niedziela, 9 kwietnia 2017

Przyzwyczajenie

Jutro zaczynam czwarty tydzień w Sparcie. Nie mam już siły. Przed weekendem bolało tak bardzo, że fizjoterapeutki zdecydowały o zawieszeniu najintensywniejszych ćwiczeń. Biodro ma się regenerować.
Ale w ogóle wczoraj ruch się wokół mnie zrobi l. Chyba do nich dokapało, że po czterech tygodniach w szpitalu mój stan sukcesywnie i dość drastycznie się pogarsza. Przez trzy dni w minionym tygodniu musiałam korzystać z wózka inwalidzkiego, bo to jest nieprawdopodobne, żebym siedem metrów do łazienki od naszego pokoju pokonywała przez dwadzieścia minut. I tak sobie jeździłam tym wózkiem, zamyślona, aż dojechałam do schodów. W samą porę zahamowałam – gdyby nie to, że jakaś opatrzność nade mną czuwała, spadłabym z tym wózkiem ze schodów. Ból jednak wyłącza normalne funkcjonowanie.
Dziś przed 6 rano przyszła do mnie pielęgniarka i pobrała mi krew. Mnóstwo krwi. Czyli się przestraszyli. Doktor Majkel powiedział mi, że powstała lista pacjentów najbardziej potrzebujących leku biologicznego i w tej sprawie lekarze teraz najmocniej lekarze w NFZie cisną. Podobno jestem na początku listy. Podobno.
Niech to będzie odpowiedź na Twoje pytanie, Aniu. Nie chcę póki co korzystać z pomocy żadnej fundacji. Zresztą, w fundacjach największe powodzenie mają ci, których przypadki są w jakiś sposób rozpoznawalne. Ja raczej z moja chorobą się nie obnoszę. Wciąż nie umiem domagać się swoich praw. Do tego stopnia, że teraz, po powrocie do pracy, przez dwa najbliższe miesiące nie dostanę wypłaty. Tak się zabezpieczył mój pracodawca, zatrudniając kalekę: zatrudnienie oparł na dwóch filarach. Kiedy tylko biorę choć na jeden dzień na zwolnienie lekarskie, odpada drugi filar, który jest związany z przeniesieniem praw autorskich, jest niżej opodatkowany, ale to właściwy zrąb mojej wypłaty. Kiedy idę na zwolnienie lekarskie, ląduję na najniższej krajowej, której mój pracodawca nie zrewaloryzował, bo po co. Teraz zamilkł, nie pisze, przypuszczam, że przygotował jakąś wyrafinowaną zemstę, o której powie mi we właściwym sobie stylu: z nogami na biurku, rozkładając w komputerze pasjansa.
Dziś pogoda nieskończenie tragiczna, moje współlokatorki przez większość dnia spały, a dwie chrapały tak, że trzęsły się szyby w oknach. Mimo wszystko będzie mi ich brakować. Są tak nieskończenie zabawne, na ich zboczenia i odboje patrzę już teraz z czułością.
Pani Stella na przykład wyrwała w ogrodzie przed Instytutem kawał darni z kwiatami, które szczególnie jej przypadły do hustu. Obecnie hoduje je na oknie, dołożyła do nich jeszcze gałązki forsycji, a koleżanka przyniosła jej hiacynt w doniczce. Pielęgniarki zauważyły, że kwiatek intensywnie pachnie. Wobec tego panie doszły do wniosku, że ów intensywny zapach musi być szkodliwy i na pewno w ciągu najbliższego tygodnia z Instytutu Reumatologii zostaną w trybie pilnym przeniesione do Instytutu Onkologii, bo zapach kwiatu na pewno po kolei je wykończy.
Dwa dni temu, kiedy okropnie mnie bolało, a na wieczór byłam tym bólem skrajnie zmęczona (nie przespałam nocy), pani Krystyna weszła do sali po powrocie z łazienki i zaczęła konspiracyjnym szeptem:
-O mój Boże! (to taki jej charakterystyczny przerywnik) Kto to słyszał, żebym na stare lata musiała coś takiego przeżywać.
-Co się stało? - dopytują się pozostałe papryki z sali.
-O mój Boże, co za czasy przyszły, jakie te ludzie paskudne.
-Niech pani mówi, pani Krystyno!
-Olaboga, co ja wam będę opowiadać? Wstyd takie rzeczy mówić.
-Dobra, pani Krystyno, dość tego, co pani widziała, seks grupowy w łazience, czy jak? - nie wytrzymałam.
Skrajnie święte trio obruszyło się, ale pani Krysia zaznaczyła:
-Jaki to cud od Boga, że ja się nie poślizgłam na tem.
-Na czym? - dopytuje się Zielona Papryka, pani Jadwiga.
-Ach, pani, pod prysznic poszłam. Wchodzę ci ja, naparowane jak nie wiem, noga przecież nieczynna, powoli się rozbieram – Żółta Papryka stopniuje napięcie.
Czerwona papryka gotowa do przygotowania popcornu. Zielona sapie z emocji.
-No i ja się rozbieram, patrzę, co to leży? Nachylam się, myślałam, że szczur.
-Że szczur – potakuje w swoim stylu pani Jadwiga vel Zielona Papryka.
-Może kuna. Z ogrodu – mówi Czerwona Papryka.
-Eee tam, nachylam się, patrzę... - papryki wychylają się, przejęte, nawet reżimówkę ściszyły.
-No kupę ktoś zrobił pod prysznicem!
Alleluja, okazało się, spada napięcie. Teraz na przemian trzy kobiece piersi unoszą się w oddzielnych rytmach oburzenia:
-Coś podobnego!
-Jak to możlywe?
-Coś obrzydliwego – wydyma usta Zielona Papryka.
-No niech pani powie, jakie to ludzie są?
-O mój Boże, pomyślałam sobie, że co to by było, jak ja bym się z tą kulą na tym poślizgła, co to by było, na święta akurat.
-Ale jak pani poznała, że ktoś się załatwił? - docieka Czerwona Papryka.
-No jak, poznałam, patrzę, no nie można powiedzieć, nieduża. Ale jest.
-I co pani zrobiła?
-Ano tę kratkę podniosłam w łazience i tam spłukałam.
-Spłukała, tak – mówi Zielona Papryka.
-Matko kochana, co to za czasy. Żeby się załatwiać na podłogę w łazience, jak przez ścianę mają toaletę.
-Zdziczely, ot co, kto to słyszał?
-Może mają takie chore żołądki? - pyta jedna z papryk z troską.
Na koniec pani Krystyna podsumowała wszystko:
-Musi, że to ktoś z oddziału.
-A po czem pani poznała? - dociekała Czerwona Papryka, podżerając ciasteczka w kształcie grzybków.
-Ano po tym, że była buraczkowa. A buraki były na obiad wczoraj.
Cała wymiana zdań trwała kilkanaście minut, ale na to buraczkowe dictum nie wytrzymałam i wybuchnęłam takim śmiechem, że byłam pewna, że pęknie mi przepona. Nie mogłam złapać tchu ze śmiechu, za chwilę mój śmiech zaraził resztę papryk, ale one jeszcze rokowały. Mnie śmiać się chciało coraz bardziej. Nie wiem, może to byłą reakcja stresowa na wielodniowy uporczywy ból, męki w sali gimnastycznej i na leżance, przerażenie w oczach Iwony na widok ruchomości mojej nogi, strach, że leku jednak nie dostanę, chyba że wcześniej stracę wzrok. Wszystko. Śmiałam się, bo ta kupa, taka cielesna, taka powszednia, a urosła pod prysznicem do rangi wydarzenia dekady. Co tam demontaż państwa prawa, którym żyłam przez ostatnie miesiące na co dzień, gorąca publicystyka wszystkich mediów głównego nurtu, najnowsze publikacje i doniesienia z kraju i ze świata. Jestem w innej rzeczywistości, to i zasięg problemów inny. Teraz muszę się martwić o zajęcie o 5.10 kolejki do łazienki, o to, czy zdążę na obiad, czy mi nie ostygnie, czy miejsce na ćwiczenia w odciążeniu będzie i czy w toalecie wystarczy papieru toaletowego, czy lekarz należycie mnie zbada i nie orzeknie, że jednak „zostajemy na tym wózku, pani Kasiu, za duże ryzyko chodzenia dziś”.
Próbowałam się poturlać ze śmiechu, ale Gluteus Medius miał wobec mnie zupełnie inne plany. Męczyłam więc przeponę do nieskończoności. Aż mi łzy pociekły – z radochy, z rozpaczy, z żalu, że ten los człowieczy taki rozpaczliwy, bo zwykłych zjadaczy chleba w aniołów chce przerobić, a tu ciało ku ziemi ciąży.
Na początku ubiegłego tygodnia do naszej sali przybyła pani z zaawansowanym toczniem, rzutem choroby jak ta lala i gorączką 40 stopni. Oczywiście wszystkie papryki podniosły wrzask, że na pewno wszystkich nas zarazi, że dramat, że tragedia i że one żądają przeniesienia tego przypadku do innej sali, bo się pozarażają, co będzie skutkowało sepsą tryprem, a w najgorszym wypadku – odwołaniem świąt.
Przedziwna to toczniowa kobieta. Jest gigantyczna. Prawdopodobnie to głównie wina sterydów, ale przecież ja po sterydach na przykład pięć kilogramów schudłam. Pije przeróżne farbowane napoje, więc wszystkie panie dawaj ją dietetycznie edukować, choć kobita ledwo na oczy patrzy i z powodu gorączki nie dociera do niej absolutnie nic z rzeczywistości.
