wtorek, 11 kwietnia 2017

Szkarłatna litera

Dziś Pani Kasi nie było. Jest chora. Bardzo za nią tęskniłam, bo przez ostatnie dwa dni terapia manualna bardzo by mi się teraz przydała. Tym bardziej, że pogoda okropna. Na przemian deszcz i wiatr lodowaty, słońce anemiczne jak reumatyk na przedwiośniu. Tak się cieszyłam z tej nauki chodzenia. I liczyłam na to, że dziś poćwiczymy znów. I że Pani Kasia znów rozluźni mi wątrobę. No nic. Przecież w domu będę musiała radzić sobie sama, bez Pani Kasi, bez ćwiczeń w odciążeniu, bez kriokomory nawet.
Dziś znów zajmowali się mną studenci, pochwalili, że walczę o siłę przywodzicieli. No bo walczę, wzmocniły się, ale co z tego. Reszta ustroju nie nadąża za zmianami. Wściekają się odwodziciele w zamian. Dziś pani doktor, która prowadziła studentów przyjrzała się moim stawom krzyżowo-biodrowym i postanowiła dać mi jakieś wskazówki dotyczące ich zabetonowanej obsługi. Okazało się, że wie, jakie to wredne, bo sama kiedyś spadła z konia i mocno je sobie potłukła. Poleciła mi pas na stawy krzyżowo-biodrowe, a potem dodała:
-No i jeszcze kula. W ciągu najbliższych tygodni, dopóki objawy się pani nie wyciszą, musi pani chodzić o kuli. Bo wszyscy widzą, jak pani się męczy. I noga będzie pracować inaczej, do pełnego przeprostu.
-Ale jak ja pójdę do pracy o kuli? Na spotkanie jakieś? Do ludzi? Na konferencję?
-Pani żartuje z tą pracą, prawda? Chce pani w takim stanie pracować? Nie ma mowy.
I poleciła studentom odnotować pragnienie pacjentki o numerze 17 za 11 kwietnia.

Chodziłam na bieżni sama bardzo długo, przypominałam sobie wskazówki Pani Kasi. Boję się, boję wracać do domu, boję się, że wyniki złe, że na leczenie biologiczne doczekam się dopiero jako człowiek ślepy, że pierwsze, co mój pracodawca zrobi, to zmusi mnie do złożenia wypowiedzenia, wypłaci trzysta złotych za dwa miesiące i uzna 50 zaległych dni urlopowych za niebyłe.
Dziś na oddziale zamieszanie, milion przyjęć, lekarze podenerwowani, pacjenci cierpiący i roszczeniowi, ruch jak w ulu.
Salę opuściła pani Stella, żegnała się ze wszystkimi i przy łazience cykała smartfonem fotki. Coś nieprawdopodobnego. Polubiłam tę kolonię karną. Pani Jadwiga za to została na polecenie pani doktor przeniesiona na pierwsze piętro, na oddział o dużo lepszych warunkach, o którym marzyłam swego czasu, a teraz za nic bym się nie zamieniła, albowiem człowiek to wierutne bydlę i nawet do cuchnących baniek z moczem na parapecie w łazience się przyzwyczaja.
Zostałam z panią Krystynką, Maratką i nowym dziewczęciem o dłoniach czerwonych jak u Wokulskiego i mocno spracowanych, jakby na roli życie spędziła. Pochodzi z niewielkiej wsi gdzieś w Małopolsce. Na oddział trafiła z powodu pogłębiającego się objawu Reynauda, który objął nie tylko dłonie.
Swoją sytuację wiąże z tym, że pracuje w rodzinnym sklepie spożywczo-przemysłowym. Średnia temperatura zimą tam nie przekraczała 7 stopni. Albowiem pracodawca na ogrzewaniu oszczędzał. Mnie się w głowie nie mieści takie zachowanie pracodawcy. A dziewoja ma jeszcze przed trzydziestką dłonie tak zniszczone, że szkoda gadać i tylko ręce załamać.

Cisza w Sparcie. Cichną rozmowy, nadciąga kolejny nudny wieczór z reżimówką w tle i moimi próbami ucieczek w książkę o życiu Billie Holiday.
Na Allegro zamówiłam sobie kulę. Czerwoną. Z metalizowaną nóżką. Również w kolorze czerwonym.
Na pocieszenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz