Dziś Pani Kasi nie było. Jest chora.
Bardzo za nią tęskniłam, bo przez ostatnie dwa dni terapia
manualna bardzo by mi się teraz przydała. Tym bardziej, że pogoda
okropna. Na przemian deszcz i wiatr lodowaty, słońce anemiczne jak
reumatyk na przedwiośniu. Tak się cieszyłam z tej nauki chodzenia.
I liczyłam na to, że dziś poćwiczymy znów. I że Pani Kasia znów
rozluźni mi wątrobę. No nic. Przecież w domu będę musiała
radzić sobie sama, bez Pani Kasi, bez ćwiczeń w odciążeniu, bez
kriokomory nawet.
Dziś znów zajmowali się mną
studenci, pochwalili, że walczę o siłę przywodzicieli. No bo
walczę, wzmocniły się, ale co z tego. Reszta ustroju nie nadąża
za zmianami. Wściekają się odwodziciele w zamian. Dziś pani
doktor, która prowadziła studentów przyjrzała się moim stawom
krzyżowo-biodrowym i postanowiła dać mi jakieś wskazówki
dotyczące ich zabetonowanej obsługi. Okazało się, że wie, jakie
to wredne, bo sama kiedyś spadła z konia i mocno je sobie potłukła.
Poleciła mi pas na stawy krzyżowo-biodrowe, a potem dodała:
-No i jeszcze kula. W ciągu
najbliższych tygodni, dopóki objawy się pani nie wyciszą, musi
pani chodzić o kuli. Bo wszyscy widzą, jak pani się męczy. I noga
będzie pracować inaczej, do pełnego przeprostu.
-Ale jak ja pójdę do pracy o kuli? Na
spotkanie jakieś? Do ludzi? Na konferencję?
-Pani żartuje z tą pracą, prawda?
Chce pani w takim stanie pracować? Nie ma mowy.
I poleciła studentom odnotować
pragnienie pacjentki o numerze 17 za 11 kwietnia.
Chodziłam na bieżni sama bardzo
długo, przypominałam sobie wskazówki Pani Kasi. Boję się, boję
wracać do domu, boję się, że wyniki złe, że na leczenie
biologiczne doczekam się dopiero jako człowiek ślepy, że
pierwsze, co mój pracodawca zrobi, to zmusi mnie do złożenia
wypowiedzenia, wypłaci trzysta złotych za dwa miesiące i uzna 50
zaległych dni urlopowych za niebyłe.
Dziś na oddziale zamieszanie, milion
przyjęć, lekarze podenerwowani, pacjenci cierpiący i roszczeniowi,
ruch jak w ulu.
Salę opuściła pani Stella, żegnała
się ze wszystkimi i przy łazience cykała smartfonem fotki. Coś
nieprawdopodobnego. Polubiłam tę kolonię karną. Pani Jadwiga za
to została na polecenie pani doktor przeniesiona na pierwsze piętro,
na oddział o dużo lepszych warunkach, o którym marzyłam swego
czasu, a teraz za nic bym się nie zamieniła, albowiem człowiek to
wierutne bydlę i nawet do cuchnących baniek z moczem na parapecie w
łazience się przyzwyczaja.
Zostałam z panią Krystynką, Maratką
i nowym dziewczęciem o dłoniach czerwonych jak u Wokulskiego i
mocno spracowanych, jakby na roli życie spędziła. Pochodzi z
niewielkiej wsi gdzieś w Małopolsce. Na oddział trafiła z powodu
pogłębiającego się objawu Reynauda, który objął nie tylko
dłonie.
Swoją sytuację wiąże z tym, że
pracuje w rodzinnym sklepie spożywczo-przemysłowym. Średnia
temperatura zimą tam nie przekraczała 7 stopni. Albowiem pracodawca
na ogrzewaniu oszczędzał. Mnie się w głowie nie mieści takie
zachowanie pracodawcy. A dziewoja ma jeszcze przed trzydziestką
dłonie tak zniszczone, że szkoda gadać i tylko ręce załamać.
Cisza w Sparcie. Cichną rozmowy,
nadciąga kolejny nudny wieczór z reżimówką w tle i moimi próbami
ucieczek w książkę o życiu Billie Holiday.
Na Allegro zamówiłam sobie kulę.
Czerwoną. Z metalizowaną nóżką. Również w kolorze czerwonym.
Na pocieszenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz