wtorek, 31 grudnia 2019

Litania wdzięczności

Wpis w blogu z ubiegłego roku z sylwestra był co najmniej rozpaczliwy. Kiedy wspomnę, jak potwornie mnie bolało i jak drastycznie szybko gasło we mnie wszystko, co o nadzieję się opierało, nie mogę uwierzyć, że wciąż jestem.

 Pamiętasz, Kasiu? Dokładnie tak wyglądałaś. A w każdym razie czułaś się jak ten odarty ze skóry człowiek na obrazku Oli Waliszewskiej. Podziękuj, że już tak nie leżysz. I nie zapominaj, że jeszcze możesz.

Tyle mi dałeś, roku trudny, długi, bolesny i ważny.
Przez Twoją połowę byłam zahibernowana. Uwięziona w domu albo w ciele.
Rok 2019 przyniósł mi jednak nowe życie, bo nowe biodro to nowe życie oznacza. Okupione ciężkim rzutem, ale jednak.
Ilu cudownych ludzi mi przyniósł, ile dobroci i wsparcia od ludzi otrzymałam. Na ile nie potrafię dotąd odpowiedzieć.
Ilu błędom zadośćuczynić nie potrafię.
Tyle jeszcze przede mną nauki.

W tym roku "Pismo" opublikowało moje opowiadanie. Przeszło bez większego echa, ale zostawiło we mnie rezonans. Że mogę. Że mój głos pojedynczo, ale się liczy. Że kiedy się odważę, jestem widoczna. I wcale nie wymaga to ode mnie szczególnego zachodu. Tylko odwagi. Ona w moim życiu wciąż w deficycie.

Pozbyłam się złudzeń co do Niedźwiedzia. Niedawno powiedziałam: stop traktowaniu mnie jak zlew na odpadki. Wypisuje do mnie w nocy, kiedy jest pijany. Wówczas jego poziom zamoniezadowolenia sięga zenitu. Nie udała mu się jakaś operacja biodra. Napisałam, że przykro, ale że tak bywa i niech to potraktuje jako lekcję od losu. Zresztą, sam napisał: "zgubiła mnie pycha". Odpowiedziałam, że tylko porażki nas czegoś uczą i sama zdumiałam się tym, co napisałam, bo wobec tego powinnam być najmądrzejsza na świecie, a jednak mam wrażenie, że u mnie działa wszystko na opak wobec tego. Niedźwiedź zaczął się nakręcać, co jest charakterystyczne zarówno dla narcyzów, jak i osób z zaburzeniami typu borderline. Myślę, że elementy tych straszliwych mózgowych errorów Niedźwiedź w sobie ma. Żeby nie było: ja pewnie też. No ale:
Pomyślałam, że może naprawdę to jego coming out, co by tłumaczyło jego niewybredne wycieczki homofobiczne i ciągłe komentarze typu "pedaliada", jak coś mu się nie spodobało.
Więc napisałam mu, że to nie jest przecież koniec świata, że na pewno to dla niego trudne i jeśli coś będę mogła dla niego zrobić, niech pisze. A tak w ogóle to tragedią jest przecież nie orientacja seksualna, tylko to, że ktoś nasze uczucia depcze, więc jeśli jakiś kolega z zespołu szczególnie wysyconego testosteronem jest mu bliski, to rozumiem, że może to być skrajnie trudna sytuacja.
O ja durna, z pijanym się nie dyskutuje, powinnam się już na Michale tego nauczyć. Niedźwiedź pojechał szybkim i konkretnym:
"Ciągnij się".

Odpisałam tylko, że nas, Bałuciary, to się szanuje i takie teksty można wysyłać do kolegów z oddziału, jeśli wyrażają zgodę na taki język. Po czym Niedźwiedź napisał, że nic nie rozumiem, bo on wstaje rano, bierze ciężar na klatę, walczy z systemem, walczy z życiem, a potem wraca do domu i dopiero w domu zrzuca ten ciężar.
Biedny orzeszek, tylko on ma tak na świecie. Kompleks Boga, w który się wpędzają chirurdzy, to chyba ciężar jeszcze większy niż rzut choroby autoimmunologicznej. I końca jego nie widać. Najgorzej, że na ten kompleks akurat można mieć wpływ, na autoimmunologię - w większości nie. 

 Może to wszystko właśnie tak miało być? Musiała go kosmetyczka rzucić przez sms, a moje serce miało być złamane. Może miał mi naprawić biodro, żebym teraz jeździła do Adasia do szpitala po operacji bypassów i niosła to dobro, które dostałam, dalej. Może właśnie przez to, że nasiąkłam dziesiątkami historii o ludzkim cierpieniu, nie pozostaję wobec cudzego bólu i osamotnienia obojętna? Bo Sebastian z połamaną w wypadku samochodowym miednicą czeka w Otwocku na operację drugiego biodra. W jednym już mu siedzi szczęśliwa endoproteza. W miednicy ma łańcuch stabilizujący. Nie zastanawiałam się ani chwili. Jadę do niego jutro, zawiozę mu klin, który pomaga w stabilizacji miednicy. Biedny, jest z Torunia, jak Miłosz. Nikt go nie odwiedzi. Jutro do pacjentów przyjdą goście, a on będzie sam, obolały, przerażony i oczekujący na operację. Nie umiem go zostawić. Mnie też nie zostawiono samej sobie.

Te wszystkie zdjęcia maleńkich dzieci, których sama mieć nigdy nie będę, musiały mnie podnieść i do teraz doholować. Zojka o spojrzeniu małego, słodkiego nicponia, która jako jedyna znana mi na kuli ziemskiej istota potrafi przekonująco pokazać, jak robi goryl. No, umiecie? Właśnie. Pewnie dlatego, że jej Mama ma urodziny w sylwestra. Jej życie musi być niezapomnianą imprezą.
Basia, córka Beaty, ma AZS, ale za to ruchomość kręgosłupa, jakby była z gumy. W owijce do spania wygląda jak kolorowa gąsienica i do tego Basia ślicznie się uśmiecha na mój widok, chociaż widziała mnie raptem dwa razy. Kostek ma trzy lata, a wygląda na dziewięć. Moi siostrzeńcy z Magdalenki zaskakują mnie regularnie swoją elokwencją, erudycją, oczytaniem i biegłością techniczną dla mnie niedosiężną. Na telefon w Otwocku dostawałam nawet zdjęcia dzieci Jowo i też na ich widok się uśmiechałam.
Poznałam Rodziców Ali, Witek i Ala się zaręczyli, udowodnili mi wielokrotnie, że potrafią mnie wspierać i niosą mi cudowną bezinteresowną pomoc. Wciąż nie umiem jej przyjmować i na nią odpowiedzieć. Ale nigdy nie zapomnę ich widoku na korytarzu szpitala w Otwocku, gdzie świeciły zimnym światłem jarzeniówki, a oni pojawili się śliczni, młodzi, pachnący i szczerze stroskami, chociaż po pracy zmęczeni nieskończenie. Tylko po to, żeby zdjąć ze mnie strach. Choć kilka gramów strachu. Myślę, że będę im to pamiętać do śmierci.
Bolało mnie w tym roku nieraz tak, że chciałam wybiec na ulicę prosto pod rozpędzony samochód. Dotad nie wiem, co mnie po tej stronie przytrzymało. Może kołysanie Bogny w gabinecie Cukinii i pięciogodzinna sesja, podczas której wypłakałam więcej łez niż kiedykolwiek. 
Na szczęście wszystko na świecie mija. A nasze genialne mózgi są zbudowane tak, że usuwają natychmiast to, co złe. Życie zawsze wygrywa, bez względu na to, w co wierzymy. Ile to spokoju daje.

Przeczytałam w tym roku mnóstwo pięknych książek, mimo że brain fog nie pozwolił mi większości z nich zapamiętać. Końcówka roku obfituje w cuda: "Mapa" Barbary Sadurskiej zasługuje sama w sobie na Nagrodę Literacką Gdynia, Nikę i Nagrodę Conrada, "Wszystkojedność" Grzegorza Sobaszka wchłonęłam jak szalona, zachwycona, że mężczyzna może mieć wrażliwość i mądrość kobiety, przewałkował mnie "Gad" Pawła Kapusty, wzruszył "Smutek mamuta" Jałochowskich, "Zimowlę" czytam od kilku miesięcy, bo wcale nie chcę jej skończyć, najnowsza książka Filipa Zawady jest gotowcem do nauczenia się na pamięć. Mnóstwo cudowności. Ale i tak "Głód" Hamsuna przeczytałam w tym roku siedem razy, czyli już w sumie czternaście. 

Być może w tym roku uda mi się zacząć wymarzone studia, na które coraz trudniej zbierać mi pieniądze. Wszystko, co udało mi się zgromadzić, pochłaniają Indie. Bardzo by mi się przydały pieniądze od mamy, ale nie, nie dostarczę jej kolejnego pretekstu do dojeżdżania mnie. Nie będzie mną manipulować. Sama na wszystko zarobię.
Od połowy stycznia zaczynam kolejne kursy na uniwersytecie otwartym: z podstaw biochemii i z budowy i reakcji mózgu autoimmunologicznego. A nuż kiedyś ta wiedza będzie komuś pomocna. Wtedy też zaczynam kolejną edycję zajęć u Mikołaja. Być może po niej uda się opublikować kolejne opowiadanie. Może kogoś ucieszy.

Nowy rok zacznę na pełnej petardzie. 3 stycznia na Widzewie albo przyjedzie po mnie brygada antyterrorystyczna, albo trafię z atakiem serca na pogotowie, albo będę musiała przyjąć, że jestem niepokalanie poczęta. Wielka przede mną przygoda intelektualna. Bo jeśli ten pan, którego o sprawstwo mojego zaistnienia podejrzewam, będzie posługiwał się wyuczonymi do perfekcji sztuczkami z sali rozpraw, trudno będzie mi go złapać na kłamstwie. Sprawia wrażenie niebywale sprawnego intelektualnie.
Wczoraj, kiedy leżałam na leżance u Daniego, powiedział mi: Jadwiniu, twoje ciało przygotowuje się do walki. Co się dzieje, że aż tak się zbroisz?
Nic mu nie powiedziałam. On o tym przecież nie wie. A jednak moje ciało samo mówi pod jego rękami.
Zatem: jeśli to Ty, Tato, stanę na palcach, żeby pokazać Ci, że jednak wiele straciłeś. Że możesz żałować. Każdym receptorem zmysłów będę Cię badać, choćbym później ze zmęczenia miała zasnąć na ławce na stacji Łódź Fabryczna. Wychwycę wszystko. Umiem wyczuwać fałsz przecież. Nie oszukasz mnie. Nie wtedy, kiedy powiem, że przychodzę, bo chcę żyć, a nie dlatego, że należą mi się dwie kamienice, maserati i apartament w Krynicy (no dobra, to też).
Wyprałam czarną sukienkę z białym kołnierzykiem. Założę na nią złoty łańcuszek, który podobno od Ciebie dostałam. Jeśli to Ty, twój wzrok się po nim ześlizgnie, ale na ułamek sekundy zatrzyma. I ja to zarejestruję. I to wykorzystam.
To nic, że nie będę miała ze sobą armii fizycznej. Żebyś Ty wiedział, jacy ludzie za mną stoją. I jaka nadludzka siła mnie tutaj przytrzymała. Dużo silniejsza niż upór Twój i mamy.
I choćby nie wiem co, udowodnię, że nie wiesz, nie masz pojęcia, co znaczą słowa w tym logotypie:

Dziękuję za morze - znów je w tym roku mogłam zobaczyć.
Dziękuję za słońce - witało mnie po powrocie ze szpitala, jakby był środek wiosny.
Dziękuję za instytucję kwiatów w wazonie.
Dziękuję za wybarwione klony w Arboretum w Rogowie.
Za zimne nóżki, galaretki, wysokobiałkowe napoje i bigos na anemię.
Dziękuję za każdą minutę w salach fizjoterapeutycznych i na matach w szkołach jogi.
Za to, że pełen szacunku i czułości dotyk Daniego przywraca mi zdrowie.
Za to, że Niedźwiedź zawiózł mnie na grób Babci, mimo że mnie nie kocha.
Za to, że na świecie istnieje Hania Rani i jej muzyka dociera wprost do okostnej, żeby ją pogładzić.
Za to, że znów mogę chodzić w sukienkach w kwiatki.
Za to, że Zojka wie już teraz więcej niż ja będę wiedzieć kiedykolwiek.
Za to, że wygłuszacze dla dzieci przydają się również w salach szpitalnych.
Za to, że w Instytucie znają mnie wszyscy, a nikt oprócz Montera nie reaguje wysypką na mój widok.
Dziękuję za smak bezy z mango i krewetek w tempurze.
Za to, że prawdziwa pizza nie łamię się, kiedy jej trójkąt podnosi się do ust.
Za to, że Afgańska Siostra ma intelekt jak czołg i złotymi zgłoskami potrafi się zapisać w historii anegdot słowami "syn Durczoka".
Za to, że Quasimodo jest bezdomny, ale wciąż żyje.
Za to, że nawet Kazimierz potrafi się wyleczyć z rany po Izabel.
Za to, że ciepły letni deszcz działa na skórę lepiej niż najlepszy farmaceutyczny płaszcz lipidowy.
Za to, że Bogna wychodzi z roli, ale nie boi się pokazać, że kocha mnie jak matka córkę.
Za to, że Żydzi z Falenicy traktują mnie jak swoją, chociaż jestem gojką.
Za to, że Wojtek mówi o mnie, że jestem zawsze jak z żurnala, nawet jak przychodzę oglądać do niego obrazy ubrana w legginsy i nieuprasowaną dresową bluzę.
Za cudowne prozdrowotne właściwości samogonu przygotowanego na wesele Michała według receptury mojej Babci.
Za to, że Pilch nam "Żółtym światłem" jesienią przypilszył.
Za to, że Niedźwiedzia mogłam odebrać Pandą z żałosnej imprezy u prokuratorów na Wawrze.
Za to, że Michael J. Fox nigdy się nie dowie, jaki to kolor: fuksjowy.
Dziękuję za to, że Magda weszła ze mną do sauny w hotelu w Sopocie, bo sama się bałam, że ze zmęczenia w niej zasnę i się ugotuję.
Za to, że nie przywaliłam w łeb panu na stacji benzynowej, który uznał, że nie odróżniam lampki od oleju od lampki od hamulca ręcznego.
Za to, że na urodziny mogłam podarować niedźwiedziowi płytę Bajora.
Za to, że leki psychotropowe na mnie nie działają - bo widać tak ma być, że tylko przez czucie można wrócić do zdrowia.
Za to, że nad Świdrem wiosną zakwitają połacie zawilców i powietrze pachnie jak w Lisim Jarze w Jastrzębiej Górze.
Za to, że Mama Alicja była u mnie w styczniu tak długo, jak było trzeba i bólu nie musiałam jej tłumaczyć.
Za to, że Sznurek już nie marznie w budzie i z jego żółtego futerka nie zwisają zimą sople lodu.
Za to, że istnieją koce elektryczne.
Za to, że nie spadłam ze stołu operacyjnego, chociaż było blisko.
Za to, że Pan Zbyszek Brudownik robił za mojego tatę wtedy, kiedy było mi to potrzebne.
Za to, że Panu Piotrowi urodzi się wnuk albo wnuczka.
Za to, że J. wychowuje i Maszę, i Bruna.
Za to, że Cukiernia Wanda z Otwocka produkuje najlepszą rzecz na świecie - kule na maślance.
Za to, że opaska na moim nadgarstku pokazuje, że chodzić mogę dużo, coraz więcej i mierzy jakość mojego snu.
Za to, że Olga Tokarczuk dostała Nobla na pohybel wątpiącym w to, że literatura może zmienić świat.
Za to, że Krysia wydała w tym roku tyle cudownych książek.
Za to, że Matylda tyle czyta o patomorfologii i wcale się nie boi.
Za to, że Staś już nie chce zostać prezydentem, teraz wystarczy mu placówka dyplomatyczna w Szwecji.
Za to, że Basia umie włożyć stopę do ust.
Za to, że Natasza nauczyła mnie jeść zupy.
Za to, że ktoś kiedyś wymyślił termos.
Za to, że ciprofloksacyna nie uszkodziła mi ścięgna Achillesa.
Za to, że Brokat u mojego chrzestnego na Śląsku jest kynologiczną wersją mnie: kiedy się go trzyma w uścisku, sztywnieje na beton - postawiony na ziemi cały drży i każda jego część wrócona jest w innym kierunku.
Za to, że Babcia siedziała obok mnie, kiedy dzwoniłam do pana mecenasa, żeby umówić się na spotkanie.
Za to, że z trzeciego rzędu w teatrze mogłam podziwiać talent aktorski Bartosza Bieleni, bo za trzy tygodnie, kiedy ogłosili nominacje do Oscara, na bilety już mnie nie było stać.
Za to, że w Boga mogę nie wierzyć, a wciąż, nieustannie w czymś go dostrzegam.
Za to, że Tadzik był Chrystusem zaiste.
Za to, że Dani śmieje się najpiękniej na świecie i razem z nim mogę strzelać z gumy do żucia balony.
Za to, że już umiem zauważyć, że tak wiele jeszcze przede mną nauki.
Za to, że ministra Szyszkę porasta już las.
Za to, że w książce Agnieszki Pajączkowskiej śliwki w świeżym placku drożdżowym parzą w podniebienie.
Za erytropoetyczne armaty, asany mocy, metamorfozy ciała, upadki ducha, podszepty Huculaka i Wielki Gdańsk.
I za Waszą tu obecność nieustanną.

dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny

a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony
na zawsze i bez wybaczenia

poniedziałek, 30 grudnia 2019

Kłaniam się, do zobaczenia

Po kolejnej nieprzespanej nocy, delirycznych drgawkach, pozbawieniu skóry koloru jakiegokolwiek, roztrzęsiona jak osika, zadzwoniłam.
Telefon tak mi się trząsł w dłoni, że nie mogłam wybrać cyfr. Nagle na ekranie wyskoczyło zdjęcie mamy Zojki. "Zadzwoniła osoba?"
Skąd wiedziała, że od godziny się z tym telefonem w ręce trzęsę?
Mamo Zojki, gdyby nie Twoje wsparcie, nie wykręciłabym numeru Jaśka. Kto wie, czy w ogóle bym jeszcze była. Zdjęcia Twojej uśmiechniętej Córeczki spływały na mój telefon w Otwocku. Kiedy miałam wrażenie, że cały świat rozpadł się na trzy miliony kawałków, przywoływałam Twój perlisty śmiech, alkoholowe upojenie na plaży w Mechelinkach, nocny Gdańsk i spacer z Tobą po Gdyni, kiedy Zojka była jeszcze w brzuchu. I czułam, że jesteś ze mną i za mną stoisz, więc zadzwoniłam.

Jest 11.49. Na kolanach siedzi mi miś od Ali i Witka. Ściskam jego łapę. Dzwonię.
Odebrał po trzecim dzwonku.
Stary, zdarty głos. Ale mocny jak dzwon. Zaskoczyła mnie siła tego głosu. Nierozległa skala, mocno osadzona.
Przedstawiłam się, bo swojego nazwiska się nie wstydzę. Powiedziałam, że zależy mi na osobistym spotkaniu z nim.
- Proszę panią...
Ojapierdolę.
No nie, no nie, no nie, to nie może być on. Mój ojciec na pewno poziom językowy ma nieco wyższy niż gówniaki z podstawówki, którym za takie odzywki wstawiałam uwagi. Do dzienniczka.
- Odkąd skończyłem 82 rok życia, jestem nieczynny zawodowo. Więc jeśli pani sprawa...
(skoro w 2014 r. zawiesił działalność, czyli miał 82 lata, to teraz ma... 87. Ja pierdolę, Matuzalem!)
- Moja sprawa nie dotyczy pana aktywności zawodowej.
- Dobrze, wobec tego gdzie by się pani chciała zobaczyć?
- Dojadę, gdzie panu wygodnie.
- Proszę panią, <ała, moje dziąsła!> to proszę przyjechać do mnie do domu. Ja mieszkam przy ulicy Nawrot <tu podaje numery>.
Aż nazbyt dokładnie tłumaczy mi, jak dostać się do klatki. Która klatka, które piętro, która brama, co na domofonie. Widzew. Nie lubię Widzewa. To już od Bałut daleko. Podaje mi jeszcze numery autobusów i przystanek, na którym mam wysiąść.
Zaproponowałam spotkanie jutro.
- Jutro jest ostatni dzień w roku. Zaraz, czy pani sprawa jest na tyle pilna, że musimy zobaczyć się jutro?
Kurwa, koleś, czekałam trzy dekady, to trzy dni też poczekam.
- A czy piątek panu odpowiada? Na przykład o 11?
- Bardzo proszę, zapraszam do mnie do domu w piątek trzeciego stycznia o 11 - profesjonalnie podsumowuje.

Jaki ziom. Dzwoni do niego jakieś dziewczę nie wiadomo skąd. Nie reaguje w żaden sposób na moje nazwisko. W żaden. Ale ja nie mówię, że jestem córką tejże. Mogę być terrorystką, mogę być niezrównoważona, mogę wnieść do niego do domu broń palną i odstrzelić mu głowę. Mogę go zasztyletować jak Beksińskiego zasztyletował znajomy, przyjaciel rodziny. Jeszcze nie wiem, za co miałabym go zasztyletować, ale przecież mogę wszystko.
A on mnie zaprasza do domu. Własnego domu. Wszak nawet ja pana Janka do pokoju nie wpuszczam - głównie z powodu burdelu, jaki zrobiłam w książkach.
- Bardzo dziękuję, będę u Pana o 11. Do usłyszenia i do zobaczenia.
- Kłaniam się pani, do zobaczenia.

Dożyć do piątku.

Prywatny dramat

Trzecia noc, w trakcie której prawie nie zmrużyłam oka.
Gdyby nie to, że Kamila i Maciek zabrali mnie wczoraj siłą na pizzę, mój żołądek od trzech dni byłby pełen tylko kawy.
No przecież wiem, że tylko ja mogę zatrzymać to kółko, w którym od lat kręcę się jak chomik.
A jednak za każdym razem jak biorę do ręki telefon, zaczyna mnie parzyć. Ręka mi drży i nie mogę wybrać jego numeru. Paraliżuje mnie strach. Całe życie chciałam do niego zadzwonić i całe życie się tego bałam.
Bo co: bo mi powie, że mnie nie chce?
Przecież powiedział mi to już dawno.
A może jednak nie? Może to wściekłość mojej mamy na cały świat sprawiła, ze dla mojego i jej dobra się odsunął? Może ja z tego świata zupełnie niczego nie zrozumiałam? Może każdy znak, który dostaję, odczytuję opacznie?
Podobno jestem taka dzielna, a z jednym telefonem nie mogę się zebrać w sobie?

Sama mówię do siebie, że pierdolę jak potłuczona, że przecież tu nie ma o czym myśleć i czym się gryźć. Że robię to dla siebie, dla swojego zdrowia, dla swojej przszłości.
A potem przypomina mi się, jak każde odrzucenie odchorowuję i mój mózg wrzeszczy, że mam zrobić wszystko, żeby uniknąć ostatecznego ciosu. Że tym razem mogą nie pomóc przeciwciała monoklonalne, Bogna i asana wojownika. Że tym razem nawet Dani nie pomoże z terapią wisceralną. Że teraz się już nie podniosę.
No ale jak: do końca życia mam się już tak czołgać?
To może już lepiej, żeby położyło mnie i wprasowało w podłogę? I niech tak już leżę i zostanę?

Zapytałam wczoraj Maćka, jaka jest ta męska perspektywa. Że większości kobiet w głowach się nie mieści, żeby nie uczestniczyć w życiu swojego dziecka. J. też się nie mieściło. Czyli mężczyźnie.
No i pytam, czy gdyby on wiedział, że ma nieślubne dziecko, i to dziecko by się z nim skontaktowało po trzech dekadach istnienia, to czy on by to w ogóle wziął pod uwagę: tę tęsknotę, ten ból, to rozbicie na kawałki, poczucie bycia do świata przyklejoną na klej marki Uhu, który zarówno pod wpływem wilgoci, jak i suszy powoduje uporczywe odpadanie przedmiotu? Czy on w ogóle chciałby na mnie spojrzeć?
Maciek kręci stanowczo głową w restauracji na Górnośląskiej, którą uporczywie nazywam Dolnośląską i mówi z pewnością Boga:
- To twój prywatny dramat. Jemu nic do tego.

Czuję się, jakbym dostała w żołądek z pieści. Jakby ta pizza z pomidorkami koktajlowymi miała wyskoczyć mi za chwilę nosem i plasnąć o stół z litego drewna.
Tak boli prawda? Czy cudza prawda?

W tej sytuacji nie pomaga mi to, że do naszego stolika podchodzi kelnerka, która zagaduje do nas częściej niż zazwyczaj kelnerki zagadują, opowiada o tym, że jej facet okna przed świętami umył, że zmieniła go na lepszy, młodszy model i jest szczęśliwa, a czy deser podać, bo lody są, no są, takie waniliowe może podać, ale nie, o smaku kogel-mogel nie ma, ona w sumie też by zjadła, kiedyś były takie pyszne proste desery, właśnie ten ucierany kogel mogel, pamięta się ten smak do końca życia, a najlepszy ten kogel mogel robił jej tata. Kamila podrzuca, że ona jeszcze dorzucała do tego kogla mogla łyżeczkę kakao. Kelnerka podbija, ze najbardziej smakowało jedzone na kolanach u taty. 
Mam wrażenie, że za chwilę wypadną mi tu wszystkie włosy. Po kosmyku.

A tak w ogóle to przecież nie wiadomo, czy Jasiek to właśnie mój ojciec. Może to kolejne urojenie, które sobie funduję? Mogę się z nim po prostu spotkać, poznać go i z życzliwym zaciekawieniem wysłuchać, jak to było w zespole adwokackim onegdaj. Jakie to były czasy. I jak zapamiętał moją mamę. Potem grzecznie się pożegnam i pójdę między łódzkie kamienice z moim nieodłącznym poczuciem odklejenia, bo okaże się, że to jednak nie on.
Ale wizualizuję sobie, a jakże. Że idę, że umawia się ze mną, że chce się zobaczyć jednak, z ciekawości, nie wiadomo z czego. Nie wiem, czy mam rozpuścić włosy, czy związać, czy założyć sukienkę, czy spodnie. Z może w ogóle przyjść z deskorolką i lizakiem?
Zobaczę go i co? Każe mu od razu pokazać profil? Żeby sprawdzić, czy to mój nos? A może on na mnie spojrzy z przerażeniem, bo wyglądam jak mama trzy dekady temu? i od progu ucieknie? A może nie przeżyje tego spotkania, przy mnie będzie miał zawał, przyjedzie pogotowie w momencie, kiedy ja nie będę w stanie zrobić mu masażu serca?

Mama Zojki działa zdecydowanie szybciej ode mnie. Bardziej racjonalnie i chłodno. Natychmiast znalazła jego numer telefonu, ustaliła, że w 2014 r. zawiesił działalność i jest nieczynny zawodowo. Czyli w roku, w którym ze wzmożeniem zaczęłam go szukać. Kiedy spotkałam się z sędzią Jackiem.
Że to starszy człowiek, że ma głos jak dziadek, że raczej nie będzie mu się chciało wojować.
"Może być tak, że powie Ci, że on nie jest Twoim ojcem i że Ci nie pomoże, może być tak, że powie Ci, że nie chce Cię znać, może być tak, że powie, że całe życie czekał na ten telefon, może być tak, że powie, że to dla niego zamknięty temat. Na wszystkie opcje trzeba się przygotować, wyzerować oczekiwania-pozostawić tylko ciekawość i detektywistyczną chęć rozwiązania tej „zagadki” "- napisała Mama Zojki. Jakie ja mam mądre koleżanki. Jakie rozważne. A ja co? Czemu ja tak nie umiem?

Dzisiaj muszę wreszcie jego numer wybrać, bo głowa mi wybuchnie.
Jestem takim żałosnym tchórzem.

sobota, 28 grudnia 2019

Łuny i wybuchy


Niechaj Barańczak sponsoruje dzisiejsze zdrowienie przy klawiaturze.
O mały włos. Malutki. Taki z grzywki.
O mały włos a święta byłyby uratowane.
Niestety.
Mama zgotowała mi kolejne piekło.
Myślałam, że zaliczyłam już wszystkie kręgi.
Widać ogrom piekła jest nieskończony.

Czegóż to ja nie robiłam, żeby nie dojechać do mamy. Tak, jakbym podskórnie wyczuwała katastrofę. Odwlekałam moment ciosu, ochraniała się za wszelką cenę.
Nic z tego, nie ucieknie się przed przeznaczeniem.

Wigilia była nawet znośna, choć łykałam łzy na myśl o Babci. Mama zapytała: "mam zostawiać pusty talerzyk?" Babci by nawet przez myśl nie przeszło, żeby nie.
Odpowiedziałam: "jak uważasz". Uważała, że nie.

Nie było czytania Biblii, bo już nie ma po co i dla kogo. Mam wrażenie, że życzenia były szczere: życzyła mi realizacji planów naukowych. W końcu na psychologię się wciąż wybieram. Ciekawe, czy ją skończę. Ciekawe, czy ją zacznę. Bez względu na to, co zrobię, powie: "zawsze cię wspierałam" albo: "z tobą to tak zawsze".
Tak jak w ubiegłym roku życzyłam jej zdrowia i odwagi. Skrzywiła się nieznacznie na to drugie. Nic więcej mi nie przeszło przez gardło.

Mówiła, mówiła, mówiła. A ja miałam słuchać, słuchać, słuchać. Mówiła, jak zrobiła pasztet wegański, co pokroiła w jakiej kolejności, że jej zdaniem kasza jaglana sprawia, że pasztet jest za suchy, no ale jednak dołożyła suszone śliwki, a do zupy grzybowej dolała mleczka kokosowego i czy je wyczuwam, a tak w ogóle to w szafce znalazła jedno stare, które się zwarzyło i wyglądało jak ser, ale nie, nie dodała go, ale zostawiła otwartą puszkę, żeby mi pokazać, jak wygląda zwarzone mleczko kokosowe, no i te rolmopsy zrobiła z ogórkami z okolic Częstochowy, tam gdzie ciocia Gienia, u której w ubiegłym roku spędziłyśmy Wigilię, a te rolmopsy to mogłyby być z mleczem, ale mlecza do ucierania nigdzie nie znalazła (Babcia tam choćby spod ziemi wykopywała), a ziemniaki to w tym roku są do niczego, iłowate i w ogóle te polskie przez te susze do niczego się nie nadają, a jabłecznik to jej skrajnie nie wyszedł, bo spód niedopieczony i jakieś mokre to ciasto, ale ona się starała, tak w ogóle to pewnie nie będzie mi smakowało, lepiej, żebyś tego jednak nie jadła, a żadnych ciast z kremem nie kupowałam, bo ty przecież nie jesz i później to zostaje, marnuje się, trzeba to wyrzucać, a nie wiadomo już z tymi pojemnikami do segregacji to koniec świata i czy ty mi możesz wreszcie coś powiedzieć, nic się nie odzywasz?
- Nie dałaś mi szansy, mamo. Nie wiem, gdzie było pytanie.
Patrzy na mnie, a w jej środku zaczyna wrzeć woda wyrzutów wszelakich.
- No to chociaż byś powiedziała, czy ci smakuje, a nie tak siedzisz i jesz tylko.
- Bardzo mi smakuje.
- Tak, akurat ci smakuje, ten pasztet to wyjątkowo w tym roku jakoś mi nie wyszedł, bo ręce mnie bolą, nie mogę już tej marchwi ucierać, nie mam w kuchni miejsca, bo remont by trzeba zrobić, a ja nie wiem, jak mam sobie poradzić z tą ilością twoich rzeczy, jakieś twoje pamiętniki z podstawówki znalazłam, dwa zeszyty i mi zalegają twoje dwa skrypty z historii kultury, po co to w moim domu leży, trzeba to gdzieś na spalenie dać razem z orzecznictwem Sądu Najwyższego, ale ja nie chcę tego na osiedlu wyrzucać, bo co się będzie walać orzecznictwo Sądu Najwyższego po osiedlu, dla mnie to świętość, no ale mi się to już nie przyda, bo ja już teraz przecież nie pracuję, a ksiądz obiecał, że wystawi przy kościele kontenery na makulaturę i dwa lata temu obiecał i ja tak trzymam to orzecznictwo i trzymam, a on nie przywozi tego kontenera i ja się pytam, czy to poważne.
I tak właśnie wyglądała moja wigilia. W ustach wszystko mi rosło, zupa mnie poparzyła, choć wszystko było pyszne, ale co z tego, że powiem, że pyszne, jak powyżej wszystko we mnie tętniło i próbowałam to rozpaczliwie strawić, a nie mogłam.

W prezencie dostałam od niej odnalezione dwa certyfikaty językowe, których potrzebuję do dokumentacji na kolejne, wymarzone studia. Tak długo ich szukała, że uznała, że energia, którą włożyła w przewalenie wszystkiego w domu jest też częścią prezentu. Doceniłam dystans i humor, bo w sumie to naprawdę bardzo przyjemny prezent i za znalezienie tych certyfikatów należy jej się wielki szacunek i wdzięczność. Dołożyła mi też potężną sumę do kwoty niezbędnej do wyjazdu do Indii, bo jadę z joginkami w połowie lutego. To nie lada wydatek dla mnie - prawie tyle, co rok studiów. A że za jedną recenzję dostaję od wydawcy 50 zł i to jeszcze wypłacane z półrocznym opóźnieniem, łatwo sobie policzyć, ile tych recenzji muszę napisać i ile zleceń wziąć, żeby na wyjazd uzbierać. A plan jest taki, że po dwóch tygodniach jogi pod okiem guru i najlepszych nauczycieli z Puny wrócę zdrowa i moje ciało już nigdy z bólu i braku elastyczności cierpieć nie będzie.
Kupiłam mamie pod choinkę zapach Shiseido Zen, jej ulubiony, bo słyszałam w perfumerii, że mają go wycofać. I płytę. I balsam do ust jakiś turbowegański, ekologiczny, naturalny, święty, bezglutenowy. Bo mama skarży się na suchą skórę, suchość śluzówek, a stanowi jej skóry na pewno nie pomaga to, że nieustannie w kuchni pali i w tych oparach dymu przebywa. Jej papierosy śmierdzą jak najgorsze cygara, nawet pies ucieka z kuchni, a potem futerko Kropki śmierdzi tym dymem nieskończenie.

Położyłam się w wigilię wcześnie, bo bałam się rozpętania jakiejś awantury. Spałam w sumie jakieś trzynaście godzin, a czułam się tak, jakbym przespała kwadrans. Już nie pamiętam, z jakiego powodu na mnie w wigilię warknęła, ale wycofałam się rakiem i ze zgrozy, że znowu zacznie wrzeszczeć, zaszyłam się w pokoju z Kropką u boku.
Następnego dnia cały dzień spędziła w kuchni, bo robiła bigos. W pierwszy dzień świąt. No dobrze, jeśli chciała, to bardzo proszę. Lało. Siedziałam w fotelu, próbowałam poczytywać, ale głowa mi spadała, ogarniała mnie patologiczna senność, było mi zimno. Przytulałam Kropkę, wyprowadzałam ją na spacer, sama przeszłam w deszczu osiedle kilka razy, żeby tylko nie siedzieć bezczynnie. Popłakałam sobie w fotelu, trochę mi ulżyło, potem mama nie odstępowała mnie przez kilkanaście minut na krok, a ja spuszczałam głowę, próbowałam się od niej odsunąć - trochę ze strachu, trochę z żalu za to, co powiedziała w wigilię, chociaż nie pamiętam, co. Przebieram się w piżamę w pokoju, Kropka stoi między nami, moja mama dzierży w ręce atomizer do oleju. Kropka patrzy raz na mnie, raz na nią. I mama zwraca się do pieska:
- Widzisz, Kropcia? Mam atomizer do oleju. A ty masz swoją dziewczynkę, co przyjechała z Warszawy. I na tym polega różnica między nami.
Tak. Właśnie tak brzmiała fraza, którą mama wypowiedziała. I tak, właśnie tak absurdalnie wyglądają dialogi między nami. Filtrowane przez pryzmat ledwo widzącej na oczy starej suni, która chce tylko, żeby ją kochać i pozwalać jej na lizanie po nosie.
 
Drugiego dnia świąt obawiałam się najbardziej, bo wiadomo, ze jak ma się coś spieprzyć, to zawsze na koniec. Mama wstępnie zawyrokowała, że w domu kultury grają o 20 nowy film Polańskiego i pójdziemy razem. Wie doskonale, że do kina nie trzeba mnie namawiać. Ale ta godzina. Ostatni seans. Oznacza to, że mam zostać u niej jeszcze jedną noc dłużej. Czułam, jak narasta we mnie panika.
Wpadłam na genialny pomysł: że pojedziemy do kina Kinematograf o 13.30, potem przejedziemy się na Piotrkowską, odwiozę ją do domu i pojadę do Warszawy. Bo w piątek muszę być w pracy, więc nie uśmiecha mi się wstawać o 5, żeby wyjechać o 7, a wiadomo, że o 7 nie wyjadę, bo mama nigdy na zadaną godzinę wyrobić się nie może. Jak ja mam jej powiedzieć, ze oprócz tego czuję się w, jak podkreśla, jej mieszkaniu, jak intruz i każda minuta tam spędzona pachnie mi śmiercią, stratą czasu i obrzydliwym tytoniem?

Zgodziła się. Cudem, ale wyrobiła się przed 12. Ja trzęsę się z zimna. Mamie jest gorąco.
Jedziemy.
Całą drogę mówi, mówi, mówi. A ja słucham, słucham, słucham. Mama każdą część zdania przerywa słowami: "i słuchaj". Doprowadza mnie to do szału, więc od czasu do czasu mówię: "przecież słucham, mamo", a ona się wtedy denerwuje, ze taki ze mnie wielki językoznawca, a nie wiem, że to jej przerywnik, taki przecinek to jest i jak ja mogę tego nie pojmować.
Dojeżdżamy, wita nas Park Źródliska w wersji późnojesiennej, w umaszczeniu brązowym, ze zgniłymi liśćmi i w oparach zmierzchu późnogrudniowego. Cieszy mnie to miejsce, to wspaniałe Muzeum Kinematografii, na jego tyłach Filmówka, kolejny park i ulica Przędzalniana. Uciesz się, Kasiu, przyjechałaś do kina. Z mamą. Twoja mama wreszcie dała się namówić na wspólne wyjście, obejrzycie nowego Polańskiego, o sprawie Dreyfussa czytałaś przecież, uciesz się wreszcie, nie bój się, nic ci się nie stanie, nikt cię nie skrzywdzi, w sali kina studyjnego są też inni ludzie, kolorowe pufy, a przed wejściem plakaty filmowe i albumy o najważniejszych kinowych twórcach za 15 polskich złotych, co jest absolutnym skandalem metafizycznym i rynkowym.
Seans niebezpiecznie zaczyna się opóźniać, wychodzi do widowni miła pani z recepcji i informuje, że są problemy techniczne, filmu nie da się odtworzyć, ale mogą nam pokazać film pt. "Pan T." i w ramach rekompensaty dostaniemy darmowe bezterminowe bilety na wybrane seanse. Pomyślałam, ze to nic, że film widziałam na festiwalu w Gdyni, ale podobał mi się, a dzwoniły mi telefony ze studia, więc teraz bym w spokoju obejrzała raz jeszcze: świetną kreację Stankiego i Wilczaka. Że czemu nie. Że przecież widać tak miało być. A Polańskiego i tak obejrzę.
Moja mama orzeka:
- No, jak zwykle mamy pecha.

Jak to było, Julito? "Jak to nasze widzenie świata od oczu zależy, którymi nań spoglądamy"? No właśnie, tu widać też to ma zastosowanie.

To doskonały obraz na wyrafinowanych kinofilów. Skrajnie współczesna opowieść. Doskonale zagrana. W kilku momentach dość głośno się śmiałam. Mama karciła mnie sykiem, rozglądając się w popłochu, czy ktoś jeszcze mnie za to nie skarci. Ciekawe, jeszcze kilka lat temu sama bym się karciła za śmiech podczas seansu kinowego. A bywają przecież momenty, kiedy oglądam w kinie bajkę, że śmieję się głośniej niż wszystkie dzieci w sali razem wzięte. To takie uwalniające.
Wychodzimy z kina, mama wygląda na zadowoloną. Od razu na zewnątrz zapala papierosa, czego jej w sumie zazdroszczę. Ale już chłodno, jest po 16, ciemno. Myślę sobie, że Kropka jeszcze dwie godziny nieobecności nam wybaczy. Jedziemy na Piotrkowską, stawiam samochód przy próchnika - tam, gdzie zawsze staję, kiedy jadę do Bogny. Idziemy rozświetloną Piotrkowską, ale mama skarży się, że nie ma w palcach czucia. Nie dziwi mnie to: siedziała w samochodzie, potem długo na seansie, a że ma problemy z kręgosłupem szyjnym, i dłonie cierpią. Pomagam jej zapiąć kurtkę. Idziemy dalej, wokół światła, otwarte kebaby, spacerowicze, Ukraińcy, rodziny z dziećmi. Przed Traugutta zalatuje z kawiarni zapach kawy. Proponuję, żebyśmy wzięły sobie po kubku na wynos. Mama mówi, że wolałaby zostać w kawiarni, bo palce ma nieczynne, boi się, że nie utrzyma kubka. Któż lepiej ode mnie taką sytuację cielesną zrozumie? Jeszcze do niedawna tak straszliwie bolał mnie bark, że nie mogłam podnieść kubka z kawą do ust. Siadamy więc w kawiarni, zamawiam mamie latte, sobie americano.
Kiedy czekamy na kawę, masuję mamie przedramię. Wnioskuję, że to stricte neurologiczna przypadłość. Dłoń zmarzła, bo papierosa wypalić trzeba było, ale teraz ciepło wróciło, tylko czucia nie ma. Kiedy uciskam brachioradialis, mama prawie krzyczy z bólu. W głowie krążą mi tablice anatomiczne, to okolice ważnego splotu nerwowego. Dobrze byłoby, żeby obejrzał ją lekarz. Neurolog. No i fizjoterapia. Rehabilitacja. Ruch. Aktywność.
Idziemy jeszcze ulicą Traugutta, a mama za wszelką cenę chce mi zrobić zdjęcie przy iluminacji z napisem "kocham Łódź", ale ja nie potrzebuję zdjęcia, wiem, że ją kocham.

Wracamy do samochodu, ale docieramy jeszcze na Plac Wolności. Odkrywam, ze tam, gdzie kiedyś była biblioteka British Council, teraz jest Muzeum Farmacji - muszę tam kiedyś zawlec Afgańską.
Mama robi zdjęcia kolejnemu napisowi ze światełek "Kocham Łódź". Po drodze odkrywam, że Rafał Pacześ otworzył swoją knajpę przy Próchnika, robię kilka zdjęć, wyślę Niedźwiedziowi. To jego ulubiony stand-uper.
Jedziemy do domu, Kropka czeka, a ja jeszcze muszę do Warszawy. Jest po 17.
Google prowadzi mnie dziwnie przez rozkopane Śródmieście i Bałuty, wiedzie Marynarską i Lutomierską, docieram prawie pod blok MamAsi na Bałutach, moja mama wyraźnie się niecierpliwi, fuka: "no oczywiście, że ty byś najchętniej do cioci Asi pojechała!".
Po drodze zaczyna mówić, mówić, mówić. A ja mam słuchać, słuchać, słuchać.  Zastrzygłam jednak kilkanaście razy uszami, zanim mama zaczęła krzyczeć, krzyczeć krzyczeć.
Opowiadała o zespole adwokackim. Ten temat spośród miliona innych traum, które na moją mamę spadły od zarania dziejów (ludzkości, bo przecież nie tylko jej, wtedy jej ofiara z siebie samej nie byłaby kompletna), jest dla mnie wyjątkowo atrakcyjny. A nuż jej się coś wymknie. Miesza jednak historie, nie dokańcza wątków, opowiada siedemdziesiąt historii naraz. Rusza w mojej głowie układ planetarny ludzkich zależności, którego słońcem pozostaje teraz moja matka; wędziskiem uważności łowię każdą nutę zmiany nastawienia w jej głosie, sprawdzam stetoskopem ucha, czy tu było trochę czułości, czy tu głównie żal, czy twarda, opadająca i pełna pogardy fraza, czy ledwo możliwy do wychwycenia błysk sympatii, uśmiech ukryty w samogłosce, kropla ciepła na końcu zdania jak ciepła kropla mleka. Niewiele umiem, zbieram te mikroinformacje jak rozsypane śrubki. Mówi o zmianach personalnych, wymienia nazwiska, które tłukły mi się w głowie jako dziecku, a które zajmowały w naszym domu więcej miejsca niż ja i moje problemy. Nagle odkrywam, że na scenie naszego domu główną rolę odgrywały właśnie te nazwiska, które dla mnie nie miały twarzy, ale miały coś, czego ja nie miałam dla mamy: znaczenie. Wszyscy byli ważniejsi. Wszystko było ważniejsze. Ja miałam zniknąć. To ja byłam winą.