W nocy kilka razy jej się przyglądałam. Zwalista, obolała, ciężka, w gorączce, leżała bezwładnie z otwartymi ustami pod kroplówką. Spała na szpitalnj kołdrze w koszuli nocnej zupełnie mokrej, nieprzyzwoicie ściągniętej ku górze ud, z nogami szeroko rozłożonymi. Zielona Papryka wyła, ze to obrzydliwe, bo koło niej, ona nie wie, jak to możliwe, a poza tym, jak to, bo ona nie rozumie, jak tak można w chorobie wyglądać, albowiem ona się nie poci.
Przyglądałam się tej pani w nocy, bo owa pozycja przypominała mi nieco „Śmierć Marata”, tylko ta pani na pewno nie zmieściłaby się do większości wanien dostępnych na polskim rynku. Mówi rzadko, mało, ale przeważnie nie ma jednak nic istotnego do powiedzenia. Trochę mi jej żal, bo widzę, jak obserwuje pozostałe papryki z ich codzienną krzątaniną, zakładające biustonosze na pomarszczone, ale szczupłe plecy, wskakujące na łóżka jak młode sarenki, podczas gdy ona jednym udem odsuwa łóżko, mimo założonej blokady. Gdyby na nie wskoczyła, spadłaby na oddział kardiologiczny piętro niżej.
Którejś nocy prawie doprowadziła mnie do szału. To było wtedy, kiedy mnie tak nieprawdopodobnie bolało. Ona w tym czasie miała znów skok gorączki. Bałam się ruszyć, żeby nie umrzeć z bólu. Od czasu do czasu przykładałam tylko do ust przedramię, żeby je zagryźć, a przypadkiem nie wrzasnąć. Spocona, sapiąca, jakoś w okolicach trzeciej poderwała się z łóżka, nachyliła nade mną i mówi:
-No, niech se pani poczyta chocia. Tyle pani czyta, widziałam. Jak już panią boli, to chocia niech pani czyta. To do rana przeżyje jakoś, a nie. No? Czyta?
Niewiele z tej wypowiedzi zrozumiałam, nie zrozumiałam jej charakteru, czułam na policzku jej gorący oddech, z czoła kapały jej na ramę mojego łózka krople potu, a wtedy pomyślałam, że takie choroby mają w sobie coś z szaleństwa. Próbowałam się w nocy rozpłakać, ale nie dawałam rady. Nie mogłam. Nie miałam czym. Był taki moment, że chciałam ją złapać za szyję i zacząć dusić, bo sam ból rozum odbiera, a co dopiero współlokatorka z nadmiarem altruizmu o podejrzanej proweniencji. Nie ruszyłam jednak niczym oprócz wspomnianego przedramienia, żeby położyć je na ustach. Inny ruch niósł ze sobą zagrożenie omdlenia z bólu.
Następnego dnia Maratka, leżąc znów pod kroplówką z magnezem i potasem, obserwowała mnie bacznie, kiedy z trudem schylałam się do torby po czysty podkoszulek i ubrania do ćwiczeń. Obserwuje, wodzi za mną wzrokiem. I wypala:
-No ja mam swój krzyż i nieraz mnie boli wszystko, ale jak na panią patrzę, to mi się żyć odechciewa. No kto to słyszał: taka młoda i takie kalectwo. To po cholerę tak żyć?
Nie skomentowałam tej wypowiedzi, szczególnie, że nie dalej jak dwa dni wcześniej pani serdecznie polecała mi modlitwę i różaniec w intencji uzdrowienia oraz pokoju na świecie. A teraz zadawała mi pytania o sens ludzkiej egzystencji.
Jest cichy, chłodny kwietniowy wieczór. Ptaki śpiewają i gadają w ogrodzie. Pani Krystyna drzemie, pani Stella czyta w smartfonie Gazetę Polską, pani Jadwiga leży na kołdrze i patrzy na drzwi. Maratka trzy razy już przeczytała „Kobietę i życie”, z braku pomysłów na intelektualną aktywność zwróciła mi uwagę:
-No co se pani tak tych gołych mężczyzn ogląda w internecie?
-Słucham? - zapytałam zdumiona.
-No przecie widzę, że se pani rozbierane strony ogląda, podejrzałam tu panią.
Dziwne, ale nawet papryki nie zwróciły uwagi na ten nieskończenie durny komentarz. Pewnie nawet one wiedzą, że jeżeli stuka mi klawiatura, trudno mi w tym czasie przeglądać pornostrony.

Mimo wszystko będzie mi jednak w jakimś sensie brakowało opieki, pomocy, ich rozbawionych spojrzeń, ich rozmów o niczym, a jednak prowadzonych z takim zaangażowaniem, ich podżerania w nocy, chrapania i spacerów po ogrodzie. Człowiek jest wierutne bydlę, bo do wszystkiego się przyzwyczaja. Nawet do niespłukiwanych kup i nocnych nawoływań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz