy i ma rację. Jestem taka, jak wszyscy, jestem tak samo, jak wszyscy: dziurą w podłodze, marnym wyrodkiem kryształu, śmiertelną i niedoskonałą istotą. Nie ma we mnie więcej nadzwyczajności niż w innych ludziach. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku: urodziliśmy się i umrzemy. Nie mogę więcej niż na wyciągnięcie ręki. I nie mogę więcej od siebie więcej wymagać.
W świetle tego, że mogłam Marcina posłuchać, a w zasadzie zmusić go do słuchania mnie - moja domniemana wyjątkowość wyewoluowała w kierunku akceptacji tego, jak bardzo jestem niedoskonała. I nawet nie mam do siebie pretensji o moją gadatliwość, bo wynikała z tęsknoty za inną rzeczywistością, za aktywnym słuchaczem.
Marcin poszedł, mnie czekał jeszcze małpi gaj, a Marcina wzywały obowiązki. Po małpim gaju Pani Kasia przygnała po mnie i zawiozła na minus jeden. Przy krioterapii znajduje się sala z bieżnią i rowerami. I wtedy cofnęłam się o 31 lat.
Pani Kasia zaczęła uczyć mnie chodzić. Spaliłam na bieżni 12 kalorii. Szłam z niewielką szybkością, żeby obserwować stopy, kontrolować krok, naśladować prawą, zdrową stopę, trzymać wyprostowane kolano, podnosić nogi, a nie szurać nimi po ziemi. Pani Kasia trzymała mi dwa palce na kości krzyżowej, pilnując, żebym nie szastała miednicą. Pokazała, jak i na czym oprzeć ręce. Jak równać do rytmu maszyny. Spojrzałam na nią spanikowana. I łzy mi w oczach stanęły. Przełknęłam boleśnie ślinę. Pani Kasia, pomiędzy poszczególnymi instrukcjami, niepytana, powiedziała: „to nic. Ile trzeba będzie, tyle razy będziesz zaczynać. Za każdym razem będziesz się od nowa uczyć chodzić, ale będziesz chodzić. Równo będziesz chodzić. Nie, wyżej kolano, zegnij, zegnij to biodro, nie taki ból wytrzymałaś, wygraj, wygraj z tym. Jestem tutaj.”
Pstryknął klips, który użytkownik bieżni przyczepia do ubrania. Odczepiłam się, bieżnia się zatrzymała, a ja wybuchnęłam histerycznym płaczem na wspomnienie tych wszystkich nieprzespanych nocy, skrzypienia wózka, ukłucia igieł, pękniętych żył, przerażających diagnoz i tego panicznego, zwierzęcego strachu, jakbym była nutrią prowadzoną na rzeź, żeby obedrzeć mnie ze skóry, z godności, z wiary, ze wszystkiego, co mam. I to „jestem tutaj”, jak w „Pasji” Gibsona, jak słowa matki do dziecka. Tego było za wiele. Myślałam, że Pani Kasia przewróci oczami i poczeka, aż histeria mi przejdzie. Weszła na bieżnię, przytuliła mnie, a ja, zamiast mocniej się rozkleić, zaczęłam oddychać. Zaszlochałam jeszcze ze dwa razy. I uspokoiłam się. Pani Kasia zeszła z bieżni, włączyła ją jeszcze raz. Przeszłam sto metrów równym krokiem. Zatrzymała bieżnię. Pokazała ręką, że mam zejść. Podeszła, spojrzała mi w oczy i powiedziała: „idź. Prosto. Z wyprostowanym kolanem. Podnoś biodro. Ból został na bieżni.”

I poszłam.
Poszłam po raz pierwszy od wielu lat prosto. Z pracującym kolanem. Z ugiętym biodrem. Bez utykania. Z prostymi plecami. Nieznacznym skurczem wokół lewego kolana. Stopa na siebie, kolce biodrowe do góry, łopatki ściągnięte, plecy proste. Oddech. Idę i oddycham. Uprawiam moje idzenie i szłość. Tym razem pod czujnym okiem Pani Kasi. Czuję, że obserwuje moje kostki, ścięgno Achillesa, kolano, biodro, ruch miednicy. Chciałam raz jeszcze rzucić się jej na szyję, ale machnęła ręką na znak, że musi iść na oddział.
Pognałam do sali zjeść zimną zupę i zimną rybę z lodowatymi ziemniakami.
Kiedy wstałam, noga już się zbuntowała.

Poszłam na schody ponownie rozpocząć naukę chodzenia.
Znowu.
Ciągle zaczynam od nowa.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Przyzwyczajenie

Jutro zaczynam czwarty tydzień w Sparcie. Nie mam już siły. Przed weekendem bolało tak bardzo, że fizjoterapeutki zdecydowały o zawieszeniu najintensywniejszych ćwiczeń. Biodro ma się regenerować.
Ale w ogóle wczoraj ruch się wokół mnie zrobi l. Chyba do nich dokapało, że po czterech tygodniach w szpitalu mój stan sukcesywnie i dość drastycznie się pogarsza. Przez trzy dni w minionym tygodniu musiałam korzystać z wózka inwalidzkiego, bo to jest nieprawdopodobne, żebym siedem metrów do łazienki od naszego pokoju pokonywała przez dwadzieścia minut. I tak sobie jeździłam tym wózkiem, zamyślona, aż dojechałam do schodów. W samą porę zahamowałam – gdyby nie to, że jakaś opatrzność nade mną czuwała, spadłabym z tym wózkiem ze schodów. Ból jednak wyłącza normalne funkcjonowanie.
Dziś przed 6 rano przyszła do mnie pielęgniarka i pobrała mi krew. Mnóstwo krwi. Czyli się przestraszyli. Doktor Majkel powiedział mi, że powstała lista pacjentów najbardziej potrzebujących leku biologicznego i w tej sprawie lekarze teraz najmocniej lekarze w NFZie cisną. Podobno jestem na początku listy. Podobno.
Niech to będzie odpowiedź na Twoje pytanie, Aniu. Nie chcę póki co korzystać z pomocy żadnej fundacji. Zresztą, w fundacjach największe powodzenie mają ci, których przypadki są w jakiś sposób rozpoznawalne. Ja raczej z moja chorobą się nie obnoszę. Wciąż nie umiem domagać się swoich praw. Do tego stopnia, że teraz, po powrocie do pracy, przez dwa najbliższe miesiące nie dostanę wypłaty. Tak się zabezpieczył mój pracodawca, zatrudniając kalekę: zatrudnienie oparł na dwóch filarach. Kiedy tylko biorę choć na jeden dzień na zwolnienie lekarskie, odpada drugi filar, który jest związany z przeniesieniem praw autorskich, jest niżej opodatkowany, ale to właściwy zrąb mojej wypłaty. Kiedy idę na zwolnienie lekarskie, ląduję na najniższej krajowej, której mój pracodawca nie zrewaloryzował, bo po co. Teraz zamilkł, nie pisze, przypuszczam, że przygotował jakąś wyrafinowaną zemstę, o której powie mi we właściwym sobie stylu: z nogami na biurku, rozkładając w komputerze pasjansa.
Dziś pogoda nieskończenie tragiczna, moje współlokatorki przez większość dnia spały, a dwie chrapały tak, że trzęsły się szyby w oknach. Mimo wszystko będzie mi ich brakować. Są tak nieskończenie zabawne, na ich zboczenia i odboje patrzę już teraz z czułością.
Pani Stella na przykład wyrwała w ogrodzie przed Instytutem kawał darni z kwiatami, które szczególnie jej przypadły do hustu. Obecnie hoduje je na oknie, dołożyła do nich jeszcze gałązki forsycji, a koleżanka przyniosła jej hiacynt w doniczce. Pielęgniarki zauważyły, że kwiatek intensywnie pachnie. Wobec tego panie doszły do wniosku, że ów intensywny zapach musi być szkodliwy i na pewno w ciągu najbliższego tygodnia z Instytutu Reumatologii zostaną w trybie pilnym przeniesione do Instytutu Onkologii, bo zapach kwiatu na pewno po kolei je wykończy.
Dwa dni temu, kiedy okropnie mnie bolało, a na wieczór byłam tym bólem skrajnie zmęczona (nie przespałam nocy), pani Krystyna weszła do sali po powrocie z łazienki i zaczęła konspiracyjnym szeptem:
-O mój Boże! (to taki jej charakterystyczny przerywnik) Kto to słyszał, żebym na stare lata musiała coś takiego przeżywać.
-Co się stało? - dopytują się pozostałe papryki z sali.
-O mój Boże, co za czasy przyszły, jakie te ludzie paskudne.
-Niech pani mówi, pani Krystyno!
-Olaboga, co ja wam będę opowiadać? Wstyd takie rzeczy mówić.
-Dobra, pani Krystyno, dość tego, co pani widziała, seks grupowy w łazience, czy jak? - nie wytrzymałam.
Skrajnie święte trio obruszyło się, ale pani Krysia zaznaczyła:
-Jaki to cud od Boga, że ja się nie poślizgłam na tem.
-Na czym? - dopytuje się Zielona Papryka, pani Jadwiga.
-Ach, pani, pod prysznic poszłam. Wchodzę ci ja, naparowane jak nie wiem, noga przecież nieczynna, powoli się rozbieram – Żółta Papryka stopniuje napięcie.
Czerwona papryka gotowa do przygotowania popcornu. Zielona sapie z emocji.
-No i ja się rozbieram, patrzę, co to leży? Nachylam się, myślałam, że szczur.
-Że szczur – potakuje w swoim stylu pani Jadwiga vel Zielona Papryka.
-Może kuna. Z ogrodu – mówi Czerwona Papryka.
-Eee tam, nachylam się, patrzę... - papryki wychylają się, przejęte, nawet reżimówkę ściszyły.
-No kupę ktoś zrobił pod prysznicem!
Alleluja, okazało się, spada napięcie. Teraz na przemian trzy kobiece piersi unoszą się w oddzielnych rytmach oburzenia:
-Coś podobnego!
-Jak to możlywe?
-Coś obrzydliwego – wydyma usta Zielona Papryka.
-No niech pani powie, jakie to ludzie są?
-O mój Boże, pomyślałam sobie, że co to by było, jak ja bym się z tą kulą na tym poślizgła, co to by było, na święta akurat.
-Ale jak pani poznała, że ktoś się załatwił? - docieka Czerwona Papryka.
-No jak, poznałam, patrzę, no nie można powiedzieć, nieduża. Ale jest.
-I co pani zrobiła?
-Ano tę kratkę podniosłam w łazience i tam spłukałam.
-Spłukała, tak – mówi Zielona Papryka.
-Matko kochana, co to za czasy. Żeby się załatwiać na podłogę w łazience, jak przez ścianę mają toaletę.
-Zdziczely, ot co, kto to słyszał?
-Może mają takie chore żołądki? - pyta jedna z papryk z troską.
Na koniec pani Krystyna podsumowała wszystko:
-Musi, że to ktoś z oddziału.
-A po czem pani poznała? - dociekała Czerwona Papryka, podżerając ciasteczka w kształcie grzybków.
-Ano po tym, że była buraczkowa. A buraki były na obiad wczoraj.
Cała wymiana zdań trwała kilkanaście minut, ale na to buraczkowe dictum nie wytrzymałam i wybuchnęłam takim śmiechem, że byłam pewna, że pęknie mi przepona. Nie mogłam złapać tchu ze śmiechu, za chwilę mój śmiech zaraził resztę papryk, ale one jeszcze rokowały. Mnie śmiać się chciało coraz bardziej. Nie wiem, może to byłą reakcja stresowa na wielodniowy uporczywy ból, męki w sali gimnastycznej i na leżance, przerażenie w oczach Iwony na widok ruchomości mojej nogi, strach, że leku jednak nie dostanę, chyba że wcześniej stracę wzrok. Wszystko. Śmiałam się, bo ta kupa, taka cielesna, taka powszednia, a urosła pod prysznicem do rangi wydarzenia dekady. Co tam demontaż państwa prawa, którym żyłam przez ostatnie miesiące na co dzień, gorąca publicystyka wszystkich mediów głównego nurtu, najnowsze publikacje i doniesienia z kraju i ze świata. Jestem w innej rzeczywistości, to i zasięg problemów inny. Teraz muszę się martwić o zajęcie o 5.10 kolejki do łazienki, o to, czy zdążę na obiad, czy mi nie ostygnie, czy miejsce na ćwiczenia w odciążeniu będzie i czy w toalecie wystarczy papieru toaletowego, czy lekarz należycie mnie zbada i nie orzeknie, że jednak „zostajemy na tym wózku, pani Kasiu, za duże ryzyko chodzenia dziś”.
Próbowałam się poturlać ze śmiechu, ale Gluteus Medius miał wobec mnie zupełnie inne plany. Męczyłam więc przeponę do nieskończoności. Aż mi łzy pociekły – z radochy, z rozpaczy, z żalu, że ten los człowieczy taki rozpaczliwy, bo zwykłych zjadaczy chleba w aniołów chce przerobić, a tu ciało ku ziemi ciąży.
Na początku ubiegłego tygodnia do naszej sali przybyła pani z zaawansowanym toczniem, rzutem choroby jak ta lala i gorączką 40 stopni. Oczywiście wszystkie papryki podniosły wrzask, że na pewno wszystkich nas zarazi, że dramat, że tragedia i że one żądają przeniesienia tego przypadku do innej sali, bo się pozarażają, co będzie skutkowało sepsą tryprem, a w najgorszym wypadku – odwołaniem świąt.
Przedziwna to toczniowa kobieta. Jest gigantyczna. Prawdopodobnie to głównie wina sterydów, ale przecież ja po sterydach na przykład pięć kilogramów schudłam. Pije przeróżne farbowane napoje, więc wszystkie panie dawaj ją dietetycznie edukować, choć kobita ledwo na oczy patrzy i z powodu gorączki nie dociera do niej absolutnie nic z rzeczywistości.
W nocy kilka razy jej się przyglądałam. Zwalista, obolała, ciężka, w gorączce, leżała bezwładnie z otwartymi ustami pod kroplówką. Spała na szpitalnj kołdrze w koszuli nocnej zupełnie mokrej, nieprzyzwoicie ściągniętej ku górze ud, z nogami szeroko rozłożonymi. Zielona Papryka wyła, ze to obrzydliwe, bo koło niej, ona nie wie, jak to możliwe, a poza tym, jak to, bo ona nie rozumie, jak tak można w chorobie wyglądać, albowiem ona się nie poci.
Przyglądałam się tej pani w nocy, bo owa pozycja przypominała mi nieco „Śmierć Marata”, tylko ta pani na pewno nie zmieściłaby się do większości wanien dostępnych na polskim rynku. Mówi rzadko, mało, ale przeważnie nie ma jednak nic istotnego do powiedzenia. Trochę mi jej żal, bo widzę, jak obserwuje pozostałe papryki z ich codzienną krzątaniną, zakładające biustonosze na pomarszczone, ale szczupłe plecy, wskakujące na łóżka jak młode sarenki, podczas gdy ona jednym udem odsuwa łóżko, mimo założonej blokady. Gdyby na nie wskoczyła, spadłaby na oddział kardiologiczny piętro niżej.
Którejś nocy prawie doprowadziła mnie do szału. To było wtedy, kiedy mnie tak nieprawdopodobnie bolało. Ona w tym czasie miała znów skok gorączki. Bałam się ruszyć, żeby nie umrzeć z bólu. Od czasu do czasu przykładałam tylko do ust przedramię, żeby je zagryźć, a przypadkiem nie wrzasnąć. Spocona, sapiąca, jakoś w okolicach trzeciej poderwała się z łóżka, nachyliła nade mną i mówi:
-No, niech se pani poczyta chocia. Tyle pani czyta, widziałam. Jak już panią boli, to chocia niech pani czyta. To do rana przeżyje jakoś, a nie. No? Czyta?
Niewiele z tej wypowiedzi zrozumiałam, nie zrozumiałam jej charakteru, czułam na policzku jej gorący oddech, z czoła kapały jej na ramę mojego łózka krople potu, a wtedy pomyślałam, że takie choroby mają w sobie coś z szaleństwa. Próbowałam się w nocy rozpłakać, ale nie dawałam rady. Nie mogłam. Nie miałam czym. Był taki moment, że chciałam ją złapać za szyję i zacząć dusić, bo sam ból rozum odbiera, a co dopiero współlokatorka z nadmiarem altruizmu o podejrzanej proweniencji. Nie ruszyłam jednak niczym oprócz wspomnianego przedramienia, żeby położyć je na ustach. Inny ruch niósł ze sobą zagrożenie omdlenia z bólu.
Następnego dnia Maratka, leżąc znów pod kroplówką z magnezem i potasem, obserwowała mnie bacznie, kiedy z trudem schylałam się do torby po czysty podkoszulek i ubrania do ćwiczeń. Obserwuje, wodzi za mną wzrokiem. I wypala:
-No ja mam swój krzyż i nieraz mnie boli wszystko, ale jak na panią patrzę, to mi się żyć odechciewa. No kto to słyszał: taka młoda i takie kalectwo. To po cholerę tak żyć?
Nie skomentowałam tej wypowiedzi, szczególnie, że nie dalej jak dwa dni wcześniej pani serdecznie polecała mi modlitwę i różaniec w intencji uzdrowienia oraz pokoju na świecie. A teraz zadawała mi pytania o sens ludzkiej egzystencji.
Jest cichy, chłodny kwietniowy wieczór. Ptaki śpiewają i gadają w ogrodzie. Pani Krystyna drzemie, pani Stella czyta w smartfonie Gazetę Polską, pani Jadwiga leży na kołdrze i patrzy na drzwi. Maratka trzy razy już przeczytała „Kobietę i życie”, z braku pomysłów na intelektualną aktywność zwróciła mi uwagę:
-No co se pani tak tych gołych mężczyzn ogląda w internecie?
-Słucham? - zapytałam zdumiona.
-No przecie widzę, że se pani rozbierane strony ogląda, podejrzałam tu panią.
Dziwne, ale nawet papryki nie zwróciły uwagi na ten nieskończenie durny komentarz. Pewnie nawet one wiedzą, że jeżeli stuka mi klawiatura, trudno mi w tym czasie przeglądać pornostrony.

Mimo wszystko będzie mi jednak w jakimś sensie brakowało opieki, pomocy, ich rozbawionych spojrzeń, ich rozmów o niczym, a jednak prowadzonych z takim zaangażowaniem, ich podżerania w nocy, chrapania i spacerów po ogrodzie. Człowiek jest wierutne bydlę, bo do wszystkiego się przyzwyczaja. Nawet do niespłukiwanych kup i nocnych nawoływań.

sobota, 8 kwietnia 2017

Genialna maszyna i bezsenne noce


Wczoraj przeżyłam jedną z najgorszych nocy w życiu, która przypomniała mi dni z czasów poprzednich rzutów. Spałam może pół godziny. Nie więcej. Żaden z podanych mi leków nie zadziałał. Ponieważ rwało nieprawdopodobnie, ściągnęli do mnie neurologa, który tylko zaproponował morfinę i lek nasenny. Odmówiłam z mocą, bo Eugenia tylko czeka na taki krok. Kolejny to uzależnienie. Poza tym – nie po to w bólach te mięśnie od trzech tygodni ćwiczę, żeby teraz je porazić.
Zatem przez całą noc leżałam z otwartymi oczami, łapiąc powietrze raz na minutę, bo nawet oddech powodował nieprawdopodobne rwanie gdzieś w przyczepie za krętarzem trzecim. Przez długi czas podejrzewałam wspomnianego onegdaj Skurwielusa. Rotator, zginacz i odwodziciel. Jak się ma takie funkcje, to czemu nie uprzykrzyć całego dnia właścicielowi? Potem doszedł jeszcze mięsień krawiecki, co oznacza, ze nie tylko nie mogę oddychać (jakby to ne załatwiało sprawy), ale również nie jestem w stanie samodzielnie nogi ugiąć i wepchnąć pod nią koca, poduszki zwłok współlokatorki, czegokolwiek, żeby tylko w bólu sobie ulżyć. Iwonka nie pochwala unoszenia biodra, bo twierdzi, że to osłabia mięśnie i grzebie dotychczasową pracę. Ale jeśli mam do wyboru uzależnić się od morfiny i psychotropów a zaczynać od początku pracę z moim i tak już skołatanym ciałem, to wolę wybrać opcję, którą znam. Bo przecież każdego dnia zaczynam od nowa, od zera, od zera nieraz absolutnego.
Przez cały dzień walczyłam, żeby nie zasnąć na stojąco. Zmniejszyły mi ćwiczenia na fizjoterapii, zrównując z tymi, którzy ćwiczą po paraliżach zgięcie nadgarstka. Cofnęły mnie nawet do minus dwa. Na ćwiczeniach w sali gimnastycznej lepiej ode mnie ćwiczył nawet pan Roman, który nie miał do niedawna siły rozciągnąć taśmy gumowej do ćwiczeń. Mój szczyt możliwości w ciągu ostatnich trzech dni to ćwiczenia z piłką pod łokciem i delikatny ruch drewnianym kijkiem. Do łazienki jeżdżę na wózku inwalidzkim, podobnie do holu. Tylko jak Aga z Matyldą przyjechały, naćpałam się nieskończenie dwie godziny przed, żeby po schodach zejść uśmiechnięta i tylko nieznacznie utykająca. Przez całe spotkanie z nimi pajacowałam, choć krętarz chciał mnie rozerwać i nie pozwalał mi cieszyć się z odwiedzin. W myślach siłowałam się z samą sobą, za wszelką cenę próbując się odciąć od bólu. Kiedy poszły, zjechałam przy izbie przyjęć po śnianie prosto na leżankę. I tam musiałam z wysiłku odczekać godzinę, zanim ruszyłam w długą drogę do wind, a potem na trzecie pietro, miejsce mojego utrapienia.

W minionym tygodniu mój przypadek posłużył wielu studentom do nauki. Wyginali mnie we wszystkie strony, odpowiadali na pytania docentów na wyrywki, podsumowywali ruch w moim biodrze i w stawach krzyżowo-biodrowych, jakby mnie tam nie było. Padały określenia „niespotykany przypadek” i „koszmarne ograniczenia”, co pani docent karciła spojrzeniami zza okularów zsuniętych na czubek nosa. Najbardziej rozbawił mnie młody ortopeda na drugim roku specjalizacji, który badał mnie w obecności Pani Kasi. I okazało się, że nie wie po prostu nic. A przynajmniej na to wyszło. Wróciła trauma z ortopedii sprzed dwudziestu lat, gdzie to na zawsze zepsuto moje biodro w wyniku dwóch nieudanych operacji. Bo tak samo mnie badał. Znów czułam się jak mała przerażona dziewczynka, której mama wyszła z gabinetu, bo przytłaczała ją ta sytuacja, a ja zostałam w obecności ortopedy-rzeźnika, który miał taką parę w łapach, że mógłby mi kość piszczelową zmiażdżyć w dwóch palcach. A potem darł się w szpitalu nad moją głową: „siostro! Wózek! U tej pacjentki bezwzględny zakaz chodzenia!”
Potem pan doktor specjalizujący się w byciu rzeźnikiem uczył się na mnie rozluźniać kość strzałkową, a robił to z takim zaangażowaniem, że oczy wychodziły mi na wierzch. Na koniec Pani Kasia zamiotła go pod dywan swoją wiedzą i doświadczeniem. Ściągnęła mi skarpetkę i zapytała: „co pan widzi”. A ten idiota odpowiada; „stopę”. Pani Kasia, z właściwym sobie dystansem, pokręciła udredzioną głową, po czym powiedziała: „dobrze, ale jakie symptomy chorobowe pan widzi”. „Płaskostopie” - odpowiada idiota. Pani Kasia prosi go o wskazanie przyczyn, a tutaj pan doktor, któremu nieustanie w kieszeni fartucha dzwoni ajfon, głupieje.
Na co Pani Kasia funduje mu pięciominutowy wywód o tym, dlaczego moja stopa ma kształt taki, a nie inny (nie widziałam znaczniejszych odstępstw od normy w porównaniu do innych stóp ludzkich, ale moje oko jest wybitnie laickie; wiem tylko, że mam problemy z obcięciem paznokci, dlatego kilka razy do roku odwiedzam salon pedicure'u na Zwycięzców). W wypowiedzi Pani Kasi są i kostki śródstopia, paliczki proksymalne, pojedyncze mięśnie przywodziciele, jest i Achilles nawet, a także sieć zależności pomiędzy poszczególnymi układami od przepony poczynając, że siatka ArtB to przy tym naprawdę nieskomplikowana układanka.
Panu doktorowi krew z twarzy odpływała powolutku, starał się wszystko sobie w mózgu zanotować, ale widać było, że pozostał jednak przy tym płaskostopiu. Na koniec chciał mi zaordynować ćwiczenia na płaskostopie, ale okazało się, że znałam ich więcej niż on i w rezultacie to ja go kolejnych nauczyłam. Pani Kasia z uśmiechem igrającym na bardzo ładnie wykrojonych ustach zajmowała się rozluźnianiem mojego przywodziciela, kiedy pan doktor sobie poszedł, a ja postanowiłam przypomnieć jej wiersz o geniuszu maszyny ludzkiego ciała na przykładzie dłoni:

Dwadzieścia siedem kości
trzydzieści pięć mięśni
Około dwóch tysięcy komórek nerwowych
w każdej opuszce naszego palca
to zupełnie wystarczy
żeby napisać „Mein Kampf”
albo „Chatkę Puchatka”

Pani Kasia przyjrzała się wyciągniętej w jej kierunku dłoni, przekrzywiła głowę, poprawiła układ dredów i odpowiedziała:
-No tak, tylko Szymborska nie wiedziała, że w stawach nadgarstka istnieją punkty swobody. Czyli będzie tego jakieś dwanaście razy więcej.

I dlatego świat potrzebuje zarówno artystów, jak i fizjoterapeutów. Bo to, co jest dowodem na geniusz ludzki, mieści się gdzieś pomiędzy gatunkową ułomnością a pokornym ćwiczeniem rzemieślniczego warsztatu.