Zazdrosne koleżanki, niezrozumiałe koterie, protokolantki-idiotki, adwokaci-szuje, ryży prokurator, o którym mama mówiła tak, że zobaczyłam go jako groteskową postać z kreskówki, prezes taki, zastępca taki, poplamiona wykładzina w zespole adwokackim, konieczność wynajmowania kancelarii w mieście, kiedy zespół adwokacki się rozpadał. Podchwytuję to, zmuszam mamę do wyrecytowania nazwisk ówczesnej palestry. Powtarzają się te same, które onegdaj powtarzał z pamięci sędzia Jacek. W trzewiach czuję wibrowanie. Tato, ona też mówi teraz o Tobie. Wśród tych rozsypanych nazwisk na tej scenie z manekinami o cechach charakterów i nazwiskach Ty też gdzieś jesteś, mówi o Tobie, a ja nie wiem, który to Ty.
Potem jest jakaś przeplatanka, że jakaś koleżanka, co była radcą prawnym, zazdrościła mojej mamie córki i że podejrzewała, że moim ojcem jest jakiś mecenas J., ale to nie był on, bo był gejem. Myślę sobie w przebłysku dysocjacji: kurwa, kobieto, czy ty sobie zdajesz sprawę , że JA tego słucham? Ale że tej pani zazdrość przeszła, bo w końcu przysposobiła chłopca i go wykształciła i wyrósł na przystojnego i przyzwoitego mężczyznę bo został sędzią. Dopowiadam sobie: no właśnie, a ja co? Pismak bezwartościowy, wcielony wstyd.
Potem jeszcze pretensje do tej, do tamtej koleżanki, że jak ona była w ogóle traktowana, że jak oni sobie mogli wszyscy na to pozwolić, że jak ona mogła być traktowana jak popychadło. Myślę sobie: dalej, brnijmy, bądźmy prawdziwymi Polakami! Niech Szwedzi przeproszą nas w kontekście Nobla za potop, Jan Paweł za to, że był drugi, Skłodowska-Curie za to, że zmarła na raka, niech Jurek przeprosi za Marka, a cały świat, ze nie jest wszechpolski. Świecie, przeproś moją mamę za to, że nie wie, czy zostawić talerzyk dla zbłąkanego wędrowca. No, czemu jeszcze nie przepraszasz? Jak śmiesz?
A że to czasy parszywe były, że pan sędzia Jacek to był dziwny typ, ale osobowość miał raczej przyjazną i poprawną i tak w ogóle to mama nigdy o nim nie pomyślała "ten pedał". Zapytałam: "a o kimkolwiek tak kiedykolwiek pomyślałaś?!" - a potem gryzę się boleśnie w język, bo a nuż coś jednak mi powie. Poza tym mama nie wie, że właśnie do sędziego Jacka przyjechałam z teczką wypełnioną historią choroby, kilka miesięcy przed ostateczną diagnozą, kiedy rozpaczliwie poszukiwałam ojca, a pan sędzia opowiedział mi o zwyczajach Tajów i pokazał zdjęcie swojego chłopaka. Boże, co by mi moja mama zrobiła, gdyby się dowiedziała? Kusi mnie, żeby jej powiedzieć. Nie, Kasiu, nie zaczynaj, Babcia zawsze mówiła: "któraś musi być mądrzejsza". A miałam wtedy pięć lat i w zamian za moją mamę i w jej imieniu tą mądrzejszą musiałam się okazywać. Dzieci niedojrzałych emocjonalnie rodziców. Jestem w tej grupie, próbie, wśród tych pacjentów. Nazywam się milijon. 
Mówi o jednym z adwokatów, że bywał w ciągach, że potrafił się nieźle sponiewierać, potem go żona cuciła wodą z ogrodowego węża, jak już się tak upodlił do reszty, łowił kolejnych klientów i wygrywał kolejne sprawy. Ponieważ o którymś z kolei adwokacie mówi z nieskończoną pogardą, pytam:
- Mamo, a czy był jakiś adwokat, z którym pracowałaś i którego szanowałaś?
Cisza.
Myślała tylko chwilę.
- Nie.
Aha.

Potem jest jeszcze dziesięć tysięcy opowieści, żalów, bezwładu, bezczasu. Nie ma mnie w tej opowieści, jakby opowiadała komuś zupełnie innemu. Terapeucie może. Marzę o tym, że mama idzie do terapeuty i opowiada właśnie tak. A terapeuta dzięki umiejętnościom, których nie mam, wyciąga z niej prawdę. Przynosi jej ulgę. Mama wreszcie wyrzuca, wypluwa, wyrzyguje z siebie opowieść o wstydzie, którego ucieleśnieniem jestem ja. Ja-niezawionione sobą istnienie. Ja- zaskakująca, niepokalanie bodaj poczęta ciąża, którą mama odkryła dopiero w drugim trymestrze i rozpaczliwie próbowała z siebie ten wstyd wyrwać. Ja - dziewczyna bez nazwiska, wiecznie chorująca, wieczny ciężar, do tego autoimmunologiczna, ze sztucznym biodrem, kto ją teraz taką zechce. I jeszcze ciągle czegoś wymaga. Na przykład podania nazwiska ojca.
Znowu opowieści mamy wracają do palestry. I nagle to mówi. Mówi to nazwisko. Ten, którego nazwisko już padło w gabinecie pana sędziego. A ja powiedziałam "padł", bo co Polak może powiedzieć na hasło o bohaterze Czarnego Czwartku?
Ale mama nie mówi "Janek". Mama mówi "Jasiek".

Słyszę w sobie dźwięk orkiestrowego trójkąta. Czysty jak A, do którego stroi się gitarę. Stroi na piątym progu. Dociskam czterysta czterdzieści herców kapodastrem tętna. Tu jesteś, Tato. W tym imieniu ludowego kochanka. Jasiu, Jasieńku, Jaśko, Janku.

właściwy pojedynek Apollona
z Marsjaszem
(słuch absolutny
kontra ogromna skala)
odbywa się pod wieczór
gdy jak już wiemy
sędziowie
przyznali zwycięstwo bogu

Jakiś Ty, Tato, ukryty, schowany. Bólu, rozłąko, zadro ukryta w głębi mojego serca z niedomykalną zastawką mitralną. Jak Ty mnie tam bolisz. Jak to możliwe, że bałeś się malutkiej dziewczynki? Jak to możliwe, że nie chcesz nawet na mnie spojrzeć? Jak to się stało, że natupała na Ciebie moja mama? Jej się przestraszyłeś? A może swojej żony? I żalu swoich dzieci? A może pogardy środowiska? Tato, ja nikomu nie powiem, pokaż mi się tylko, powiedz, czy to Ty. Ja do Ciebie przyjadę, dojadę do Twojej kancelarii, będę umiała się zachować, zapukam, poczekam, wyprasuję bluzkę i spódnicę. Chciałam tylko na Ciebie popatrzeć, zobaczyć Cię, sprawdzić, czy ten nos mam na pewno po Tobie, bo do żadnego innego niepodobny. Tato, pomóż mi, proszę. Skoro mama mnie od Ciebie odcięła, chociaż w oknie kancelarii stań, ja wejdę na ławkę, żeby Cię widzieć, bo mogę. Zobacz, Niedźwiedź mi nogę wymienił, już nie boli, jak chodzę, już nie utykam, już nie robię nikomu wstydu, jak z nim idę. Tobie też wstydu nie narobię. Będę taka profesjonalna, chłodna, nikt nie zauważy. Jak trzeba będzie, to założę okulary, żeby się nikt nie zorientował. Umiem nie płakać całymi tygodniami, umiem się zamrozić, zahibernować, zacisnąć pięści pod stołem i nawet mi powieka nie drgnie. Tato Janku, Jaśku, Jasieńko, Tatusiu, zobacz mnie, ja wcale nie jestem taka najgorsza. Tak, to prawda, wiele rzeczy mogę robić lepiej, na przykład ten tekst o agroturystyce na Pomorzu, napisałam z palca i na odwal się, bo wiem, że i tak tego nikt nie przeczyta. A ta analiza tynku produktów wegańskich to tylko taki produkcyjniak, naczelny pilnuje, żebym nie wsadzała tam literackich wygibasów, bo mówi, że nasi czytelnicy chcą czytać o biznesie, a nie o literaturze, ale się starałam, starałam, zebrałam dużo informacji, reklam się sprzedało dużo, a o to przecież chodzi, prawda? mam na siebie zarobić, żeby nikomu nie być ciężarem, mojemu pracodawcy też. Tato, w styczniowym numerze "Lamalo" na okładce moje nazwisko jest obok nazwiska Irit Amiel. Nawet przed jej nazwiskiem. Rozumiesz to? Na okładce! Obok Irit Amiel, tej wielkie, wspaniałej, mądrej pisarki. I moje małe opowiadanko o bólu, o śmierci, bo im jestem w towarzystwie zabawniejsza, tym bardziej w środku we mnie pleni się szeroko śmierć, ja w ogóle tego zjawiska nie rozumiem. Jestem jak Robin Williams, jak tylko się spojrzy na niego, to już się w człowieku wszystko śmieje, a wraz z tym śmiechem na tego człowieka spada ciężki, gęsto tkany całun. Przydusza go w końcu, tłamsi, zabija. Mnie jeszcze nie zabija, nie pozwolę, dopóki Cię nie zobaczę, dopóki Ci w oczy nie spojrzę, dopóki Twojego nosa nie dotknę. Nie sprawdzę empirycznie, czy jesteś prawdziwy, czy mi się nie śnisz.

Za Zgierzem pytam mamę jeszcze, dlaczego wybrała specjalizację z prawa rodzinnego i nieletnich.
- Bo czułam, że jestem środowisku, z którego pochodzę, coś winna.
O, znajomo mi to zabrzmiało.
- Jak to: winna?
- Tak, bo jestem dzieckiem rynsztoka.
No heloł, wychowałam się w tej samej kamienicy, co ty i z dumą o tym mówię. Na dzielni wszystkie karki i łachudry mówią mi "kerowniczko". I im bardziej ktoś z mojego bałuckiego pochodzenia kpi, tym bardziej je podkreślam. Umrę z dumą bałuciary.
- Mamo, ale przecież wszystko, co osiągnęłaś, to twoja zasługa, to ty się uczyłaś, żeby prawo skończyć. Nic nie jesteś światu winna.
Łapię się na tym, że mówię słowami terapeuty. Bogny, no bo kogo.
Mówię jej o tym, że czytałam, że najskuteczniejszą terapię niedoszłych samobójców przeprowadzają terapeuci, którzy takie próby mają za sobą. Pytam, czy jej motywacja też jest z tym związana: czy uważa, że jej pochodzenie i zaznajomienie ze środowiskiem miało przełożenie na to, że łatwiej jej było zrozumieć zdemoralizowaną młodzież. Mama nie odpowiada, chyba za daleko poszłam.
- Przecież nie pochodziłaś z patologicznej rodziny.
- Ale z biedy.
No kaman, co ma piernik do wiatraka?
Weź się teraz, Kasiu, nie wdawaj przypadkiem w dyskusję, czy to nie jest tak, że każda rodzina jest w jakimś stopniu dysfunkcyjna. Zawężaj spektrum. Najlepiej walnij prosto między oczy: powiesz mi, kto jest moim ojcem, czy nie?


Im bliżej domu, tym bardziej moja mama krzyczy. Tym boleśniej w niej pracują traumy wszelakie, wszystko jej się przypomina, miesza rzeczywistość z wyobrażeniem, nawet mózg tego nie odróżnia, tak już jesteśmy skonstruowani.

mocno przywiązany do drzewa
dokładnie odarty ze skóry
Marsjasz
krzyczy
zanim krzyk dojdzie
do jego wysokich uszu
wypoczywa w cieniu tego krzyku


wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument

tylko z pozoru
głos Marsjasza
jest monotonny
i składa się z jednej samogłoski
A

Mnożą się ludzie, nazwiska w opowieściach, nakładają na siebie, mama przyspiesza w opowieści jak lokomotywa, a siła odśrodkowa zrzuca na siebie walizki zdarzeń, bagaże podręczne sztucznych wspomnień, zachomikowanych przekąsek anegdotycznych, orzeszków stwardniałych. Wszystko to zsypuje mi się na głowę jak zarwany pawlacz, leci, przyciska mnie, mama krzyczy coraz głośniej, czuję, że takim tonem prokurator odczytywałby akt oskarżenia, gdybym stałą przed sądem, a nikt nie brałby pod uwagę domniemania niewinności, bo wszyscy by wiedzieli: tak, to ta, która zamordowała karierę swojej matki, jej godność, jej spełnienie, jej wszystkie marzenia, jej relacje rodzinne, jej potencjalnych partnerów, kochanków, przyjaciół, jej kuzynów i braci ciotecznych, jej wycieczki do Paryża i nawet jej prawo jazdy. Tak, to ona, córka, dziecięciem, ba, embrionem jeszcze będąc tych wszystkich szkód, zbrodni wręcz przeciwko ludzkości dokonała. 


w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego ciała


łyse góry wątroby
pokarmów białe wąwozy
szumiące lasy płuc
słodkie pagórki mięśni
stawy żółć krew i dreszcze
zimowy wiatr kości
nad solą pamięci

wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument

I wycierasz, mamo, o mnie słowa bolesne. O moją skórę, o mój sweter pożyczony od ciebie, bo tak mi zimno było, a jak zobaczyłaś, że go założyłam, powiedziałaś, że chyba oszalałam, bo w nim wyprowadzałaś Kropkę, jest zmechacony, kto to słyszał tak się ubrać, w święta, jak się wychodzi do ludzi. Szlachtujesz mnie każdym kolejnym zdaniem, wrzeszczysz, nie wiadomo, na co. Jesteś na mnie coraz bardziej zła: nie wiem, czy za to, co mi powiedziałaś, czy za to, czego mi jeszcze nie powiedziałaś. I może nie masz zamiaru powiedzieć. Czuję twoje napięcie całą sobą. Zaczynam drżeć, przez indukcję przejmuję twoją wściekłość i twój ból, ale ty nie chcesz wiedzieć, że jego nazwanie przynosi ulgę.

Wchodzimy do domu, Kropka szaleje z radości. Ale wściekłość mojej mamy jest jak lawina. Zaczęło się od jednego kamyczka, który nieopatrznie kopnęła nogą podczas wspinaczki po górach swoich prawdziwych i domniemanych traum. Jaśki podkłada się pod głowę, żeby lepiej spać. Ten Jasiek spowodował wieloletnią bezsenność. Teraz sprawi, że nawet GOPR mi nie pomoże.

Z każdą minutą moja mama miota się po domu z większym impetem. Nagle ma do mnie pretensje, że podczas seansu w kinie burczało mi w brzuchu. Cóż, jak mam jej wytłumaczyć, że w ZZSK przy schorzeniach jelit tej chorobie towarzyszących mój brzuch właśnie tak brzmi?
- Jak ty masz mieć zdrowe jelita, jak ty tyle godzin nie jesz?
Zaznaczyłam, że warto zabrać ze sobą kanapki. Przed wyjściem ukroiłam nam po kawałku marchewkowego ciasta, które jej wyszło całkiem dobrze. Vivat, Dro Oetker.
Potem przynosi mi do pokoju po kolei słoiki z różnymi rzeczami, pokazuje dwa bloki wegańskiego pasztetu, który będę jadła przez najbliższy rok najprawdopodobniej, tyle go wyprodukowała. Doceniam, jestem wdzięczna, cieszę się, ale mama pakuje rzeczy coraz wolniej, żeby tylko przedłużyć awanturę, nagromadzić energię do ostatecznej erupcji, żeby poparzyć mnie lawą tak, żeby blizny zostały już na zawsze.
Nie wytrzymuję i mówię:
- Mamo, czy jesteś na mnie tak zła za to wszystko, o czym sobie przypomniałaś, czy za to, co mi powiedziałaś, czy na to, że mam zamiar dzisiaj jechać do Warszawy?
Tęczówki mojej mamy są granatowe i ma to taki efekt, że rozesłałabym informację wszystkim hollywoodzkim producentom horrorów.
- Tak, bo nie stać cię na to, żeby zmienić swoje plany, oczywiście mnie nimi musisz terroryzować.

No dobra, przynajmniej wydusiła, o co jej chodzi. Brawa dla państwa.
Mówię, najspokojniej, jak umiem, że wiedziała od rana, że jadę do Warszawy, że wolę jechać dzisiaj, a nie rano, bo korki, bo do pracy, nie dodaję, że nie jara mnie spanie w oparach jej dymu papierosowego, ze nie jara mnie kolejna nieprzespana noc, że nie chcę tu być, że to dla mnie problem, ciężar i kurwa w sumie to przykrość.
Sprawia wrażenie, że się uspokaja, ale coś mi podskórnie mówi, że to tylko ciche werble przed ostatecznym atakiem. Kiedy z Wojtkiem oglądamy obrazy, Wojtek pyta: czujesz mrowienie pod sweterkiem? Czuję, Wojtku, bracie Igora.

Znoszę kolejne torby do samochodu, słyszę, jak mama rzuca wszystkim w kuchni, ale już jestem spokojna, postępuję w zgodzie ze sobą, jeszcze kilka minut, jeszcze Kropkę odsikam, żeby mama nie musiała wychodzić, jeszcze zabiorę telefon, ładowarka jest, dokumenty mam, zaraz jadę, już dobrze, zaraz sobie włączę Hanię Rani, w Trójce audycja o początkach Gdyni, pojadę do Warszawy, będę czytać, dokończę teksty, napiszę jeszcze dziesięć recenzji, zarobię wirtualne pięćset złotych, może ktoś pod wpływem mojej rekomendacji po książkę sięgnie, może kogoś ucieszy, może i ja się wtedy ucieszę.
Ale mama wrzuca czwarty bieg.

teraz do chóru
przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko głębsze z dodatkiem rdzy

Jestem jak zwykle: podła. Nie umiem uszanować jej planów, chociaż nie powiedziała mi, jakie ma. Po prostu moje plany nie są jej brakiem planów, moje życie nie jest jej życiem, chociaż ona nie wydała wyroku w imieniu Rzeczypospolitej, że mam prawo do mojego życia. Własnego. Odrębnego. Mam być jej głosem, mam być czystym altem w tle, nienarzucającym się, czystą harmonią, subdominantą, ale tylko wtedy, kiedy błyszczę, kiedy odnoszę sukcesy, pod warunkiem, że ona je sukcesami nazwie. W innych przypadkach: czysta tercja, wtopiona w tło, mam się komponować, bo inna wizja mnie nie konweniuje. W innych przypadkach jestem wstydem.
Próbuję to ukrócić, podchodzę do niej, żeby jej podziękować, żeby się pożegnać, mówię:
- Dziękuję, mamo, że przygotowałaś pyszne święta, dziękuję za jedzenie, dziękuję, że mogłam z tobą spędzić popołudnie w kinie, dziękuję, że poszłyśmy na spacer po Piotrkowskiej.
Przytulam ją, ale ramiona mojej mamy wiszą wzdłuż jej ciała zupełnie bezwładnie. Usztywnia się i odpycha mnie od siebie.
Chcę jeszcze jej zrobić przyjemność, więc mówię, że tak, że chętnie zabiorę szarlotkę.
Ach, Kasiu, nawet nie wiesz, jaki bat na siebie ostateczny ukręciłaś.

Pakując szarlotkę, otwiera tamę z najgorszą kloaką. Dziewięćdziesiąt pięć procent tego, co powiedziała, mój mózg broniący się przed zapaleniem usunął całkowicie z twardego dysku. Natychmiast.
Ale kiedy stałam w progu ubrana w kurtkę, czapkę i szalik, trzymając w rękach zapakowaną szarlotkę, na wierzch ciasta dołożyła wszystko:
- Tak, zawsze mówiłaś, że to Babcia cię wychowała. A ty myślisz, że co? Jak szukałam tych twoich certyfikatów, to znalazłam kartki, które wysyłałaś jej na Dzień Babci. Że zawsze była twoją mamą, tak? Że cię wychowała, tak? I jeszcze znalazłam płyty CD, na których ci śpiewa piosenki. A ty to przechowujesz, bo ją nagrałaś. Ty w ogóle nie bierzesz pod uwagę mnie, moich uczuć, przez co ja przeszłam, co przeżyłam przez ciebie, ile poświęciłam.

to już jest ponad wytrzymałość
boga o nerwach z tworzyw sztucznych

- I co? zabrałaś te swoje certyfikaty, a pieniędzy pod choinkę nie wzięłaś, co?
- Mamo, trudno mi przyjąć taki prezent, jeżeli masz do mnie tyle pretensji.

Myślę sobie: a potem i tak mi wyrzucisz, że cię tyle kosztuję, to ja nie chcę, nie chcę, będę siedzieć po dwadzieścia godzin na dobę, zarobię na wszystko sama, póki jeszcze chodzę, póki jeszcze oddycham, póki Eugenia ze mnie życia nie wyssała doszczętnie, bo teraz podróżuje po Zanzibarze, to ja sama, sama za wszystko zapłacę, nie potrzebuję twoich pieniędzy, nie chcę twojej łaski, skoro cię tyle w życiu kosztowałam.

Mama z impetem, maszeruje przez pokój i zmierza w stronę choinki, której nie mamy w tym roku. Wyjmuje z torebki wodę toaletową, którą dostała ode mnie w prezencie i ciska nią do torby, którą mam ze sobą zabrać.
- Tak? To ja też nie potrzebuję od ciebie takich drogich prezentów, ja nie muszę się perfumować, ja jestem dzieckiem rynsztoka. Resztę prezentów doślę pocztą. Ja sobie tu umrę, bo jestem chora, w palcach nie mam czucia, a ty sobie rób co chcesz.

żwirową aleją
wysadzaną bukszpanem
odchodzi zwycięzca
zastanawiając się
czy z wycia Marsjasza
nie powstanie z czasem
nowa gałąź
sztuki – powiedzmy – konkretnej


Przez półprzepuszczalną błonę we mnie, nagle, zupełnie bez ostrzeżenia  przedziera się ze środka uzbrojona w kły i pazury Eugenia. Rozdziera moją powięź, rozszarpuje jelita, kawałkuje wątrobę, z chrzęstem rozrywa klatkę piersiową. Nie podchodź, mamo. Ona cię zabije. Ja cię zasłonię, mamo. Niech zabije mnie.

Ach tak? Palce cię bolą? Nie masz czucia? Bo na nie nie zasługujesz. Bo odcięłaś się od życia, żeby tylko jak sąd ostateczny wymierzać innym kary za krzywdy, na które sama się skazałaś.
Ty mały, śmieszny człowieku, który rościsz sobie prawo do bycia królową wszystkich niewinnie cierpiących, a gdzie ty byłaś, kiedy ślepa leżałam w szpitalu? Gdzie ty, kurwa, byłaś, jak skalpel ciął moją nogę, a piła mechaniczna odcinała moją kość? Gdzie byłaś, jak lekarze w zapyziałym kutnowskim szpitaliku robili ze mnie kalekę do końca życia? Ja ci powiem, gdzie byłaś: mizdrzyłaś się do nich wtedy, kiedy nie byłaś na sali rozpraw. Twoje wizyty w szpitalu były wizerunkowe. Miały dbać o twój nieskazitelny wizerunek. Pamiętasz, jak sapałaś i buczałaś nade mną, jak po drugiej operacji zmoczyłam łóżko? Miałam moczenia nocne, ty ślepa, głupia kobieto. Byłam dzieckiem skrajnie straumatyzowanym, zrzucałaś na mnie wszystkie pretensje do świata, strzykałaś nade mną śliną przepełnioną jadem paragrafów i artykułów z kodeksów, które wyglądały jak klinkier. Jak zaczęłam utykać, wrzeszczałaś na mnie, że to dlatego, że jestem leniwa, bo nie chcę ćwiczyć na wuefie. Ale pewnie nigdy się nie dowiesz, jak to boli, kiedy okostna trze o wnętrze miednicy, bo chrząstkę na kości starłam całkowicie. Nawet tobie takiego bólu nie życzę.
A kiedy potrzeba było legionu, żebym przeżyła? Gdzie byłaś, ty pretensjonalna parodio wymiaru sprawiedliwości? Wiesz, kto przyszedł? Afgańska Siostra, koleżanka poznana przez mejl, którą raz w życiu na oczy widziałam. Krysia, wydawczyni z Saskiej Kępy, bo lubi, jak opowiadam, jak rozumiem jej książki. Moja kosmetyczka, która pomagała mi obcinać paznokcie i zakładać buty, kiedy ból mnie pokonał. Pracownik techniczny z tygodnika "Polityka", bo też ma córkę i nie mógł znieść, że sama to wszystko znoszę. Aga, piarówka, kiedy przywieźli mnie po morfinie z sali operacyjnej, w korkach stała w drodze do Otwocka, chociaż ma małe dziecko i ma się kim opiekować. Marcin, strateg marketingowy, którego na świecie rozrywają marketerzy, ale wsadził mnie do samochodu siłą i dzięki temu uratował najpierw mój wzrok, a potem moje życie. Witek z Alą zapierdalali po pracy w przeddzień mojej operacji z Płocka, ciemną nocą, zmęczeni nieludzko, bo wiedzieli, że umieram ze strachu przed piłą, którą nade mną uruchomi Niedźwiedź - przyjechali po to, żeby mi powiedzieć, że mnie kochają, chociaż jestem zepsuta, ich miłości przyjąć nie potrafię, a już na pewno nie oddać, ale przywieźli ze sobą misia, który pachniał Alą przez wiele tygodni. I trzymałam go pod słabą anemiczną ręką, kiedy lekarze na obchodzie na głos nade mną zastanawiali się: "krew toczyć, czy ruszy bez?". I Mama Ala, która nie ma swoich dzieci, ale na smutną odrapaną Spartańską na Mikołajki przywiozła mi wszystkie możliwe smaki dzieciństwa: śliwki w czekoladzie, korzenne ciasteczka, herbatę prawdziwą, a nie lurę wodnistą z wiadra warząchwią laną. I wiesz co? Nawet ludzie, którzy mnie na oczy nie widzieli, a czytają tego bloga, wysyłali mi dobre myśli, smsy i trzymali kciuki, żeby piła nie przecięła mi tętnicy, żeby miednica nie rozpadła się na siedem części, żeby strop wytrzymał, a Niedźwiedziowi ręka nie zadrżała. Obcy ludzie. Nic mi nie są winni. Nikt ich o to nie prosił. Nikt ich do niczego nie zmuszał. Nikt im ich poruszeń serca nie wynagrodzi. Świat im nie odpowie na ich czyste współczucie. Świat nie czeka na ich czułą narrację. A mimo tego ją snują.
Tylko moja własna matka do mnie nie przyjechała. Bo mnie uczyniła swoim oprawcą.

Chcę jej to wszystko wykrzyczeć. Ale stoję z tym ciastem przed sobą. I jedyne, na co mnie stać, to rzucenie nim o łóżko.

W oczach matki widzę satysfakcję. Tak, na to czekałaś. Gdybym była za tydzień na łożu śmierci, to tę jebaną szarlotkę rzuconą o łóżko byś mi wypomniała. Eugenia próbuje przebić mi na wylot kość krzyżową. Co robić? Co mam robić? W emocjach nigdy się nie myśli, nie podejmuje się racjonalnych decyzji. Miał rację Kahnemann i dobrze, że mu za to Nobla dali. Zastanawiam się, czy wziąć ze sobą samochód. Może jej zostawić, niech się nim napcha. Czy o tej porze będę miała pociągu do Warszawy? Nie powinnam w tym stanie prowadzić. Nie, już nie, chyba że za dwie godziny. Nie dam rady, nie dźwignę wszystkiego ze sobą, nawet jak to cholerne jedzenie zostawię.
A może jednak wziąć te pieniądze? Odstawić na bok honor?
Nie, nie biorę ich, najwyżej do Indii nie pojadę. Skończę studia i zostanę psychotraumatologiem. Będę pomagała ludziom wychodzić z traumy. I specjalizację z psychoonkologii. Będę ich przeprowadzać na drugą stronę.
Biedna szarlotka, nikt jej nie zje. Matka ją wyrzuci. Zupełnie jak mnie. Zabieram ją. Patrzę jeszcze na Kropkę. Spuściła łeb, patrzy na mnie ze smutkiem i wyrzutem. Może Kropkę zabrać? Ale jak, będzie się u mnie pies męczył, siedział tyle godzin sam, już prawie nie widzi. A jest taka towarzyska, przywiązała się do mamy, nie mogę psa skrzywdzić.
Z torby wyjmuję wodę toaletową i święte bezglutenowe masełko. Kładę na jej łóżku. Wychodzę uzbrojona w ból pleców i szarlotkę.
Nie będę przepraszać za to, że Babcia mnie kochała.
Nie będę przepraszać za to, że Babcię kochałam.
Nie przeproszę, że się urodziłam.
Nie przeproszę, że mnie Babcia wychowała.
Dzięki Tobie, Babciu, tli się we mnie coś, co przy dobrych wiatrach można nazwać miłością do ludzi. Tli się. Może uda mi się nie stać taką, jak moja mama. Boże, którego nie ma, spraw, żebym nie była taka, jak mama.

nagle
pod nogi upada mu
skamieniały słowik

odwraca głowę
i widzi
że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz
jest siwe

zupełnie

Ze świąt Bożego Narodzenia od ósmego roku życia nie mam ani jednego dobrego wspomnienia. Zawsze w Wigilię mama kłóciła się z Babcią. Odkąd zaczęłam bardziej świadomie obserwować ich konflikt, nie mam ani jednego jasnego wspomnienia. Wszystkie są jak w sepii, jak wyprane z kolorów. Można się mrokiem od nich zarazić. "Boże Narodzenie" brzmi jak koniec świata, jak przegrana partia, dolegliwa kara, wielogodzinne batożenie. Pieczenie pod powiekami, wyrzuty sumienia, zamarzające na policzkach łzy, pusty pokój, ślepa wściekłość.  Co roku obiecuję sobie, że już nigdy więcej. Że to były ostatnie tak smutne święta. Nie wiem, ile odmian bólu może pomieścić w sobie człowiek. Wiem natomiast, że każdy z nich przygniata inne miejsce w moim ciele.


***
W Warszawie, pisząc ten tekst, wbijam jego nazwisko w google'a. Przewaliłam przez ostatnie lata tysiące stron. Od momentu spotkania z panem sędzią Jackiem przeczytałam dziesiątki wpisów, słowników polskiej palestry, chciałam nawet szukać w IPNie. Mignęło mi to nazwisko kilka razy, ale nigdy nie w tak oczywisty sposób. I do tej pory nie zauważyłam, że numer jego legitymacji służbowej to 393. Trójka to moja cyfra w numerologii. I jej wszystkie wielokrotności.

Mam Twój adres, numer telefonu stacjonarny i komórkowy. Nie obsługujesz mejli ani strony internetowej. Specjalizujesz się w prawie i postępowaniu zarówno cywilnym, jak i karnym. Data Twojego wpisu do rejestru adwokatów i aplikantów adwokackich to data moich imienin, tylko wpisali Cię dekadę wcześniej przed moim urodzeniem.

wtorek, 24 grudnia 2019

That's the most horrible time of the year

Znowu tu są.
Święta.
Teraz już nie ucieknę. W tym roku do rodziny na Śląsk nie jedziemy - syn wujostwa się ożenił, a drugi związał, więc przy stole będą rozmowy o tym, jak się wspólnie pomieścić. Po co my tam.
Mimo usilnych starań nie udało mi się namówić mamy na przyjazd do Warszawy. Żeby ta wigilia była inna. Żebyśmy nawet żarły popcorn, byle tylko nie zanurzać się w umieraniu. Nic z tego. Mama jest nieubłagana. Dwa dni temu z rozpaczy nawet umyłam okno, licząc na to, że może jednak stanie się coś takiego, że święta ktoś odwoła. Nic z tego. Tradycyjnie tylko zaczęło rzęsiście lać.
Niedźwiedź przysłał mi śliczne graficzne życzenia:


Dwa dni temu w odpowiedzi na mentalną próbę ucieczki od opresyjnej atmosfery przymusowego świętowania odezwało się krzyżobiodro. Pobolewają plecy. Znowu gorzej śpię. Generuję teksty nadprogramowe, nawet do redakcji jeżdżę chętniej, choć nie znaczy to, że z przyjemnością.
Na początku grudnia pojechałam do Bogny. Przyjęła mnie w Cukinii na Piotrkowskiej, gdzie pod nogi wpadła mi trzyletnia dziewczynka, zabrana z jakiejś domowej interwencji. Popatrzyła na mnie wielkimi oczami osadzonymi na brudnej buzi, rozłożyła rączki i krzyknęła:
- Kto ty?
- Ja Kasia, a ty? - zapytałam, kucając (bo mogę!)
- Kasia? Łannie. Ja Milenka. To teraz mnie kochaj!
Po czym przywarła do mnie swoją całością, zostawiając na ramieniu uroczego zielonego gila.
Podczas terapii Bogna przejrzała moje pajacowanie natychmiast i niezwłocznie, a jak ją zobaczyłam, chciałam się na nią rzucić i zacałować ją od stóp do głów, tak jej ufam, tak ją kocham, tak bardzo przeniosłam na nią całą moją miłość, której mama nie chciała, i której Tata nie chciał, i którą Niedźwiedź podeptał. Opowiada, wydurniam się, aż Bogna nagle wstaje, podsuwa do mnie krzesło i kładzie mi swoją suchą, szczupłą dłoń na ramieniu. Jestem zaskoczona czułością i prostotą tego gestu, po czym rozpłakuję się w głos, jak nie przymierzając, Milenka, smarczę, wyję i na koniec, kiedy po jakichś czterech żałosnych minutach odzyskuję oddech, wypluwam z siebie:
- Tak strasznie tęsknię za Tatą! I za Baaaabciąoooooooouuuuu
Potem wysmarkuję jeszcze siedem chusteczek, jak zwykle przepraszam za to nie wiadomo czemu. Opowiadam, że byłam na dwudniowych warsztatach z metody focusingu, a moje ciało mówiło do mnie dużo dziwnych rzeczy, na przykład boląca stopa przywiodła mnie do biodra i czułam w nim ucisk, jakby ktoś na nim położył kamień, a potem zobaczyłam mamę i Tatę, jak mną szarpią i tym kamieniem we mnie tłuką, a moje ciało, w bezmiarze swojego geniuszu, postanowiło mnie uśpić na tych warsztatach, więc zasnęłam jak dziecko, a przyśniła mi się Babcia, jak mnie kołysze w swoich rękach pachnących rumiankiem, a ja wtulam się w jej granatową podomkę pachnącą włoszczyzną, Panią Walewską i miętowymi karmelkami z Goplany.
I opowiadam jej o wstydzie, że najbardziej mnie zabolało pytanie w ankiecie na warsztatach: "jak rodzice traktowali Twoje ciało? Jak wypowiadali się o twoich częściach ciała?", a ja sobie przypominam, że jednak po Tacie mam "nos i skurwysyństwo" i to w zasadzie wszystko, co o nim wiem.
Pani Bogna słucha, patrzy na mnie złocistymi, najmądrzejszymi tęczówkami świata, miłość nimi na mnie leje, bezcenną jak miód. I mówi:
- Muszę panią zmartwić, pani Kasiu, ale to skurwysyństwo w pani wydaniu jest jakieś mało skurwysyńskie z tego, co wiem.
Zamiast jako komplement odbieram to jako krytykę mojego nieudanego życia i myślę sobie, że nawet bycie podłą nie wychodzi mi tak, jak bym sobie tego życzyła.

A potem mówię o tym, że kurwa, że jak to jest możliwe, że taki facet jak Dani woli być z taką tępą chlorofilową masą, która wygląda jak syn Durczoka, ale ona jest zdrowa, a czemu to nie mogę być ja, czemu to mnie nikt nie pokocha na stałe i na zawsze, taką, jaka jestem, żeby nie musieć ode mnie wymagać wszystkiego naraz: wyzdrowienia, zmiany charakteru, rezygnacji z własnego zdania, czytania książek, instalacji innej baterii na umywalce, przeprowadzki, świeżego ręcznika, wyprasowania koszuli, noclegu i zwiększenia ilości czerwonego mięsa w diecie. I że ja wiem, ja wiem, jak to było z Niedźwiedziem, że to było klasyczne przeniesienie, ze to wszystko opisali w podręcznikach, że ja jestem tak żałośnie statystyczna, że jestem taka jak wszyscy i że nie wpadłam na to, że przecież zakochałam się w Zbawcy, którego widziałam w Niedźwiedziu i że to było więcej niż oczywiste, że on mnie porzuci i że gdyby Bogna była mężczyzną, to na pewno bym się w niej też zakochała, ale przynajmniej ona jako mężczyzna by to uczucie uszanowała, nawet gdyby nie reagowała, ale w sumie to w niej jestem w jakimś sensie zakochana, mimo że nie jest mężczyzną, ale to przeniesienie to jest jakieś chore i pojebane i czy byłaby pani uprzejma podać mi jakiś spis lektur, żebym się dowiedziała, jak to się głową robi, żeby przeniesienia zatrzymać, żeby się wyzwolić, bo ja jeszcze jednego takiego złamania serca nie przeżyję?
- Pani Kasiu, wszyscy w jakimś sensie przenosimy i nigdy nie wiemy, jak się skończy albo rozwinie jakaś relacja.
Załamałam się. To znaczy, że to mnie może spotkać jeszcze raz. Albo i wiele razy. A ja już tak bardzo nie chcę. Nie chcę żadnych przywiązań, zależności, tęsknot, docierań, prób, poznawania. Chcę tylko ewentualnie pacjentów w gabinecie poznawać, przytulać dzieci z domów dziecka, nieść pomoc umierającym, odprowadzać ich, posyłać do Babci, ona ich odbierze, ja chcę od ludzi jak najdalej, niech nie podchodzą, niech nie oczekują, tak bardzo w życie społeczne nie umiem.  
 Na koniec terapii Bogna ma minę w lekkiej konfuzji, poprawia kosmyk włosów, zwija w rulonik brzeg bluzy ze srebrną nitką i mówi:
- Pani Kasiu, może to nieprofesjonalne, ale pani tak barwnie opowiada, że na chwilę wyjdę z roli terapeuty.
Chrząka i mówi:
- Czy ma pani zdjęcie tej... syna Durczoka?
Grzebię w telefonie, znajduję, pokazuję złotym oczom Bogny, widzę, że kącik ust jej drży, szuka w sobie słów, walczy ze sobą, balansuje pomiędzy rolami w życiu, po czym, patrząc mi w oczy, a ja wiem, ze teraz patrzy na mnie tak, jak by patrzyła na córkę, której nie ma, a którą ja mogłabym być, bierze oddech i mówi:
- Faktycznie. Syn Durczoka.
***
Godzinę temu wyszedł ode mnie pan Janek, który obdarował mnie na święta miodem z pasieki znajomego. Skarży się, że cukrzyca mu dokucza, już nie może jak onegdaj: trzech łyżek stołowych miodu do owsianki z owocami włożyć, a potem zjeść jeszcze garść suszonych owoców i poprawić Mieszanką Wedlowską. Jako że nie umiem nie słuchać, pan Janek wykorzystał moje empatyczne zaangażowanie i zaczął przegrzebywać telefon w poszukiwaniu zdjęć, które by uwiarygodniły jego walkę o lepszą figurę i samopoczucie. Zaczął od pokazania zdjęć z Tajlandii - swoich i żony, bo przypomniał mi, jak to się mocno wówczas opalił, a w zasadzie spalił boleśnie na węgiel i oparzenia bolały go jeszcze przez wiele tygodni, schodząc razem ze skórą, pod którą nabrzmiały żyły jak kable. Zapytał mnie, czy się nie zgorszę, ale zanim popukałam się w czoło, zaserwował mi całą serię nagich zdjęć swoich i swojej żony. Obejrzałam więc rodzinny album, przechowujący w smartfonie nagie przyrodzenie pana Janka, łono jego żony z nieopalonym brzegiem od bikini, a potem obejrzałam ogrodowe dalie, astry i mieczyki, które hoduje pan Janek w swoim domu na działce. Na koniec, podejrzewając, że estetycznie mnie nie nasycił, pokazał mi z satysfakcją zdjęcie zwłok wiewiórki, która utopiła się w wiadrze z wodą, bo objadła się młodymi orzechami prosto z Jankowego drzewa. To chyba taki trend: skoro już zapomnieliśmy, co to wstyd w obszarze savoir vivre'u, dlaczego mielibyśmy wstydzić się naszych (nie)doskonałych ciał? Dopiero po czterdziestu minutach jego perorowania w progu udało mi się go dość stanowczo wyprosić, ale pan Janek orzekł, że nie, że to jednak on "bałamuci".

Gromadzę te historie, gromadzę, bo to najlepiej oddaje moje pajacowanie, żeby tylko uciec od samej siebie, od przerażenia, które mnie ogarnia na myśl o tym, że znów święta, że znów ta zbiorowa hipokryzja, sapanie mamy, odkurzacz włączany o 19, bo przecież jeszcze wieczerzy nie było, opłatek, który nie brzmi jak ten dzielony rękami Babci, smutna i senna Kropka, a potem głośne chrapanie mamy, zmęczonej skierowanym na mnie wcześniej szlauchem z traumami gromadzonymi pieczołowicie od 3 roku życia. Milczę, ale w mojej głowie wojna. Zwijam rękę w pięść i mam ochotę uderzyć mamę za to, że zrzuca na mnie winę za całe swoje nieudane życie. Bardziej albo mniej wprost. Że nadal mnie nie widzi i już nie zobaczy. "To niemożliwe, pani Kasiu" - mówi do mnie łagodnie Bogna, choć z zasady tych słów w terapii nie używa. Boże, jak bardzo tego nie chcę. I tej fali wyrzutów sumienia, że nie zadzwoniłam, nie zadośćuczyniłam, nie przeprosiłam za to, że warknęłam, bo ktoś na głowę mi wlazł i zatańczył walczyka, że nie wytłumaczyłam po raz tysiąc siedemset dwudziesty, że to, co najbardziej służy mojemu zdrowiu, to zostawienie mi wyboru i nieotutptywanie mnie dobrocią domniemaną, która jest tylko próbą przykrycia tego, że komuś się wydaje, że mi pomaga, a po prostu chce się ze sobą poczuć lepiej.
I wspomnienia: zapachu Babcinego ciasta, załzawionego deszczem okna,
Na przystanku na Sadybie jakiś pijaczyna zaczął wdawać się z oczekującymi na dyliżans przechodniami w dyskusje. Pańcie peregrynujące z bazarku odwracały się od niego z obrzydzeniem. Faktycznie, wyglądał i pachniał trochę jak ekshumowany podlany najtańszym winem. Modowe inspiracje zaczerpnął bodaj z "Nędzników" Hugo. Miał buty nie do pary i kurtkę na wacie z tyloma plamami, że jego losy mogłyby stanowić kanwę kolejnego sezonu CSI. Oprócz tego spektakularnie i być może kilkukrotnie na siebie zwymiotował. Rozbryzgliwie. A może to ktoś na niego, nie dociekałam. Jednego oka nie miał, ale humor mu dopisywał. Urzekł mnie tym, że na przystanku zatrzymał się czarny suv, wysiadła z niego elegancka pani po sześćðziesiątce, a pijaczyna zagadał do niej:
- Może jak bym miał żonę, to też bym miał taki samochód?
Uśmiechnęłam się pod nosem, chowając zmarznięte ręce głębiej do kieszeni. Pijaczyna w tym czasie gada do siebie, trochę do pańć, rzucających mu pogardliwe spojrzenia.
W końcu padło na mnie, bo wiadomo - ludzie z daleka wyczuwają, że słucham. Więc idzie do mnie, chucha na mnie obficie, peroruje, że dzieci wykształcił, że to "inżyniery od gazownictwa, ropy i chuj wie czego".
- A pani wykształcenie jakieś ma?
- Mam - odpowiadam.
- Ale zawodówkie?
- Nie, studia skończyłam.
- A to nie wygląda pani, że studia skończyła.
A ja uśmiecham się rozbawiona, bo wiem, że nie ma wcale na myśli mojego dziecięcego wyglądu. Jakaś katoliczka z obrączką w formie różańca rzuca z daleka:
- Co pani będzie z takim śmieciem rozmawiać, pijak, głupek, lump, jeszcze pani ubliży.
Budzi się we mnie humanistyczny bunt:
- To taki sam człowiek jak ja i pani.
Już wiem, że pijak zapałał do mnie miłością nagłą i nieokiełznaną, a zajebliwie katolicka pańcia wydyma usta z obrzydzeniem i rzuca na całą ulicę Powsińską:
- No jak ja to na pewno nie!
Pijaczyna nic sobie z tego komentarza nie robi, choć moje serce przyspiesza i wypytuje mnie, co studiowałam i dlaczego literaturoznawstwo, po co mi na filmach się znać, skoro w tym kraju wszyscy i tak się na wszystkim lepiej znają i co to ta kreacja wizerunku. Sama sobie do tej pory zadaję te wszystkie pytania.
- A jak literaturę, to ja pani wierszyk mogę powiedzieć!
- Jak pan ma potrzebę, to proszę.
- A jaki pani chce? Bo ja wszystkie znam!
- Wszystkie? Naprawdę?- Co pani chce.
- No to ja bym chętnie usłyszała Szymborską.
- A ta to nie, takich to nie znam. Ale czej, pani, Szymborska? To co ona? O, wiem, Oscara dostała!
- A nawet Nobla!
- To też? A to nie słyszałem!
W duchu już rechoczę i zastanawiam się, jak ta historyjka Rusinka by zacukała, ale gdzie tam ja, dziewczyna bez nazwiska, gdzie z takimi anegdotami na salony.
Podjeżdża autobus, a pan w tym czasie odkręca butelkę z najtańszym winem i do tego w plastiku. Wiedziałam, że za dwa euro za czasów mojej młodości we Włoszech można było kupić wino w kartonie jak nasze soki Caprio, ale w Polsce nie widziałam wina w plastikowych butelkach w kształcie nadętej podróby coli. Śmiesznie wygląda na takiej butelce banderola. W ogóle cała sytuacja śmieszna. Wyciągam z plecaka Hamsuna, w nadziei, że jednak poczytam. Wsiadam do autobusu, ale pijaczek zdążył jeszcze drzwi dopaść. Wsiada. Jak zwykle siadam przy oknie, żeby jeszcze komuś potrzebującemu miejsce zrobić, z czego pijaczyna niezwłocznie korzysta. Siada obok mnie i zalewa mnie swoją niepowtarzalną miksturą brudu, smrodu, ludzkiej pogardy i samotności. Połykam ślinę, ale nie odwracam głowy. Babcia by nie odwróciła.
Pan odkręca butelkę:
- Kompotu nie chce?
Zastanawiam się, czy to będzie grzeczne odmówić, ale odmawiam, a pan to szanuje i mówi:
- No, pewnie wszywkę ma.
Jestem zachwycona jego tokiem myślenia.
- A męża ma?
- Nie mam.
- A, to dlatego nie pije.
Chyba zaczęłam się w nim zakochiwać.
Przypomina mi się jeszcze jak mój fryzjer gejuszek ostatnio, przewracając oczami i machając nadzwyczaj gibkim nadgarstkiem, oznajmił: "weź, niunia, ty nie możesz mieć męża, bo jesteś za bardzo niezależna, weź". A do tej pory nie wiem, a propos czego to powiedział. Szczególnie zwielokrotnione "weź".
Pan doskonale sobie radzi konwersacyjnie, bo sam zadaje sobie pytania i sam odpowiada, a my jedziemy przez Sadybę i na kolejnym przystanku wysiada już połowa ludzi z autobusu, bo tak w nim potwornie śmierdzi. Cieszę się. Nie lubię zatłoczonych autobusów.
Pan w tym czasie opowiada mi kilka wierszyków ze szkoły podstawowej, coś o małpce, coś o żyrafie, aż nagle zaczyna znajomą mi frazę:
- Naplotkowała sosna... ja tak będę mówił powoli, żeby sobie pani zakonowowaa. Że taki wierszyk pani pewnie pierwszy raz słyszy i ja to pani mówię. No, to naplotkowała sosna - mówi, sylabizując nieomal - że już się zbliża wiosna. Kret skrzywił się ponuro: <tu sążniste beknięcie> Przyjedzie pewno fuuurą. Ale pani to pewnie nie wie, co to fura, bo ja to ogrodnik jestem z wykształcenia, to wiem, ale na uczelni nie zostałem, bo powiedziałem, gdzie ja do chuja do tych gupków będę gadał, co to oleju we łbie nie mają. No, to dalej, niech pani nie przerywa: Jeż się najeżył srodze - Raczej na hulajnooodze. Wąż syknął: - Ja nie wierzę - o, pani patrzy, w ten kościele tu, benedyktyńskim znaczy, to ja komunię braem. Takie portki o, krótkie mi matka naszykowała, takie granatowe miaem, pamiętam, no.
Wzrusza mnie to wspomnienie, a może opary wina mi szkodzą, bo oczy mi się szklą, pan w tym czasie omija dwie zwrotki i mówi:
- A wiosna przyszła pieszo.
Dołączam się i sylabizuję razem z nim:
- Już kwiatki za nią spieszą, już trawy przed nią rosną i mówią: witaj, wiosno.
Pijaczyna patrzy na mnie zaskoczony, uśmiecha się, eksponując spróchniałą samotną dolną dwójkę:
- To pani wcale niegłupia jak na te studia. A dom swój ma?
- Dom nie, ale mieszkanie.
- A to dobrze.
- A gdzie pan śpi? - pytam, jak to ja - matka Teresa wszystkich wykluczonych.
- A mam dom na Siekierkach. Mam wodę, prąd, na głowę mi nie leci. I mieszkam z trzeba kolegami. Pijakami! A pani?
- Ja mieszkam sama - a myślę o tym, czy mam jakichś kolegów pijaków i chwilowo nikt mi nie przychodzi do głowy.
- No bo pani jest mądra! A po co ma taki pani śmierdzieć? Też i pani nie pije przez to. Ale ja nie żałuję, babę głupią miaem, teraz robię, co chcę. Dzieci wykształciłem, inżyniery są, od gazownictwa i chuj wi czego.
- Gratuluję - odpowiadam szczerze.
Pan coś do siebie mamrze, ja go grzecznie przepraszam, bo zbliża się przystanek Chełmska, na którym mam szansę trochę się wywietrzyć i być może wytrzeźwieć. Życzę mu szczerze zdrowia i powodzenia, a jak autobus podjeżdża na przystanek, pan zmienia się na twarzy i kieruje w moją stronę pusty oczodół:
- A tatę to ty masz?


poniedziałek, 23 grudnia 2019

Czekając na Samuela

30 lat temu zmarł Samuel Beckett, jeden z największych pisarzy XX wieku.
W tym roku przypada także 50 lat od uhonorowania jego twórczości Nagrodą Nobla ("for his writing, which - in new forms for the novel and drama - in the destitution of modern man acquires its elevation."). Nagrody nie odebrał osobiście.
„Jeszcze. Powiedzieć coś jeszcze. By było powiedziane coś jeszcze. Jakoś jeszcze. Aż nijak już jeszcze. Powiedziane nijak już jeszcze.
Powiedzieć aby było powiedziane coś jeszcze. Powiedziane źle. Odtąd powiedzieć aby było powiedziane źle.
Powiedzieć ciało. Gdy go nie ma. Bez czucia. Przynajmniej tyle. I miejsce. Gdy go nie ma. Dla ciała. Gdzie by było. Poruszało się. Wychodziłoby. Wracałoby. Nie. Nie wychodziłoby. Nie wracałoby. Byłoby tylko. Było. Jeszcze by tylko było. Bez ruchu. Nieruchome.
Który to już raz! I zawsze to samo. Próby. Chybione. Trudno. Spróbować jeszcze raz. Chybić jeszcze raz. Chybić lepiej.”
Samuel Beckett, „Better Worse” albo „Worstward Ho” albo „Cap au pire”
tłum. Antoni Libera jako „Hej na dno”.

poniedziałek, 25 listopada 2019

But my mind holds the key

Mam na sobie legginsy z nadrukowanym kośćcem. Narząd ruchu. Nie: narządy ruchu. Ortopedę fachowo nazywa się "specjalistą narządu ruchu", chociaż to nielogiczne i niedorzeczne od strony lingwistycznej.
Dani śmieje się, że mam nierówne kolce biodrowe, bo krzywo wciągnęłam legginsy. A potem pyta, co mam na skarpetkach. Jest tam Elmo na czerwonym tle i hasło "One of a Kind". Tłumaczę mu dwuznaczność tego określenia: jedyny w swoim rodzaju i jeden z miłych.
Dani pozwala mi się nie rozbierać, bo zapowiada, że będzie pracował na kościach czaszki.

Są płaskie i dzięki szwom możliwe jest ich nieznaczne przesuwanie. Im młodsza czaszka, tym szwy mniej widoczne, bo kości jeszcze się mineralizują. Wiem, bo na poprzednich zajęciach z osteologii trzymałam w rękach czaszkę dwulatka.

Chce mi się trochę spać, trochę mi mdło, bo Dani przesuwa kości czaszki wzdłuż szwów, po milimetrze. Widzę jakieś nieokreślone obrazy z Łodzi, a ogrodu Antczaków, widzę, jak wznosi się nade mną butelka po Żubrze i jak uderzam głową o kant meblościanki, kiedy spadam z krzesła.
- Jadwiniu, masz otwartą czaszkę.

W innych okolicznościach uznałabym to za komplement, ale za chwilę wyobrażam sobie, jak opary mózgu, który mi jeszcze pozostał, wydostają się spomiędzy szwów, a w głowie zostaje tylko chrobot tęsknoty za myśleniem i niedosiężną inteligencją.
- Mam wrażenie, że prawa część twojej czaszki jest otwarta, jakby uciekała z ciała. Ta lewa sprawia wrażenie zmiażdżonej. Widać tu nierównowagę.

I co na to Totalna Biologia? Że strona męska - prawa, a strona żeńska - lewa. Że ta lewa to matka, a prawa - ojciec. Lewa strona zmiażdżona, podeptana, pokonana, ktoś na niej stanął. Lewa się wyrywa, otwiera, krzyczy.
- Prawe oko masz głębiej osadzone, dlatego gorzej nim widzisz.
Tato, tkwisz głęboko we mnie.

Leżę na leżance, Dani u wezgłowia, a po prawym policzku toczy mi się kolejna łza. Kolejna łza, którą widzi Dani. Jest skupiony, zamyka oczy. Gładzi mnie od czasu do czasu po policzku, bo zabieg jest nieprzyjemny. Powiedziałabym: bolesny, gdybym nie znała całej kolorystycznej palety bólu. Staram się nie nadużywać tego określenia. Że boli. Nie można wywaru z gorzkich ziół wypić do dna. Trzeba zostawić przezornie na przyszłość.

Nagle w głowie słyszę melodię skomponowanej do słów Poświatowskiej piosenki. Pisaliśmy ją razem, jeszcze z Michałem. Już wtedy nasza relacja nie rokowała. To tak piękny erotyk, ale pamiętam, że śpiewałam ją z bezbrzeżnym smutkiem. Michał grał ją tak samo. Żeby nie pokazywać po sobie niczego, na głośniku keyboardu stawiał butelkę Kasztelana. I jakoś mógł dzięki temu dotrzeć do końca utworu, a nawet wskazać, co śpiewam źle. Nie tak, jak by chciał. Nie tak, jak by się spodobało publiczności.

Ale teraz czuję na kościach czaszki czujne palce Daniego. Ciepłe, dobre, mądre ręce. Doskonałe, pięknie wykrojone palce o idealnych półksiężycach paznokci. Paliczki od czasu do czasu strzelają mu cicho, kiedy uciska mocno kość jarzmową. Czasami spotykam jego wzrok. Od czasu do czasu otwiera oczy, żeby sprawdzić, jak reaguję.
Tutaj nic mi nie grozi. Mogę spać, a mogę nie spać. Nikt mi niczego nie nakazuje, nikt ode mnie niczego nie wymaga. Nie muszę odpowiadać, nie muszę się dookreślać. Nie muszę podejmować decyzji. Nie mam nawet obowiązku wracać do zdrowia. Wystarczy, że leżę. Nikt mi nawet nie zabrania myśleć o Tacie. Albo nie myśleć o Tacie. Mogę też nie myśleć o tym, że 3 grudnia miną trzy lata, odkąd nie ma ze mną Babci. Odkąd umarła. Jestem bogata jak możliwość. Niewidzialna jak idea. Lekka jak to, czego nie ma. Zdrowa i niezarejestrowana. Leżę, nie boli. Na czole czuję tylko skupiony oddech Cud-Chłopaka. Dostałam Skarb, choć na niego nie zasłużyłam.

Kiedy w trakcie terapii zaczynam trząść się z zimna, przykrywa mnie swoją bluzą. Nie przywykłam do tego.

W twoich doskonałych palcach jestem tylko drżeniem
Śpiewem liści pod dotykiem twoich ciepłych ust

Proszę, Chłopcze, nie podchodź bliżej. Ale stój tak, żebym wciąż czuła Twoje ciepło. Przytulaj mnie nadal tak, jak to robisz, ale ani milimetra dalej, bo znowu coś się zepsuje. Bo znikniesz, jak kropla deszczu wchłonięta przez noc. Jak Niedźwiedź na korytarzu w Otwocku w drodze do kantyny, kiedy o kulach nie mogłam go dogonić, jak moja mama po drugiej stronie ulicy, kiedy znikała za wielkim filarem sądu rejonowego, a zimne marmury pochłaniały jej szybkie kroki. Jak Babcia, do której nie zdążyłam, bo z półotwartych ust nie wydobywał się już oddech. Jakby zastygła w krzyku.  
Nie mów, że pachnę morzem. Nie karm ego, które od dziecka głodne jest uwagi, czułości, bezpieczeństwa i podziwu. Nie pozbawiaj mnie przekonania, że czeka mnie tylko rozczarowanie, a Ty mi się wciąż pięknie śnisz. Że zacząłeś się mi śnić wiosną, kiedy miałam znów umrzeć, a ja żyję tylko dlatego, że sen się nie skończył.
Prababie lato we mnie. Taki powidok kobiecości. Na leżance mam płeć i jej nie mam. Jestem bezpieczna. A jednak to Ty na mnie patrzysz i to mi nie przeszkadza. To Ty nade mną się nachylasz i poświęcasz mi swoją uwagę. Czujność Twoich rąk, uważność wszystkich Twoich zmysłów. Słuchasz mojego ciała, badasz jego temperaturę, napięcia i odruchy. I splatasz moje palce z Twoimi, pokazujesz cud cielesnej mechaniki. Że jak rozprostuję kolana, napnie się przestrzeń nad prawą brwią. I uśmiechniesz się, kiedy do poczuję, kiedy to dostrzegę. Jakbym była Twoją uczennicą, a Ty nauczycielem.

Udawaj, że mnie nie ma. Wyobraź sobie pościel z odgniecionym śladem po mnie. Kształtem niczego nie przypominam. Cieśnina, w której się nie mieszczę, nazywa się ciało. Utleniłam je wodą. Chciałam popływać gdzie indziej, przyjrzeć się rybom od środka. Udawaj, Chłopcze, że mnie nie ma. Wyobraź sobie słońce i zimę najgłębszą z możliwych.
Tyle wokół bieli, jakby cały śnieg.
 
Niebo biorę na farbkę do bielenia lnu. Moja prababcia Marianna sama czesała len, a potem tkała prześcieradła. Do dziś przechowujemy jedno z nich jak relikwię. Jest ciemne, niewyprawiane. Szorstkie i niemożliwe do uprasowania.
Świat się powtarza. Żółcistość słoneczników ucierają trzmiele.
Wiatr jest roztargnieniem pajęczyn.

W twoich doskonałych palcach jestem światłem.
Zielonymi księżycami płonę nad umarłym, ociemniałym dniem.

 

czwartek, 21 listopada 2019

Urzędowe piruety

Postanowiłam wyrobić sobie paszport, bo mój dokument stracił już ważność dawno temu, a nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie z kraju uciekać.
Zrobiłam sobie w tym celu zdjęcie i byłam przerażona swoim własnym widokiem: z wielkimi oczami, trochę przestraszoną miną i ustami małymi jak najmłodsze i najbledsze maliny z niedostępem do światła w malinowym chruśniaku, pominięte nawet przez Leśmianowskich kochanków.
Przyjeżdżam do urzędu na Grochowską. Każdy urząd nieskończenie mnie stresuje i nawet jak w myślach się uspokoję i pocieszę, podświadomość zawsze stres mi na wierzch wyrzuci.

No bo na przykład taka makieta paszportowa zawiera kiczowatą owijkę z napisem "Bóg Honor Ojczyzna" i jak to się ma do mojej wolności osobistej i komu ja mam powiedzieć, że z tej triady to ja tylko poproszę Honor, a i w druku być jak dla mnie nie musi? No jak? Gdzie się składa takie podanie, wniosek, w której kasie uiszcza się opłatę za to, żeby tego nie było i się tym nie stresować?

Atoli bieżę do pani do okienka, mam już uiszczoną opłatę, po czym z uśmiechem najpilniejszej w klasie uczennicy, z charmem statusu panieńskiego, z tego stresu okolicznościowego mówię z uśmiechem do pani:
- Składam wniosek o rozwód.

Z ojczyzną, psiakrew.

środa, 20 listopada 2019

Słodko-kwaśno

Mieliśmy taką rubrykę w poprzedniej makiecie gazety. Miała być najchętniej czytana, a najwięcej z nią było roboty. Najciekawsze zjawiska i zdarzenia mieliśmy zbierać i szeregować wspólnie, całą redakcją. Dodawać zabawne, inteligentne, błyskotliwe komentarze. Mieliśmy tworzyć rubrykę całą redakcją, w praktyce prowadziłam ją sama. Nikomu nie chciało się generować ani inteligentnych uwag, ani wyszukiwać ciekawych donosów rzeczywistości. 

- Wolisz kwaśne, czy słodkie najpierw?
Dani ma minę przechery, coś kombinuje. Chce mnie czymś poczęstować, a ja mam wybrać, który smak najpierw.
Myślę o tym, że w moim życiu dominuje raczej cierpki smak, czasem gorzki, ale za wszelką cenę próbuję kolorować smaki życia sztucznymi słodzikami i syropem glukozowo-fruktozowym obszernych narracji i rozbuchanej wyobraźni.
- Kwaśne - mówię zaintrygowana tym, co dla mnie szykuje ten Złoty Chłopak.
- Dzisiaj ja cię czymś poczęstuję, Kasiu - mówi Dani, a ja patrzę na jego chabrowe dresy w czerwone ciapki i zastanawiam się, jak bardzo źle wyglądałabym w nich z moim wzrostem 160 cm i nadmierną różnicą między obwodem bioder a pasem.

Dani znika w kuchni, a ja rozglądam się po pokoju. Widzę, że powiesił na ścianie swoje certyfikaty uczestnictwa w zaawansowanych fizjoterapeutycznych kursach. Cieszy się nimi, czeka na kolejne. Podręcznik do terapii wisceralnej ma otwarty na dysfunkcjach parietalnych, a ja nie wiem, co to znaczy, choć pewnie to mam. 
Dani wchodzi do pokoju i trzyma coś za plecami, ale z tajemniczą miną mówi do mnie: "rozbierz się".
Ściągam spodnie i opowiadam coś o tym, że listopad się pięknie starzeje. Ale cóż to widzę, Dani? Jak mi się pilnie przyglądasz. I wcale nie pod kątem biomechanicznym, nie. Mężczyźni tak patrzą, więc przez chwilę nie jestem dla Ciebie pacjentką, tylko rozbierającą się pół metra od Ciebie kobietą, która dopiero na leżance straci płeć i stanie się przezroczysta. Paraduję przez pokój w kierunku torby z ręcznikiem w mikrofibry i krótkimi spodenkami. Wciągam je szybko, oczywiście na lewą stronę. Kwintesencja romantyzmu.
Dani w tym czasie stawia na stole przede mną słoik ogórków. Patrzę zdumiona.
Czuję, że z rozbawienia drży mi kącik ust.
- Sam robiłeś? - pytam.
Dani poprawia na leżance mój ręcznik i odpowiada:
- Nie, mój ojciec.

Nie: tata. Nie. "Mój ojciec".
"Mój ojciec bardzo lubił France'a. I palił przedni macedoński. W niebieskich chmurach aromatu smakował uśmiech w wargach wąskich. I wtedy, w tych odległych czasach, gdy pochylony siedział z książką, mówiłam: ojciec jest Sindbadem i jest mu z nami czasem gorzko."

Ogórki są doprawione curry. Zdecydowanie mocniej wyczuwam w nich kurkumę niż cokolwiek innego. Są trochę za mało chrupkie jak dla mnie, ale nie każde ogórki mogą mieć smak tych z Bałuckiego Rynku z chilli i miodem, kupowane na wagę, wyżerane jeszcze na ulicy Goplańskiej, kiedy bieżę do MamAsi wczesnym sobotnim rankiem, żeby wyprowadzić na spacer Szafira.
Ale te robił Twój Ojciec.
Tata Twój.
Po nim masz tę siłę? Samosterowność? Osadzenie w swoim centrum? To z niego wzięła się Twoja skończoność, doskonałość i kompletność? On jest tego źródłem?


w'istość
rzeczy ludzi czasu     dużo
mało - ciebie
bo ty malutko
człowiek    od stóp do głów, żywy   ale tylko
że nie sposób przepchać się przez to
                                             wszystko
                                        nie tobące
                                        nie ciebiące

Na leżance dowiaduję się, że mam napiętą potylicę i stało się to w sumie nie wiadomo dlaczego. Kiedy Dani pracuje na tylnym szwie czaszki, w głowie czuję posmak orientu i przed oczami przeskakują mi niedorzeczne obrazy z płócien Beksińskiego. Te wszystkie żywe trupy, mroczne doliny, śmierć pochylająca się nad kołyską dziecka i unoszące się nad ziemią głowy bez ciała.
Dani nachyla się nade mną, kiedy siedzi u wezgłowia. Czuję jego kawowy oddech, kiedy mówi:
- Albo o czymś intensywnie myślisz, albo czegoś się boisz, bo wariuje ci płyn mózgowo-rdzeniowy. Jest jak rwąca rzeka.

To efektu uboczny myśli o Tobie to, Tato? Z tęsknoty? Ze złości, że Cię nie ma? Z żalu? Wśród płócien Beksińskiego pod moją rogówką widzę też Plac Dąbrowskiego, gmach sądu i wyjście na dworzec Łódź Fabryczna. Tak, to Ty. I pomyśleć, że zaczęło się  od niepozornych ogórków.
Widzę jeszcze "Ekshumowanego", jedną z najbardziej porażających rzeźb Aliny Szapocznikow. Sama okładała się toksyczną żywicą epoksydową, żeby tę rzeźbę stworzyć. Taka właśnie jestem w środku: zdeformowana, przerażająca i smutna. Niekompletna, odrażająca, pomnik niewłaściwych wyborów wystawiony na tysiące par klinicznych oczu specjalistów i tych do miana specjalistów pretendujących. A jednak ma status dzieła sztuki.

Leżę na jego dłoniach ufnie, całym ciężarem ciała, patrzę w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie ręka Daniego wysuwa się spod guza potylicznego (to anatomiczna nazwa! guz!) i moja głowa spada na bok, zupełnie jak głowa bezwładnej lalki. Wyobrażam sobie, jak to musiało wyglądać i dostaję ataku śmiechu. Dani mnie profesjonalnie przeprasza, ale za chwilę dostaje identycznego ataku.

No nie, nie identycznego.  To, czego doświadczam, to jakaś epifania. Wszystkiego się spodziewam, nawet pojawienia się Taty, ale nie tego, że dostąpię zaszczytu słuchania takiego Cudu.

O mój borze! Co za wrażenie dotąd nieznane, niespotykane, egzotyczne, nowe, orgazmicznie piękne, niesłychane. Chryste, jak ten Chłopak się pięknie śmieje! Jak dźwięcznie, rytmicznie, głęboko. Jak dźwięk rezonuje czysto w jego klatce piersiowej, jak tętni młodością, prawdą tego śmiechu, szczerością tej reakcji. Już tak długo żyję, ale jeszcze nie słyszałam, żeby czyjś śmiech podbił wszystkie dokonania epok muzycznych i scalił je w jednej muzycznej frazie.
Jesteś taki niewystudiowany, taki naturalny, taki czysty, krystaliczny, dobry.

Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni,
Wypełzłe z nor podziemnych na jasność przestworu,
Zrodzonego w tym samym, co me serce, dniu!

I wy, senne gromady powikłanych cieni,
Z głębi słońca na zawsze wygnane w zmierzch boru,
I ty — stary, uparty, niewzruszony pniu!

I ty, skrętna jemioło, coś zwykła na dębie
Wieszać gniazda czepliwe — dla ciszy, nim jeszcze
Snem się złotym opierzy, by ulecieć w świat!

I ty — wąski strumieniu, co w srebrnym obrębie
Taisz niebo — dla szczura wodnego, gdy w dreszcze
Fal twych wpada, nadbrzeżny potrącając kwiat!

Kochajcie mnie, kochajcie! Bo mnie wicher mroźny
Gnał ku wam - z gwiazd bezleśnych aż na tamtą stronę
Życia, gdzie w zieloności wypoczywa skroń!

Podnoszę się na łokciu i zachwycona odwracam w jego kierunku. Z otwartymi ustami przyglądam się, jak Dani cały się śmieje. Jak w nim wszystko od śmiechu drży, perli się, jak tym śmiechem zawrzał i z brzegów skrzętnie chronionych wystąpił. Nie umiem ukryć zachwytu. Dani chwyta mnie za nadgarstek i próbuje przeprosić. Tylko że ja się nie gniewam. Stłumiłam swój śmiech, żeby tylko móc choć przez chwilę popatrzeć na niego jak na płótna Tintoretta, jak na dokonania prerafaelitów, jak na skupienie Blake'a. Boże, Człowieku, czy wiesz, jaki jesteś Piękny?



- Przepraszam, Kasiu, nie powinienem tak reagować.
- Dani, tak rzadko się śmiejesz, a tak pięknie to robisz.
Zawstydziłam go. Ale i połechtałam jego próżność, bo pochylił głowę i uśmiechnął się pod nosem, chyba zadowolony.

Jestem zachwycona i szczęśliwa. Użył znowu mojego ukochanego wołacza, coraz rzadziej mówi do mnie "Jadwiniu".

Kiedy każe mi się położyć na boku, a ja kładę ucho na jego przedramieniu, myślę o tym, że jego skóra pachnie drewnem i żywicą. Jest miękka i ciepła, tylko ja na tej leżance nieustannie marznę. Znów dotykam jego łokcia i znów naruszam jego intymną strefę, bo nie mogę, nie mogę się powstrzymać, żeby nie wędrować ręką w górę jego ramienia, po gładkiej skórze, na której wyczuć można pod palcami atramentowe dzieło sztuki. Nie prosi, żebym tego nie robiła. Nie wzdryga się. Nie protestuje.
I tak sobie leżę, dotykając jego ramienia, myślę o tym, że zaraz moja klatka piersiowa wróci do swojego prawidłowego ruchu, a ja dzięki Złotym Dłoniom tego Chłopca znów będę oddychać lżej i równiej. Ból się zmniejszy, sprężystym krokiem dotrę do metra, będę oddychać głęboko na ulicy Cynamonowej i cieszyć się dotykiem jego ciepłej, miękkiej skóry.
- Oddychaj w moją rękę Kasiu - mówi, kiedy rozluźnia piąte żebro, a ja siłą mięśni klatki piersiowej mam pchnąć jego dłoń, która opiera się z boku mojej łopatki.
Oddychaj w rękę. Oddychaj w moją rękę. Oddychaj w moje ciało.
Ciekawe, czy istnieje jakaś praca doktorska o dwuznaczności języka fizjoterapeutycznego i czy zbadała zależności pomiędzy nim a językiem dziewiętnastowiecznych erotyków. 

Nie wiem, po czym to poznaję, ale wiem, że się nade mną uśmiecha. Nagle czuję, że delikatnie dmucha w kierunku mojej szyi. Wcześniej tak samo delikatnie odgarniał z niej włosy. Mam zamknięte oczy i upajam się tym, że nie wiem, czy mi się to śni, czy mi się wydaje, czy Dani po prostu oddycha, a ja dorabiam do tego romantyczne tło.

Nie dorabiam. I dlatego ta sytuacja jest jeszcze bardziej dolegliwa.
Nachyla się jeszcze bardziej i prosto w skórę tuż za uchem szepcze:
- Tak pięknie pachniesz morzem.