poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Kisiel i kwiecień

Z drżącym sercem i kulą w kolorze alarmu przeciwpożarowego pojechałam na Spartańską celem rozpłakania się. Bo tylko na taki komunikat mnie stać, kiedy chcę zgłosić jakąś potrzebę. Moja słabiutka racjonalna część mówi mi, że jak najbardziej mi się to należy, bo nie choruję na wrastające paznokcie. Natomiast mój wewnętrzny krytyk wrzeszczy na mnie nieskończenie i najchętniej w dniu wlewu kazałby mi zasiąść do analizy rynkowej.
Rozerwane w połowie zdanie nie jest jednak dobrym rokowaniem dla dziennikarza. dlatego kiedy uświadomiłam sobie, że mam po weekendzie majowym wrócić do pracy, poczułam atak paniki. Nie, no nie, jak gadam z Łukaszem przez telefon, to nie dokańczam zdania. O 13 muszę się kłaść, bo zaczynam słaniać się na nogach. O 22 muszę być w łóżku, bo inaczej następnego dnia działam jak zepsuty termostat. I płaczę, dużo płaczę. Ale to raczej objaw dochodzenia do zdrowia.

Dojechałam, skuliłam się zewnętrznie i wewnętrznie. Jezuuuu, naczelny tak strasznie się zemści, zniszczy, zetrze w moździerzu. I te drwiące redakcyjne spojrzenia. I to "jebie mje to, ja jadę na urlop, więcej mnie tu nie będzie niż będę. I chuj". "Ja sram na twoje pieniądze". "Zapamiętaj sobie, ja już więcej kaleki nie zatrudnię".
Sio. Idźcie sobie. Zejdźcie ze mnie, kowale bezskrzydłe myśli pracowniczych.  Tak się nazywają te czarno-czerwone robaki, których wczesną wiosną tyle w parkach i na ulicach. Jejku, jaką odrazą napawają mnie te stworzenia. A podobno są zupełnie nieszkodliwe. Tylko czemu na drzewach takie ich roje?


A tu nagle - cud z nieba. Doktor Kornelia. Ta, która po wlewie ze mną rozmawiała. Zaczęłam się gęsto tłumaczyć, oplatając, że ja naprawdę chcę wrócić do pracy (prawda najprawdziwsza), ale nie daję rady skończyć zdania (prawda najprawdziwsza), zapominam, co miałam powiedzieć, boję się, że popełnię błąd (półprawda - boję się poniżenia przez naczelnego. Bo nie mam problemów z przyznawaniem się do błędu. Ale mam problem z tym, żeby znosić kpiny i podejrzenia o to, że chorobę sobie wymyśliłam.)
No i tłumaczę się, oplatam, łzy mi napływają do oczu, brakuje mi tchu, pacjenci w poczekalni patrzą, patrzą na mnie z zaciekawieniem, w oczekiwaniu na rozpad komórkowy.
Filigranowa Kornelia kładzie mi rękę na przedramieniu:
- Pani Kasiu, cały Instytut zna pani przypadek, nawet noszowi. Nikt tu nie ma wątpliwości, jak bardzo pani jest chora. A lekarz jest od tego, żeby orzec, czy pani do pracy się nadaje, czy nie. Choćby pani na rzęsach stanęła, to wskazań do powrotu do pracy nie widzę. Pani jest w trakcie ciężkiego rzutu. Wiem, że jestem niewysoka, ale proszę ze mną nie dyskutować w tej kwestii, bo ja się na mediach nie znam, ale na wynikach biochemii już tak.

Stałam jeszcze przez chwilę z rozchylonymi ustami. Pani doktor uśmiechnęła się:
- Pani jest bardzo zmęczona. Czy ma się panią kto zająć?

I to było o jedno pytanie za dużo. Złapałam rozpaczliwie powietrze, żeby nie ryknąć płaczem.
Doktor Kornelia kazała mi usiąść. I pojechać do kogoś, kto się mną zajmie. Coś bolesnego rozerwało mi klatkę piersiową, ale czułam, że nie wolno mi się rozpłakać. Nie teraz. Nie tam.

Na Mokotowie coraz większe liście kasztanowców we fluorescencyjnej zieleni. Zwisają z gałązek jak szmatki. Magnolie marzną, nie rozchylają pąków, boją się zimna. Po niebie przetaczają się zwaliste kłęby chmur, od czasu do czasu połykając słońce. Nie zdejmuję wciąż czapki, choć cienka, ani szalika. Wieczorami wiatr przejmujący. Noce lodowate. Stawy krzyżowo-biodrowe nienawidzą takiej pogody, jak słusznie zauważyła Ania. Ale i to minie. Wszystko minie. Na szczęście.

Pojechałam do Instytutu autobusem, bo samochód wymaga zginania biodra i szybkich reakcji. O ile ja mogę zginąć, o tyle nawet po śmierci nie wybaczyłabym sobie, gdyby komuś coś się stało z mojej winy. Zatem i w umieraniu jestem słaba. Pojechałam autobusem numer 222 z przystanku Foksal. Czekałam na chodniku, wyciągałam twarz do słońca, od czasu do czasu zerkałam na Manufakturę Cukierków. Wreszcie przyjechał spóźniony autobus. Oczywiście wszyscy młodzi i emeryci wskoczyli do autobusu jak sarenki, zajęli najlepsze miejsca. Ale ja już o nie nie walczę, wystoję, czasem właśnie tak jest lepiej. Podchodzi do mnie jakiś pan, kiedy już rozparcelowałam się z książką, wciśnięta w kąt autobusu, żeby zamortyzować ewentualny upadek.
A to pan Krzyś. Poznaliśmy się na krioterapii. Też ma ZZSK. Był bardzo miły, ładnie się uśmiechał i nie gapił się na mnie uporczywie w Instytucie. Ponieważ w Alejach Ujazdowskich autobus stanął w korku, z pana Krzysia się wylało. Szerokim strumieniem. Rwącą rzeką.

- Ja to sobie tak pomyślałem, że pani to z innego świata jest. Bo widać, jak strasznie panią boli, a pani się uśmiecha. I zobaczyłem na tym pani skierowaniu wtedy, że pani ma to, co ja i myślę sobie, że pani mnie rozumie. Bo mnie też tak boli, odkąd pamiętam.
Ja spawaczem byłem całe życie, teraz to na rencie już. Ale ja myślę, że mi się to zrobiło, że ja musiałem pięć lat w Niemczech na robotach stać po dwanaście godzin nieraz. I to wtedy się zaczęło.
Ale, pani, kto mnie nie widział, kto mnie nie badał. W Lublinie to mówili, że ja jestem taki przypadek książkowy, tylko że wszystko u mnie odwrotnie. Że tak jak w podręcznikach podają te tam cechy tej choroby i to odwrócić - o, to wyjdzie, że to o mnie. Że u mnie nie ma pewności co do niczego, wiadomo tylko, że chory i że lepiej raczej nie będzie.
Ano tak, nie można operować, a mi to te profesory z Lublina nawet na wyniku rezonansu napisali, że nie wolno mnie skalpelem dotknąć. Ale pani, ja bym się cały dał pokroić, żeby tylko ten ból zszedł. Pani wie przecież. Niech mnie na plasterki potną. A pani, jak teraz mi się to ścięgło Achillesa zapaliło, co to się działo, pani. A jak mnie wzięli tu w Instytucie na USG, zdejmowałem kapcie, a nie wiedziałem, że tam rurka od tej leżanki jest. Jak ja przyłożyłem tą piętą ze ścięgłem, to pani, ja myślałem, że skonam. Że skonam, myślałem - taki to ból był.
Pani, ale co mi się z sercem nieraz dzieje. Ojciec mój nieboszczyk młodo na serce odumarł, siostra też, sześćdziesiąt sześć lat miała. To ja się boję, co nie? No bo kto by się nie bał. O, no, pani też się boi, no właśnie. Młody i stary się boi. A jednego dnia to mi przez tę chorobę i serce, i nerkę naraz wyłączyło. Żona mi poduszki pod plecy kładła, ale w końcu pogotowie mnie zabrało, bo że zawał myśleli. A to od tej choroby tak się zrobiło.
Ano może włączą tę biologię, może włączą, kto tam wie, co to jest. A jak? Pani, a co pani myśli, ja to i Dexaven brałem w zaszczykach. No, cztery można wziąść, a ja sześć brałem, dopiero przechodziło. Ale mój lekarz się dopiero tam doczytał, że to tam do rzeszotowienia kości prowadzi i mi wziął cofnął to. No, bo jak na spacer z psem szłem, to aż mi kolana do tyłu szły, pani. Tak mnie to zniszczyło. No ale cżłowiek by kamienia ugryzł, sama pani wie. No, ja mówię, ja wiem, ze pani mnie zrozumie.
Pani też brała Encorton? Oooo, pani, ja pięc lat brałem! Jak: niemożliwe? No możliwe, pięć lat, po dziesięć miligramów. Tak. Jak słowo daję. O, pani, nie daj Boże - to mi może i pomagało, ale pani, co się we łbie dzieje. Ja w głowie kisiel mam po tym. Kisiel, pani. Co to za świństwo jest. Żona to mi na kartce po kolei wypisuje, co mam zrobić, rano ja tę kartkę znajduję. No i oprócz tego na głos do siebie jeszcze mówię, bo czasem nie wiem, co mówię i co zrobiłem. Albo myślę, że może mi się przyśniło. Tak to jest. No. Straszne, pani, straszne. Nie chce się gadać nawet.
Ho, ale pani, ja pamiętam, pamiętam, nie takie rzuty. Ja stopą nie mogłem kordły przesunąć, taki to ból był. Na czworaka chodziłem. No, normalnie, po domu, na czworaka. Żona mi na taboretach jedzenie zostawiała, bo nie mogłem do stołu usiąść. A za przeproszeniem załatwiałem się do wiadra. Stało obok tego taboretu z jedzeniem, bo dalej żem nie dosięgał. Taki to czas był straszny. A lekarz mi powiedział, że choćbym miał się czołgać, to mam się do końca ruszać. Do końca, powiedział. Że jak już chodzić nie mogę, to mam się czołgać. Ale pani, jak ja sam w domu siedziałem, chłopcy w szkole, żona w pracy, to wie pani, jakie ja myśli miałem? No tak, a bo po co takie życie? Dlatego jak ta krowa na krioterapii panią wyśmiała, że pani chciała się z bólu zabić, to ja od razu pomyślałem, że Bóg panią zesłał. No, naprawdę. Bo wyraźnie tamtej krowy nigdy tak nie bolało, że wolałaby się przekręcić. I ja tak sobie pomyślałem, że pani to by mogła być moją córką. I pani tak się spojrzała, że tak ze zrozumieniem, że ja pomyślałem, że my przecież na jednym wózku. I pani rozumie. Bo pani po ścianie tak szła ledwo i blada taka. Ja se myślę: takie dziecko biedne. No po ludzku żal tak. I czuć, że swoja. Pani wie, co to znaczy nie mieć siły oddychać? 

Wiem, Panie Krzysiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz