niedziela, 1 sierpnia 2021

Sztuka kontaktu

 Bez wątpienia Szkoła Psychoterapii Gestalt to najpiękniejsze, co sama sobie dałam w prezencie.
Wprost z trzydniowego zjazdu, solidnie zmęczona, nasycona mnogością doznań i mniejszych bądź większych objawień zasiadam do komputera, ledwo widząc ekran.

Dotyk. Zmysł ostatecznie decydujący o tym, że jesteśmy ludźmi. Bo tylko my tak głęboko i wszechstronnie dotyk interpretujemy. To on dosłownie gwarantuje nasze przeżycie. To on potwierdza nasze trwanie w rzeczywistości.

Chodzimy po sali z wyciągniętymi przed siebie rękami. Mamy chwycić jakieś ręce i sprawdzić, czy one dla nas odpowiednie, czy chcemy z nimi zostać. I zmierzyć się z nagła potrzebą oddalenia. Porzucenia tych rąk. Albo zostać z poczuciem utraty. Że jakieś ręce nas nie chcą, że nasze są im dalekie. Krążę po sali, a wokół mnie tłoczą się ludzie. Wszyscy chcą mnie chwycić za ręce. Wymykam się im. Uciekam od dotyku brutalnego i łapczywego, powierzchownego i niebadającego moich granic. Nie ufam dotykowi Sebastiana. Edwarda rozpoznaję po obrączce. Uciekam od jego rąk, choć próbują mnie zatrzymać. Trafiam na dłonie Marleny, zimne i nerwowe. Czuję falę zmęczenia i uciekam w kąt sali. Opieram ręce na udach, na chwilę sycę się dotykiem lnianej faktury. Tak bardzo to znam. Spodnie oddają fałszywe, moje własne ciepło. Czuję zapach kurzu, ciężar wszystkich nieudanych niedziel. Tu, w kącie mi dobrze, bo to znam. Wyciągam jedną rękę i opieram ją na zimnej ścianie. Słyszę, jak szemrzą inne dotyki, dalekie, choć na wyciągnięcie. Mam zamknięte oczy, ale czuję, że za moimi plecami staje prowadzący Sebastian. Musi stać bardzo blisko, bo przez cienką koszulę czuję ciepło jego oddechu. Powietrzem się do mnie uśmiecha. Czuję, że mnie popycha w stronę grupy. Chcę się do niego odwrócić i z nim zostać. Tak bardzo przypomina mi Pio. Jest tylko o dwa lata ode mnie starszy, a już tak długo prowadzi terapię i tyle potrafi. Trzyma mnie na sztywnym holu. Nie pozwala na skracanie dystansu, choć jego zachęcający uśmiech mówi coś zupełnie przeciwnego.

Z niesłychaną odwagą, którą coraz częściej w sobie rozpoznaję, ruszam w stronę grupy. Trafiam na chaotyczną plątaninę rąk wzajemnie się szukających i badających. Ustawiam się bez pudła pomiędzy  miękką, pewną kobiecą dłonią a wcześniej przeze mnie opuszczoną dłonią Edwarda. Już nie uciekam. Jestem na miejscu. Stoję między mamą a tatą. Tu jest moje miejsce. Wiem, że to dłoń Izy.
Skąd? Nie wiem. Czuję. Oddech mi się wyrównuję, nie czuję w sobie galopu. W pewnym momencie pochylam głowę i dotykam policzkiem wierzchu dłoni Izy. Palcem jednej dłoni Iza dotyka Edwarda. Tylko tak moim rodzice mogli się spotkać. W obcym dotyku, w szkolnej projekcji, która jednakowoż z fałszem nic wspólnego nie ma. 

W kolejnym ćwiczeniu siedzę sama z Edwardem w małym pokoju. mamy bez pomocy słów znaleźć do siebie drogę. Moim zadaniem jest położyć jego rękę na moim sercu, on ma zrobić z moją to samo. Czuję, jak waha się, zanim położy rękę na mojej klatce piersiowej. Czuję jego wstyd, zażenowanie, próbę wyczucia granic. Kiedy czuję jego rękę na moim sercu, nagle załzawiam. Wszystko mi się przypomina. Lubię go i cenię każde jego zdanie. Ale wiem, że nie jest tym, który może skleić moje połamane serce.
Nie czytam z niego za wiele oprócz prób przełamania oporu. Mam ochotę złapać go za płatek ucha i się z nim pobawić. Ostatecznie dotykam jego policzka i trochę mnie to przeraża, że przymyka oczy.
Na grupie zwierza się, że najbardziej walczył z, jak to określił, napięciem seksualnym. Że od teraz inaczej będzie na mnie patrzył. Już nie będę tylko jego koleżanką ze szkoły.
We mnie tylko tynk i duszące powietrze. Nie umiałabym już zaufać mężczyźnie. W każdym razie teraz nie umiem. 

Kiedy prowadzący Sebastian tłumaczy, na czym polega wchodzenie w kontakt, grupa nie rozumie mechanizmu unikania kontaktu i kreatywnego jego zadzierzgnięcia. Sebastian na środku sali brnie i się wije, próbuje tłumaczyć. Wiercą się we mnie słowa, wpadam w tryb redaktor. Marszczę czoło i przypominam sobie, że po niemiecku etap wchodzenia w kontakt nazywa się "anpassen", co można przetłumaczyć jako "dopasowanie", "wpasowanie". Kolejny etap widzę jako dostosowanie. Czyli potrzebna jest drzazga, zahaczka, wypustka, którą zaczepiamy się o drugiego człowieka. Robimy to mniej albo bardziej kulawo. Dopiero potem rzemieślnik w nas zamienia się w artystę, bo formuje drewno, formuje figurę, usprawnia komunikację, urealnia się w relacji. Tłumaczę wszystko z detalami, czuję, jak czerwienieją mi policzki, jak słowa do mnie lgną, jak zapalają się kolejne lampki ledowego łańcucha, jak proces rozumiem ja, a w ślad za mną zaczyna pojmować cała grupa.
Podchodzi do mnie prowadzący. Blisko, może odrobinę za blisko, bo serce wali mi jak oszalałe. Pochyla się i wyciąga w moim kierunku przedramię, eksponując gęsią skórkę.
Czuję zapach jego skóry, mam ochotę jej dotknąć, ale całą grupa na mnie patrzy. Sebastian mówi do mnie:
- To, co powiedziałaś, bardzo mnie ubogaciło. Zobacz, całe moje ciało odpowiada na Twoje słowa. Kiedy mówisz, czuję się, jakby ktoś mi czytał książkę. Każde twoje słowo coś we mnie porusza.
Grupa kiwa głowami, potakuje, Marta mówi, że jestem jak ucieleśnienie języka. Ostatniego dnia Szkoły Kasia, szefowa HR wielkiej międzynarodowej korporacji, plecie mi bransoletkę z turmalinów. Na koniec mnie przytula i mówi: Kasiu, jesteś tak rzadko spotykaną perłą.
Robię wszystko, żeby nic we mnie nie rozpłakało się w głos. 

Bo jest nad czym płakać. Od 19 lipca orałam na pani Iwony jak szalona. Oczywiście, przecież na początku się wdrażam, nic nie wiem, potrzebuję czasu. No i wiadomo, że wszystko będzie chaotyczne, wszystkiego będzie nadmiar, naraz. Pierwszego dnia pracy, podczas produkcji, na moich oczach moja szefowa podpisuje umowy z ekspertami. Ja umowy nie dostaję, choć kodeks pracy mówi wyraźnie: umowę należy sporządzić z pracownikiem przed przystąpieniem do pracy.
Prosiłam kilka razy, byłam odsyłana do wirtualnej asystentki. Ta odsyłała mnie do szefowej.
W ubiegłą niedzielę wieczorem przed 20 dostałam propozycję, żeby przyjechać do szefowej do domu i podpisać umowę. Odmówiłam, kaman, jest niedziela. Obiecała poniedziałek albo wtorek elektronicznie. W środę wyleciała na Majorkę.
W miniony piątek o 10 miałyśmy mieć zooma, na którym miałam prezentować strategię komunikacji na przyszły rok. Przygotowywałam codziennie, po nocy, bo w dzień bieżączki nadmiar. Jako że umowy cały czas nie mam, a w poniedziałek wygasa stosunek pracy z poprzednim pracodawcą, tracę niniejszym prawo do ubezpieczenia zdrowotnego. Oznacza to, że Sparta nie wyda mi leku. Wejdę w rzut. Reszta scenariusza do przewidzenia.

W czwartek przed 15 dostaję od szefowej sms o treści: "Kasiu, właśnie sobie uprzytomniłam, że przed wyjazdem nie podpisałam Twojej umowy. Po prostu zapomniałam w ferworze przygotowań. Mam nadzieję, że się martwisz tym, bo zupełnie nie powinnaś! Wszystkie nasze uzgodnienia są ważne i obowiązujące. Pozdrawiam Cię serdecznie z Majorki <trzy palemki>"
Tak, zgadza się: "mam nadzieję, że martwisz się tym". Uczepiam się czeskiego błędu. Życzę jej dobrego odpoczynku. Jeszcze nie wiem, że wewnętrznie podejmuję decyzję.

W piątek o 10 na zoomie stawiają się obie menedżerki. ma być jeszcze nowa osoba w zespole, od digitalu i lejków sprzedażowych. Szefowa nie łączy się z nami. Nowa dziewczyna wyraża WhatsAppem niezadowolenie, że jak to tak.
Ja, spotniała ze stresu, bez śniadania, prezentuję pieczołowicie przygotowywaną strategię. Menedżerki chwalą, że znakomita, spójna, przemyślana, nieoczywista. "No ale i tak jeszcze raz będziesz musiała ją zaprezentować, bo Iwony nie ma."
Po czym jedna menedżerka wybywa do Mediolanu, druga do końca sierpnia w Hiszpanii, a moja szefowa do końca tygodnia na Majorce. Przy czym ja bez ubezpieczenia i jako jedyna z zespołu pracuję.
Po godzinie szefowa wysyła nam wiadomość przez WhatsApp: "poszłam na spacer i nie wzięłam telefonu. Zapomniałam." Jej wstyd mają obrazować trzy graficzne małpki, zakrywające ze wstydu oczy.
W kolejnych wiadomościach wysyła nam wszystkim palemki i pozdrowienia z Majorki.

Jutro zawsze mogę napisać, że zapomniałam stawić się do pracy. Przecież nie powinnam się martwić.

Bycie rzadką perłą od czucia języka stoi w bolesnej sprzeczności z poczuciem bycia szmatą do wycierania korporacyjnych butów.

Sułtanka haeru, specjalistka od anektowania ludzkich dusz. Znów ktoś, czyje życie mam polerować z powodów wizerunkowych za symboliczne pieniądze w porównaniu z ilością obowiązków. Jedyny zapis o przysługujących mi prawach w umowie o pracę, brzmi: "pracownik ma prawo do nadliczbowej pracy tylko  w przypadku wyraźnego nakazu pracodawcy".

Tyle razy już mówiłam, że mam dość. Myślałam, że ten czynny przystanek pekaesu jednak bliżej.
Polski rynek pracy jawi mi się znów jak balia z wielką cuchnącą gnojówką.