sobota, 28 grudnia 2019

Łuny i wybuchy


Niechaj Barańczak sponsoruje dzisiejsze zdrowienie przy klawiaturze.
O mały włos. Malutki. Taki z grzywki.
O mały włos a święta byłyby uratowane.
Niestety.
Mama zgotowała mi kolejne piekło.
Myślałam, że zaliczyłam już wszystkie kręgi.
Widać ogrom piekła jest nieskończony.

Czegóż to ja nie robiłam, żeby nie dojechać do mamy. Tak, jakbym podskórnie wyczuwała katastrofę. Odwlekałam moment ciosu, ochraniała się za wszelką cenę.
Nic z tego, nie ucieknie się przed przeznaczeniem.

Wigilia była nawet znośna, choć łykałam łzy na myśl o Babci. Mama zapytała: "mam zostawiać pusty talerzyk?" Babci by nawet przez myśl nie przeszło, żeby nie.
Odpowiedziałam: "jak uważasz". Uważała, że nie.

Nie było czytania Biblii, bo już nie ma po co i dla kogo. Mam wrażenie, że życzenia były szczere: życzyła mi realizacji planów naukowych. W końcu na psychologię się wciąż wybieram. Ciekawe, czy ją skończę. Ciekawe, czy ją zacznę. Bez względu na to, co zrobię, powie: "zawsze cię wspierałam" albo: "z tobą to tak zawsze".
Tak jak w ubiegłym roku życzyłam jej zdrowia i odwagi. Skrzywiła się nieznacznie na to drugie. Nic więcej mi nie przeszło przez gardło.

Mówiła, mówiła, mówiła. A ja miałam słuchać, słuchać, słuchać. Mówiła, jak zrobiła pasztet wegański, co pokroiła w jakiej kolejności, że jej zdaniem kasza jaglana sprawia, że pasztet jest za suchy, no ale jednak dołożyła suszone śliwki, a do zupy grzybowej dolała mleczka kokosowego i czy je wyczuwam, a tak w ogóle to w szafce znalazła jedno stare, które się zwarzyło i wyglądało jak ser, ale nie, nie dodała go, ale zostawiła otwartą puszkę, żeby mi pokazać, jak wygląda zwarzone mleczko kokosowe, no i te rolmopsy zrobiła z ogórkami z okolic Częstochowy, tam gdzie ciocia Gienia, u której w ubiegłym roku spędziłyśmy Wigilię, a te rolmopsy to mogłyby być z mleczem, ale mlecza do ucierania nigdzie nie znalazła (Babcia tam choćby spod ziemi wykopywała), a ziemniaki to w tym roku są do niczego, iłowate i w ogóle te polskie przez te susze do niczego się nie nadają, a jabłecznik to jej skrajnie nie wyszedł, bo spód niedopieczony i jakieś mokre to ciasto, ale ona się starała, tak w ogóle to pewnie nie będzie mi smakowało, lepiej, żebyś tego jednak nie jadła, a żadnych ciast z kremem nie kupowałam, bo ty przecież nie jesz i później to zostaje, marnuje się, trzeba to wyrzucać, a nie wiadomo już z tymi pojemnikami do segregacji to koniec świata i czy ty mi możesz wreszcie coś powiedzieć, nic się nie odzywasz?
- Nie dałaś mi szansy, mamo. Nie wiem, gdzie było pytanie.
Patrzy na mnie, a w jej środku zaczyna wrzeć woda wyrzutów wszelakich.
- No to chociaż byś powiedziała, czy ci smakuje, a nie tak siedzisz i jesz tylko.
- Bardzo mi smakuje.
- Tak, akurat ci smakuje, ten pasztet to wyjątkowo w tym roku jakoś mi nie wyszedł, bo ręce mnie bolą, nie mogę już tej marchwi ucierać, nie mam w kuchni miejsca, bo remont by trzeba zrobić, a ja nie wiem, jak mam sobie poradzić z tą ilością twoich rzeczy, jakieś twoje pamiętniki z podstawówki znalazłam, dwa zeszyty i mi zalegają twoje dwa skrypty z historii kultury, po co to w moim domu leży, trzeba to gdzieś na spalenie dać razem z orzecznictwem Sądu Najwyższego, ale ja nie chcę tego na osiedlu wyrzucać, bo co się będzie walać orzecznictwo Sądu Najwyższego po osiedlu, dla mnie to świętość, no ale mi się to już nie przyda, bo ja już teraz przecież nie pracuję, a ksiądz obiecał, że wystawi przy kościele kontenery na makulaturę i dwa lata temu obiecał i ja tak trzymam to orzecznictwo i trzymam, a on nie przywozi tego kontenera i ja się pytam, czy to poważne.
I tak właśnie wyglądała moja wigilia. W ustach wszystko mi rosło, zupa mnie poparzyła, choć wszystko było pyszne, ale co z tego, że powiem, że pyszne, jak powyżej wszystko we mnie tętniło i próbowałam to rozpaczliwie strawić, a nie mogłam.

W prezencie dostałam od niej odnalezione dwa certyfikaty językowe, których potrzebuję do dokumentacji na kolejne, wymarzone studia. Tak długo ich szukała, że uznała, że energia, którą włożyła w przewalenie wszystkiego w domu jest też częścią prezentu. Doceniłam dystans i humor, bo w sumie to naprawdę bardzo przyjemny prezent i za znalezienie tych certyfikatów należy jej się wielki szacunek i wdzięczność. Dołożyła mi też potężną sumę do kwoty niezbędnej do wyjazdu do Indii, bo jadę z joginkami w połowie lutego. To nie lada wydatek dla mnie - prawie tyle, co rok studiów. A że za jedną recenzję dostaję od wydawcy 50 zł i to jeszcze wypłacane z półrocznym opóźnieniem, łatwo sobie policzyć, ile tych recenzji muszę napisać i ile zleceń wziąć, żeby na wyjazd uzbierać. A plan jest taki, że po dwóch tygodniach jogi pod okiem guru i najlepszych nauczycieli z Puny wrócę zdrowa i moje ciało już nigdy z bólu i braku elastyczności cierpieć nie będzie.
Kupiłam mamie pod choinkę zapach Shiseido Zen, jej ulubiony, bo słyszałam w perfumerii, że mają go wycofać. I płytę. I balsam do ust jakiś turbowegański, ekologiczny, naturalny, święty, bezglutenowy. Bo mama skarży się na suchą skórę, suchość śluzówek, a stanowi jej skóry na pewno nie pomaga to, że nieustannie w kuchni pali i w tych oparach dymu przebywa. Jej papierosy śmierdzą jak najgorsze cygara, nawet pies ucieka z kuchni, a potem futerko Kropki śmierdzi tym dymem nieskończenie.

Położyłam się w wigilię wcześnie, bo bałam się rozpętania jakiejś awantury. Spałam w sumie jakieś trzynaście godzin, a czułam się tak, jakbym przespała kwadrans. Już nie pamiętam, z jakiego powodu na mnie w wigilię warknęła, ale wycofałam się rakiem i ze zgrozy, że znowu zacznie wrzeszczeć, zaszyłam się w pokoju z Kropką u boku.
Następnego dnia cały dzień spędziła w kuchni, bo robiła bigos. W pierwszy dzień świąt. No dobrze, jeśli chciała, to bardzo proszę. Lało. Siedziałam w fotelu, próbowałam poczytywać, ale głowa mi spadała, ogarniała mnie patologiczna senność, było mi zimno. Przytulałam Kropkę, wyprowadzałam ją na spacer, sama przeszłam w deszczu osiedle kilka razy, żeby tylko nie siedzieć bezczynnie. Popłakałam sobie w fotelu, trochę mi ulżyło, potem mama nie odstępowała mnie przez kilkanaście minut na krok, a ja spuszczałam głowę, próbowałam się od niej odsunąć - trochę ze strachu, trochę z żalu za to, co powiedziała w wigilię, chociaż nie pamiętam, co. Przebieram się w piżamę w pokoju, Kropka stoi między nami, moja mama dzierży w ręce atomizer do oleju. Kropka patrzy raz na mnie, raz na nią. I mama zwraca się do pieska:
- Widzisz, Kropcia? Mam atomizer do oleju. A ty masz swoją dziewczynkę, co przyjechała z Warszawy. I na tym polega różnica między nami.
Tak. Właśnie tak brzmiała fraza, którą mama wypowiedziała. I tak, właśnie tak absurdalnie wyglądają dialogi między nami. Filtrowane przez pryzmat ledwo widzącej na oczy starej suni, która chce tylko, żeby ją kochać i pozwalać jej na lizanie po nosie.
 
Drugiego dnia świąt obawiałam się najbardziej, bo wiadomo, ze jak ma się coś spieprzyć, to zawsze na koniec. Mama wstępnie zawyrokowała, że w domu kultury grają o 20 nowy film Polańskiego i pójdziemy razem. Wie doskonale, że do kina nie trzeba mnie namawiać. Ale ta godzina. Ostatni seans. Oznacza to, że mam zostać u niej jeszcze jedną noc dłużej. Czułam, jak narasta we mnie panika.
Wpadłam na genialny pomysł: że pojedziemy do kina Kinematograf o 13.30, potem przejedziemy się na Piotrkowską, odwiozę ją do domu i pojadę do Warszawy. Bo w piątek muszę być w pracy, więc nie uśmiecha mi się wstawać o 5, żeby wyjechać o 7, a wiadomo, że o 7 nie wyjadę, bo mama nigdy na zadaną godzinę wyrobić się nie może. Jak ja mam jej powiedzieć, ze oprócz tego czuję się w, jak podkreśla, jej mieszkaniu, jak intruz i każda minuta tam spędzona pachnie mi śmiercią, stratą czasu i obrzydliwym tytoniem?

Zgodziła się. Cudem, ale wyrobiła się przed 12. Ja trzęsę się z zimna. Mamie jest gorąco.
Jedziemy.
Całą drogę mówi, mówi, mówi. A ja słucham, słucham, słucham. Mama każdą część zdania przerywa słowami: "i słuchaj". Doprowadza mnie to do szału, więc od czasu do czasu mówię: "przecież słucham, mamo", a ona się wtedy denerwuje, ze taki ze mnie wielki językoznawca, a nie wiem, że to jej przerywnik, taki przecinek to jest i jak ja mogę tego nie pojmować.
Dojeżdżamy, wita nas Park Źródliska w wersji późnojesiennej, w umaszczeniu brązowym, ze zgniłymi liśćmi i w oparach zmierzchu późnogrudniowego. Cieszy mnie to miejsce, to wspaniałe Muzeum Kinematografii, na jego tyłach Filmówka, kolejny park i ulica Przędzalniana. Uciesz się, Kasiu, przyjechałaś do kina. Z mamą. Twoja mama wreszcie dała się namówić na wspólne wyjście, obejrzycie nowego Polańskiego, o sprawie Dreyfussa czytałaś przecież, uciesz się wreszcie, nie bój się, nic ci się nie stanie, nikt cię nie skrzywdzi, w sali kina studyjnego są też inni ludzie, kolorowe pufy, a przed wejściem plakaty filmowe i albumy o najważniejszych kinowych twórcach za 15 polskich złotych, co jest absolutnym skandalem metafizycznym i rynkowym.
Seans niebezpiecznie zaczyna się opóźniać, wychodzi do widowni miła pani z recepcji i informuje, że są problemy techniczne, filmu nie da się odtworzyć, ale mogą nam pokazać film pt. "Pan T." i w ramach rekompensaty dostaniemy darmowe bezterminowe bilety na wybrane seanse. Pomyślałam, ze to nic, że film widziałam na festiwalu w Gdyni, ale podobał mi się, a dzwoniły mi telefony ze studia, więc teraz bym w spokoju obejrzała raz jeszcze: świetną kreację Stankiego i Wilczaka. Że czemu nie. Że przecież widać tak miało być. A Polańskiego i tak obejrzę.
Moja mama orzeka:
- No, jak zwykle mamy pecha.

Jak to było, Julito? "Jak to nasze widzenie świata od oczu zależy, którymi nań spoglądamy"? No właśnie, tu widać też to ma zastosowanie.

To doskonały obraz na wyrafinowanych kinofilów. Skrajnie współczesna opowieść. Doskonale zagrana. W kilku momentach dość głośno się śmiałam. Mama karciła mnie sykiem, rozglądając się w popłochu, czy ktoś jeszcze mnie za to nie skarci. Ciekawe, jeszcze kilka lat temu sama bym się karciła za śmiech podczas seansu kinowego. A bywają przecież momenty, kiedy oglądam w kinie bajkę, że śmieję się głośniej niż wszystkie dzieci w sali razem wzięte. To takie uwalniające.
Wychodzimy z kina, mama wygląda na zadowoloną. Od razu na zewnątrz zapala papierosa, czego jej w sumie zazdroszczę. Ale już chłodno, jest po 16, ciemno. Myślę sobie, że Kropka jeszcze dwie godziny nieobecności nam wybaczy. Jedziemy na Piotrkowską, stawiam samochód przy próchnika - tam, gdzie zawsze staję, kiedy jadę do Bogny. Idziemy rozświetloną Piotrkowską, ale mama skarży się, że nie ma w palcach czucia. Nie dziwi mnie to: siedziała w samochodzie, potem długo na seansie, a że ma problemy z kręgosłupem szyjnym, i dłonie cierpią. Pomagam jej zapiąć kurtkę. Idziemy dalej, wokół światła, otwarte kebaby, spacerowicze, Ukraińcy, rodziny z dziećmi. Przed Traugutta zalatuje z kawiarni zapach kawy. Proponuję, żebyśmy wzięły sobie po kubku na wynos. Mama mówi, że wolałaby zostać w kawiarni, bo palce ma nieczynne, boi się, że nie utrzyma kubka. Któż lepiej ode mnie taką sytuację cielesną zrozumie? Jeszcze do niedawna tak straszliwie bolał mnie bark, że nie mogłam podnieść kubka z kawą do ust. Siadamy więc w kawiarni, zamawiam mamie latte, sobie americano.
Kiedy czekamy na kawę, masuję mamie przedramię. Wnioskuję, że to stricte neurologiczna przypadłość. Dłoń zmarzła, bo papierosa wypalić trzeba było, ale teraz ciepło wróciło, tylko czucia nie ma. Kiedy uciskam brachioradialis, mama prawie krzyczy z bólu. W głowie krążą mi tablice anatomiczne, to okolice ważnego splotu nerwowego. Dobrze byłoby, żeby obejrzał ją lekarz. Neurolog. No i fizjoterapia. Rehabilitacja. Ruch. Aktywność.
Idziemy jeszcze ulicą Traugutta, a mama za wszelką cenę chce mi zrobić zdjęcie przy iluminacji z napisem "kocham Łódź", ale ja nie potrzebuję zdjęcia, wiem, że ją kocham.

Wracamy do samochodu, ale docieramy jeszcze na Plac Wolności. Odkrywam, ze tam, gdzie kiedyś była biblioteka British Council, teraz jest Muzeum Farmacji - muszę tam kiedyś zawlec Afgańską.
Mama robi zdjęcia kolejnemu napisowi ze światełek "Kocham Łódź". Po drodze odkrywam, że Rafał Pacześ otworzył swoją knajpę przy Próchnika, robię kilka zdjęć, wyślę Niedźwiedziowi. To jego ulubiony stand-uper.
Jedziemy do domu, Kropka czeka, a ja jeszcze muszę do Warszawy. Jest po 17.
Google prowadzi mnie dziwnie przez rozkopane Śródmieście i Bałuty, wiedzie Marynarską i Lutomierską, docieram prawie pod blok MamAsi na Bałutach, moja mama wyraźnie się niecierpliwi, fuka: "no oczywiście, że ty byś najchętniej do cioci Asi pojechała!".
Po drodze zaczyna mówić, mówić, mówić. A ja mam słuchać, słuchać, słuchać.  Zastrzygłam jednak kilkanaście razy uszami, zanim mama zaczęła krzyczeć, krzyczeć krzyczeć.
Opowiadała o zespole adwokackim. Ten temat spośród miliona innych traum, które na moją mamę spadły od zarania dziejów (ludzkości, bo przecież nie tylko jej, wtedy jej ofiara z siebie samej nie byłaby kompletna), jest dla mnie wyjątkowo atrakcyjny. A nuż jej się coś wymknie. Miesza jednak historie, nie dokańcza wątków, opowiada siedemdziesiąt historii naraz. Rusza w mojej głowie układ planetarny ludzkich zależności, którego słońcem pozostaje teraz moja matka; wędziskiem uważności łowię każdą nutę zmiany nastawienia w jej głosie, sprawdzam stetoskopem ucha, czy tu było trochę czułości, czy tu głównie żal, czy twarda, opadająca i pełna pogardy fraza, czy ledwo możliwy do wychwycenia błysk sympatii, uśmiech ukryty w samogłosce, kropla ciepła na końcu zdania jak ciepła kropla mleka. Niewiele umiem, zbieram te mikroinformacje jak rozsypane śrubki. Mówi o zmianach personalnych, wymienia nazwiska, które tłukły mi się w głowie jako dziecku, a które zajmowały w naszym domu więcej miejsca niż ja i moje problemy. Nagle odkrywam, że na scenie naszego domu główną rolę odgrywały właśnie te nazwiska, które dla mnie nie miały twarzy, ale miały coś, czego ja nie miałam dla mamy: znaczenie. Wszyscy byli ważniejsi. Wszystko było ważniejsze. Ja miałam zniknąć. To ja byłam winą.

Zazdrosne koleżanki, niezrozumiałe koterie, protokolantki-idiotki, adwokaci-szuje, ryży prokurator, o którym mama mówiła tak, że zobaczyłam go jako groteskową postać z kreskówki, prezes taki, zastępca taki, poplamiona wykładzina w zespole adwokackim, konieczność wynajmowania kancelarii w mieście, kiedy zespół adwokacki się rozpadał. Podchwytuję to, zmuszam mamę do wyrecytowania nazwisk ówczesnej palestry. Powtarzają się te same, które onegdaj powtarzał z pamięci sędzia Jacek. W trzewiach czuję wibrowanie. Tato, ona też mówi teraz o Tobie. Wśród tych rozsypanych nazwisk na tej scenie z manekinami o cechach charakterów i nazwiskach Ty też gdzieś jesteś, mówi o Tobie, a ja nie wiem, który to Ty.
Potem jest jakaś przeplatanka, że jakaś koleżanka, co była radcą prawnym, zazdrościła mojej mamie córki i że podejrzewała, że moim ojcem jest jakiś mecenas J., ale to nie był on, bo był gejem. Myślę sobie w przebłysku dysocjacji: kurwa, kobieto, czy ty sobie zdajesz sprawę , że JA tego słucham? Ale że tej pani zazdrość przeszła, bo w końcu przysposobiła chłopca i go wykształciła i wyrósł na przystojnego i przyzwoitego mężczyznę bo został sędzią. Dopowiadam sobie: no właśnie, a ja co? Pismak bezwartościowy, wcielony wstyd.
Potem jeszcze pretensje do tej, do tamtej koleżanki, że jak ona była w ogóle traktowana, że jak oni sobie mogli wszyscy na to pozwolić, że jak ona mogła być traktowana jak popychadło. Myślę sobie: dalej, brnijmy, bądźmy prawdziwymi Polakami! Niech Szwedzi przeproszą nas w kontekście Nobla za potop, Jan Paweł za to, że był drugi, Skłodowska-Curie za to, że zmarła na raka, niech Jurek przeprosi za Marka, a cały świat, ze nie jest wszechpolski. Świecie, przeproś moją mamę za to, że nie wie, czy zostawić talerzyk dla zbłąkanego wędrowca. No, czemu jeszcze nie przepraszasz? Jak śmiesz?
A że to czasy parszywe były, że pan sędzia Jacek to był dziwny typ, ale osobowość miał raczej przyjazną i poprawną i tak w ogóle to mama nigdy o nim nie pomyślała "ten pedał". Zapytałam: "a o kimkolwiek tak kiedykolwiek pomyślałaś?!" - a potem gryzę się boleśnie w język, bo a nuż coś jednak mi powie. Poza tym mama nie wie, że właśnie do sędziego Jacka przyjechałam z teczką wypełnioną historią choroby, kilka miesięcy przed ostateczną diagnozą, kiedy rozpaczliwie poszukiwałam ojca, a pan sędzia opowiedział mi o zwyczajach Tajów i pokazał zdjęcie swojego chłopaka. Boże, co by mi moja mama zrobiła, gdyby się dowiedziała? Kusi mnie, żeby jej powiedzieć. Nie, Kasiu, nie zaczynaj, Babcia zawsze mówiła: "któraś musi być mądrzejsza". A miałam wtedy pięć lat i w zamian za moją mamę i w jej imieniu tą mądrzejszą musiałam się okazywać. Dzieci niedojrzałych emocjonalnie rodziców. Jestem w tej grupie, próbie, wśród tych pacjentów. Nazywam się milijon. 
Mówi o jednym z adwokatów, że bywał w ciągach, że potrafił się nieźle sponiewierać, potem go żona cuciła wodą z ogrodowego węża, jak już się tak upodlił do reszty, łowił kolejnych klientów i wygrywał kolejne sprawy. Ponieważ o którymś z kolei adwokacie mówi z nieskończoną pogardą, pytam:
- Mamo, a czy był jakiś adwokat, z którym pracowałaś i którego szanowałaś?
Cisza.
Myślała tylko chwilę.
- Nie.
Aha.

Potem jest jeszcze dziesięć tysięcy opowieści, żalów, bezwładu, bezczasu. Nie ma mnie w tej opowieści, jakby opowiadała komuś zupełnie innemu. Terapeucie może. Marzę o tym, że mama idzie do terapeuty i opowiada właśnie tak. A terapeuta dzięki umiejętnościom, których nie mam, wyciąga z niej prawdę. Przynosi jej ulgę. Mama wreszcie wyrzuca, wypluwa, wyrzyguje z siebie opowieść o wstydzie, którego ucieleśnieniem jestem ja. Ja-niezawionione sobą istnienie. Ja- zaskakująca, niepokalanie bodaj poczęta ciąża, którą mama odkryła dopiero w drugim trymestrze i rozpaczliwie próbowała z siebie ten wstyd wyrwać. Ja - dziewczyna bez nazwiska, wiecznie chorująca, wieczny ciężar, do tego autoimmunologiczna, ze sztucznym biodrem, kto ją teraz taką zechce. I jeszcze ciągle czegoś wymaga. Na przykład podania nazwiska ojca.
Znowu opowieści mamy wracają do palestry. I nagle to mówi. Mówi to nazwisko. Ten, którego nazwisko już padło w gabinecie pana sędziego. A ja powiedziałam "padł", bo co Polak może powiedzieć na hasło o bohaterze Czarnego Czwartku?
Ale mama nie mówi "Janek". Mama mówi "Jasiek".

Słyszę w sobie dźwięk orkiestrowego trójkąta. Czysty jak A, do którego stroi się gitarę. Stroi na piątym progu. Dociskam czterysta czterdzieści herców kapodastrem tętna. Tu jesteś, Tato. W tym imieniu ludowego kochanka. Jasiu, Jasieńku, Jaśko, Janku.

właściwy pojedynek Apollona
z Marsjaszem
(słuch absolutny
kontra ogromna skala)
odbywa się pod wieczór
gdy jak już wiemy
sędziowie
przyznali zwycięstwo bogu

Jakiś Ty, Tato, ukryty, schowany. Bólu, rozłąko, zadro ukryta w głębi mojego serca z niedomykalną zastawką mitralną. Jak Ty mnie tam bolisz. Jak to możliwe, że bałeś się malutkiej dziewczynki? Jak to możliwe, że nie chcesz nawet na mnie spojrzeć? Jak to się stało, że natupała na Ciebie moja mama? Jej się przestraszyłeś? A może swojej żony? I żalu swoich dzieci? A może pogardy środowiska? Tato, ja nikomu nie powiem, pokaż mi się tylko, powiedz, czy to Ty. Ja do Ciebie przyjadę, dojadę do Twojej kancelarii, będę umiała się zachować, zapukam, poczekam, wyprasuję bluzkę i spódnicę. Chciałam tylko na Ciebie popatrzeć, zobaczyć Cię, sprawdzić, czy ten nos mam na pewno po Tobie, bo do żadnego innego niepodobny. Tato, pomóż mi, proszę. Skoro mama mnie od Ciebie odcięła, chociaż w oknie kancelarii stań, ja wejdę na ławkę, żeby Cię widzieć, bo mogę. Zobacz, Niedźwiedź mi nogę wymienił, już nie boli, jak chodzę, już nie utykam, już nie robię nikomu wstydu, jak z nim idę. Tobie też wstydu nie narobię. Będę taka profesjonalna, chłodna, nikt nie zauważy. Jak trzeba będzie, to założę okulary, żeby się nikt nie zorientował. Umiem nie płakać całymi tygodniami, umiem się zamrozić, zahibernować, zacisnąć pięści pod stołem i nawet mi powieka nie drgnie. Tato Janku, Jaśku, Jasieńko, Tatusiu, zobacz mnie, ja wcale nie jestem taka najgorsza. Tak, to prawda, wiele rzeczy mogę robić lepiej, na przykład ten tekst o agroturystyce na Pomorzu, napisałam z palca i na odwal się, bo wiem, że i tak tego nikt nie przeczyta. A ta analiza tynku produktów wegańskich to tylko taki produkcyjniak, naczelny pilnuje, żebym nie wsadzała tam literackich wygibasów, bo mówi, że nasi czytelnicy chcą czytać o biznesie, a nie o literaturze, ale się starałam, starałam, zebrałam dużo informacji, reklam się sprzedało dużo, a o to przecież chodzi, prawda? mam na siebie zarobić, żeby nikomu nie być ciężarem, mojemu pracodawcy też. Tato, w styczniowym numerze "Lamalo" na okładce moje nazwisko jest obok nazwiska Irit Amiel. Nawet przed jej nazwiskiem. Rozumiesz to? Na okładce! Obok Irit Amiel, tej wielkie, wspaniałej, mądrej pisarki. I moje małe opowiadanko o bólu, o śmierci, bo im jestem w towarzystwie zabawniejsza, tym bardziej w środku we mnie pleni się szeroko śmierć, ja w ogóle tego zjawiska nie rozumiem. Jestem jak Robin Williams, jak tylko się spojrzy na niego, to już się w człowieku wszystko śmieje, a wraz z tym śmiechem na tego człowieka spada ciężki, gęsto tkany całun. Przydusza go w końcu, tłamsi, zabija. Mnie jeszcze nie zabija, nie pozwolę, dopóki Cię nie zobaczę, dopóki Ci w oczy nie spojrzę, dopóki Twojego nosa nie dotknę. Nie sprawdzę empirycznie, czy jesteś prawdziwy, czy mi się nie śnisz.

Za Zgierzem pytam mamę jeszcze, dlaczego wybrała specjalizację z prawa rodzinnego i nieletnich.
- Bo czułam, że jestem środowisku, z którego pochodzę, coś winna.
O, znajomo mi to zabrzmiało.
- Jak to: winna?
- Tak, bo jestem dzieckiem rynsztoka.
No heloł, wychowałam się w tej samej kamienicy, co ty i z dumą o tym mówię. Na dzielni wszystkie karki i łachudry mówią mi "kerowniczko". I im bardziej ktoś z mojego bałuckiego pochodzenia kpi, tym bardziej je podkreślam. Umrę z dumą bałuciary.
- Mamo, ale przecież wszystko, co osiągnęłaś, to twoja zasługa, to ty się uczyłaś, żeby prawo skończyć. Nic nie jesteś światu winna.
Łapię się na tym, że mówię słowami terapeuty. Bogny, no bo kogo.
Mówię jej o tym, że czytałam, że najskuteczniejszą terapię niedoszłych samobójców przeprowadzają terapeuci, którzy takie próby mają za sobą. Pytam, czy jej motywacja też jest z tym związana: czy uważa, że jej pochodzenie i zaznajomienie ze środowiskiem miało przełożenie na to, że łatwiej jej było zrozumieć zdemoralizowaną młodzież. Mama nie odpowiada, chyba za daleko poszłam.
- Przecież nie pochodziłaś z patologicznej rodziny.
- Ale z biedy.
No kaman, co ma piernik do wiatraka?
Weź się teraz, Kasiu, nie wdawaj przypadkiem w dyskusję, czy to nie jest tak, że każda rodzina jest w jakimś stopniu dysfunkcyjna. Zawężaj spektrum. Najlepiej walnij prosto między oczy: powiesz mi, kto jest moim ojcem, czy nie?


Im bliżej domu, tym bardziej moja mama krzyczy. Tym boleśniej w niej pracują traumy wszelakie, wszystko jej się przypomina, miesza rzeczywistość z wyobrażeniem, nawet mózg tego nie odróżnia, tak już jesteśmy skonstruowani.

mocno przywiązany do drzewa
dokładnie odarty ze skóry
Marsjasz
krzyczy
zanim krzyk dojdzie
do jego wysokich uszu
wypoczywa w cieniu tego krzyku


wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument

tylko z pozoru
głos Marsjasza
jest monotonny
i składa się z jednej samogłoski
A

Mnożą się ludzie, nazwiska w opowieściach, nakładają na siebie, mama przyspiesza w opowieści jak lokomotywa, a siła odśrodkowa zrzuca na siebie walizki zdarzeń, bagaże podręczne sztucznych wspomnień, zachomikowanych przekąsek anegdotycznych, orzeszków stwardniałych. Wszystko to zsypuje mi się na głowę jak zarwany pawlacz, leci, przyciska mnie, mama krzyczy coraz głośniej, czuję, że takim tonem prokurator odczytywałby akt oskarżenia, gdybym stałą przed sądem, a nikt nie brałby pod uwagę domniemania niewinności, bo wszyscy by wiedzieli: tak, to ta, która zamordowała karierę swojej matki, jej godność, jej spełnienie, jej wszystkie marzenia, jej relacje rodzinne, jej potencjalnych partnerów, kochanków, przyjaciół, jej kuzynów i braci ciotecznych, jej wycieczki do Paryża i nawet jej prawo jazdy. Tak, to ona, córka, dziecięciem, ba, embrionem jeszcze będąc tych wszystkich szkód, zbrodni wręcz przeciwko ludzkości dokonała. 


w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego ciała


łyse góry wątroby
pokarmów białe wąwozy
szumiące lasy płuc
słodkie pagórki mięśni
stawy żółć krew i dreszcze
zimowy wiatr kości
nad solą pamięci

wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument

I wycierasz, mamo, o mnie słowa bolesne. O moją skórę, o mój sweter pożyczony od ciebie, bo tak mi zimno było, a jak zobaczyłaś, że go założyłam, powiedziałaś, że chyba oszalałam, bo w nim wyprowadzałaś Kropkę, jest zmechacony, kto to słyszał tak się ubrać, w święta, jak się wychodzi do ludzi. Szlachtujesz mnie każdym kolejnym zdaniem, wrzeszczysz, nie wiadomo, na co. Jesteś na mnie coraz bardziej zła: nie wiem, czy za to, co mi powiedziałaś, czy za to, czego mi jeszcze nie powiedziałaś. I może nie masz zamiaru powiedzieć. Czuję twoje napięcie całą sobą. Zaczynam drżeć, przez indukcję przejmuję twoją wściekłość i twój ból, ale ty nie chcesz wiedzieć, że jego nazwanie przynosi ulgę.

Wchodzimy do domu, Kropka szaleje z radości. Ale wściekłość mojej mamy jest jak lawina. Zaczęło się od jednego kamyczka, który nieopatrznie kopnęła nogą podczas wspinaczki po górach swoich prawdziwych i domniemanych traum. Jaśki podkłada się pod głowę, żeby lepiej spać. Ten Jasiek spowodował wieloletnią bezsenność. Teraz sprawi, że nawet GOPR mi nie pomoże.

Z każdą minutą moja mama miota się po domu z większym impetem. Nagle ma do mnie pretensje, że podczas seansu w kinie burczało mi w brzuchu. Cóż, jak mam jej wytłumaczyć, że w ZZSK przy schorzeniach jelit tej chorobie towarzyszących mój brzuch właśnie tak brzmi?
- Jak ty masz mieć zdrowe jelita, jak ty tyle godzin nie jesz?
Zaznaczyłam, że warto zabrać ze sobą kanapki. Przed wyjściem ukroiłam nam po kawałku marchewkowego ciasta, które jej wyszło całkiem dobrze. Vivat, Dro Oetker.
Potem przynosi mi do pokoju po kolei słoiki z różnymi rzeczami, pokazuje dwa bloki wegańskiego pasztetu, który będę jadła przez najbliższy rok najprawdopodobniej, tyle go wyprodukowała. Doceniam, jestem wdzięczna, cieszę się, ale mama pakuje rzeczy coraz wolniej, żeby tylko przedłużyć awanturę, nagromadzić energię do ostatecznej erupcji, żeby poparzyć mnie lawą tak, żeby blizny zostały już na zawsze.
Nie wytrzymuję i mówię:
- Mamo, czy jesteś na mnie tak zła za to wszystko, o czym sobie przypomniałaś, czy za to, co mi powiedziałaś, czy na to, że mam zamiar dzisiaj jechać do Warszawy?
Tęczówki mojej mamy są granatowe i ma to taki efekt, że rozesłałabym informację wszystkim hollywoodzkim producentom horrorów.
- Tak, bo nie stać cię na to, żeby zmienić swoje plany, oczywiście mnie nimi musisz terroryzować.

No dobra, przynajmniej wydusiła, o co jej chodzi. Brawa dla państwa.
Mówię, najspokojniej, jak umiem, że wiedziała od rana, że jadę do Warszawy, że wolę jechać dzisiaj, a nie rano, bo korki, bo do pracy, nie dodaję, że nie jara mnie spanie w oparach jej dymu papierosowego, ze nie jara mnie kolejna nieprzespana noc, że nie chcę tu być, że to dla mnie problem, ciężar i kurwa w sumie to przykrość.
Sprawia wrażenie, że się uspokaja, ale coś mi podskórnie mówi, że to tylko ciche werble przed ostatecznym atakiem. Kiedy z Wojtkiem oglądamy obrazy, Wojtek pyta: czujesz mrowienie pod sweterkiem? Czuję, Wojtku, bracie Igora.

Znoszę kolejne torby do samochodu, słyszę, jak mama rzuca wszystkim w kuchni, ale już jestem spokojna, postępuję w zgodzie ze sobą, jeszcze kilka minut, jeszcze Kropkę odsikam, żeby mama nie musiała wychodzić, jeszcze zabiorę telefon, ładowarka jest, dokumenty mam, zaraz jadę, już dobrze, zaraz sobie włączę Hanię Rani, w Trójce audycja o początkach Gdyni, pojadę do Warszawy, będę czytać, dokończę teksty, napiszę jeszcze dziesięć recenzji, zarobię wirtualne pięćset złotych, może ktoś pod wpływem mojej rekomendacji po książkę sięgnie, może kogoś ucieszy, może i ja się wtedy ucieszę.
Ale mama wrzuca czwarty bieg.

teraz do chóru
przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko głębsze z dodatkiem rdzy

Jestem jak zwykle: podła. Nie umiem uszanować jej planów, chociaż nie powiedziała mi, jakie ma. Po prostu moje plany nie są jej brakiem planów, moje życie nie jest jej życiem, chociaż ona nie wydała wyroku w imieniu Rzeczypospolitej, że mam prawo do mojego życia. Własnego. Odrębnego. Mam być jej głosem, mam być czystym altem w tle, nienarzucającym się, czystą harmonią, subdominantą, ale tylko wtedy, kiedy błyszczę, kiedy odnoszę sukcesy, pod warunkiem, że ona je sukcesami nazwie. W innych przypadkach: czysta tercja, wtopiona w tło, mam się komponować, bo inna wizja mnie nie konweniuje. W innych przypadkach jestem wstydem.
Próbuję to ukrócić, podchodzę do niej, żeby jej podziękować, żeby się pożegnać, mówię:
- Dziękuję, mamo, że przygotowałaś pyszne święta, dziękuję za jedzenie, dziękuję, że mogłam z tobą spędzić popołudnie w kinie, dziękuję, że poszłyśmy na spacer po Piotrkowskiej.
Przytulam ją, ale ramiona mojej mamy wiszą wzdłuż jej ciała zupełnie bezwładnie. Usztywnia się i odpycha mnie od siebie.
Chcę jeszcze jej zrobić przyjemność, więc mówię, że tak, że chętnie zabiorę szarlotkę.
Ach, Kasiu, nawet nie wiesz, jaki bat na siebie ostateczny ukręciłaś.

Pakując szarlotkę, otwiera tamę z najgorszą kloaką. Dziewięćdziesiąt pięć procent tego, co powiedziała, mój mózg broniący się przed zapaleniem usunął całkowicie z twardego dysku. Natychmiast.
Ale kiedy stałam w progu ubrana w kurtkę, czapkę i szalik, trzymając w rękach zapakowaną szarlotkę, na wierzch ciasta dołożyła wszystko:
- Tak, zawsze mówiłaś, że to Babcia cię wychowała. A ty myślisz, że co? Jak szukałam tych twoich certyfikatów, to znalazłam kartki, które wysyłałaś jej na Dzień Babci. Że zawsze była twoją mamą, tak? Że cię wychowała, tak? I jeszcze znalazłam płyty CD, na których ci śpiewa piosenki. A ty to przechowujesz, bo ją nagrałaś. Ty w ogóle nie bierzesz pod uwagę mnie, moich uczuć, przez co ja przeszłam, co przeżyłam przez ciebie, ile poświęciłam.

to już jest ponad wytrzymałość
boga o nerwach z tworzyw sztucznych

- I co? zabrałaś te swoje certyfikaty, a pieniędzy pod choinkę nie wzięłaś, co?
- Mamo, trudno mi przyjąć taki prezent, jeżeli masz do mnie tyle pretensji.

Myślę sobie: a potem i tak mi wyrzucisz, że cię tyle kosztuję, to ja nie chcę, nie chcę, będę siedzieć po dwadzieścia godzin na dobę, zarobię na wszystko sama, póki jeszcze chodzę, póki jeszcze oddycham, póki Eugenia ze mnie życia nie wyssała doszczętnie, bo teraz podróżuje po Zanzibarze, to ja sama, sama za wszystko zapłacę, nie potrzebuję twoich pieniędzy, nie chcę twojej łaski, skoro cię tyle w życiu kosztowałam.

Mama z impetem, maszeruje przez pokój i zmierza w stronę choinki, której nie mamy w tym roku. Wyjmuje z torebki wodę toaletową, którą dostała ode mnie w prezencie i ciska nią do torby, którą mam ze sobą zabrać.
- Tak? To ja też nie potrzebuję od ciebie takich drogich prezentów, ja nie muszę się perfumować, ja jestem dzieckiem rynsztoka. Resztę prezentów doślę pocztą. Ja sobie tu umrę, bo jestem chora, w palcach nie mam czucia, a ty sobie rób co chcesz.

żwirową aleją
wysadzaną bukszpanem
odchodzi zwycięzca
zastanawiając się
czy z wycia Marsjasza
nie powstanie z czasem
nowa gałąź
sztuki – powiedzmy – konkretnej


Przez półprzepuszczalną błonę we mnie, nagle, zupełnie bez ostrzeżenia  przedziera się ze środka uzbrojona w kły i pazury Eugenia. Rozdziera moją powięź, rozszarpuje jelita, kawałkuje wątrobę, z chrzęstem rozrywa klatkę piersiową. Nie podchodź, mamo. Ona cię zabije. Ja cię zasłonię, mamo. Niech zabije mnie.

Ach tak? Palce cię bolą? Nie masz czucia? Bo na nie nie zasługujesz. Bo odcięłaś się od życia, żeby tylko jak sąd ostateczny wymierzać innym kary za krzywdy, na które sama się skazałaś.
Ty mały, śmieszny człowieku, który rościsz sobie prawo do bycia królową wszystkich niewinnie cierpiących, a gdzie ty byłaś, kiedy ślepa leżałam w szpitalu? Gdzie ty, kurwa, byłaś, jak skalpel ciął moją nogę, a piła mechaniczna odcinała moją kość? Gdzie byłaś, jak lekarze w zapyziałym kutnowskim szpitaliku robili ze mnie kalekę do końca życia? Ja ci powiem, gdzie byłaś: mizdrzyłaś się do nich wtedy, kiedy nie byłaś na sali rozpraw. Twoje wizyty w szpitalu były wizerunkowe. Miały dbać o twój nieskazitelny wizerunek. Pamiętasz, jak sapałaś i buczałaś nade mną, jak po drugiej operacji zmoczyłam łóżko? Miałam moczenia nocne, ty ślepa, głupia kobieto. Byłam dzieckiem skrajnie straumatyzowanym, zrzucałaś na mnie wszystkie pretensje do świata, strzykałaś nade mną śliną przepełnioną jadem paragrafów i artykułów z kodeksów, które wyglądały jak klinkier. Jak zaczęłam utykać, wrzeszczałaś na mnie, że to dlatego, że jestem leniwa, bo nie chcę ćwiczyć na wuefie. Ale pewnie nigdy się nie dowiesz, jak to boli, kiedy okostna trze o wnętrze miednicy, bo chrząstkę na kości starłam całkowicie. Nawet tobie takiego bólu nie życzę.
A kiedy potrzeba było legionu, żebym przeżyła? Gdzie byłaś, ty pretensjonalna parodio wymiaru sprawiedliwości? Wiesz, kto przyszedł? Afgańska Siostra, koleżanka poznana przez mejl, którą raz w życiu na oczy widziałam. Krysia, wydawczyni z Saskiej Kępy, bo lubi, jak opowiadam, jak rozumiem jej książki. Moja kosmetyczka, która pomagała mi obcinać paznokcie i zakładać buty, kiedy ból mnie pokonał. Pracownik techniczny z tygodnika "Polityka", bo też ma córkę i nie mógł znieść, że sama to wszystko znoszę. Aga, piarówka, kiedy przywieźli mnie po morfinie z sali operacyjnej, w korkach stała w drodze do Otwocka, chociaż ma małe dziecko i ma się kim opiekować. Marcin, strateg marketingowy, którego na świecie rozrywają marketerzy, ale wsadził mnie do samochodu siłą i dzięki temu uratował najpierw mój wzrok, a potem moje życie. Witek z Alą zapierdalali po pracy w przeddzień mojej operacji z Płocka, ciemną nocą, zmęczeni nieludzko, bo wiedzieli, że umieram ze strachu przed piłą, którą nade mną uruchomi Niedźwiedź - przyjechali po to, żeby mi powiedzieć, że mnie kochają, chociaż jestem zepsuta, ich miłości przyjąć nie potrafię, a już na pewno nie oddać, ale przywieźli ze sobą misia, który pachniał Alą przez wiele tygodni. I trzymałam go pod słabą anemiczną ręką, kiedy lekarze na obchodzie na głos nade mną zastanawiali się: "krew toczyć, czy ruszy bez?". I Mama Ala, która nie ma swoich dzieci, ale na smutną odrapaną Spartańską na Mikołajki przywiozła mi wszystkie możliwe smaki dzieciństwa: śliwki w czekoladzie, korzenne ciasteczka, herbatę prawdziwą, a nie lurę wodnistą z wiadra warząchwią laną. I wiesz co? Nawet ludzie, którzy mnie na oczy nie widzieli, a czytają tego bloga, wysyłali mi dobre myśli, smsy i trzymali kciuki, żeby piła nie przecięła mi tętnicy, żeby miednica nie rozpadła się na siedem części, żeby strop wytrzymał, a Niedźwiedziowi ręka nie zadrżała. Obcy ludzie. Nic mi nie są winni. Nikt ich o to nie prosił. Nikt ich do niczego nie zmuszał. Nikt im ich poruszeń serca nie wynagrodzi. Świat im nie odpowie na ich czyste współczucie. Świat nie czeka na ich czułą narrację. A mimo tego ją snują.
Tylko moja własna matka do mnie nie przyjechała. Bo mnie uczyniła swoim oprawcą.

Chcę jej to wszystko wykrzyczeć. Ale stoję z tym ciastem przed sobą. I jedyne, na co mnie stać, to rzucenie nim o łóżko.

W oczach matki widzę satysfakcję. Tak, na to czekałaś. Gdybym była za tydzień na łożu śmierci, to tę jebaną szarlotkę rzuconą o łóżko byś mi wypomniała. Eugenia próbuje przebić mi na wylot kość krzyżową. Co robić? Co mam robić? W emocjach nigdy się nie myśli, nie podejmuje się racjonalnych decyzji. Miał rację Kahnemann i dobrze, że mu za to Nobla dali. Zastanawiam się, czy wziąć ze sobą samochód. Może jej zostawić, niech się nim napcha. Czy o tej porze będę miała pociągu do Warszawy? Nie powinnam w tym stanie prowadzić. Nie, już nie, chyba że za dwie godziny. Nie dam rady, nie dźwignę wszystkiego ze sobą, nawet jak to cholerne jedzenie zostawię.
A może jednak wziąć te pieniądze? Odstawić na bok honor?
Nie, nie biorę ich, najwyżej do Indii nie pojadę. Skończę studia i zostanę psychotraumatologiem. Będę pomagała ludziom wychodzić z traumy. I specjalizację z psychoonkologii. Będę ich przeprowadzać na drugą stronę.
Biedna szarlotka, nikt jej nie zje. Matka ją wyrzuci. Zupełnie jak mnie. Zabieram ją. Patrzę jeszcze na Kropkę. Spuściła łeb, patrzy na mnie ze smutkiem i wyrzutem. Może Kropkę zabrać? Ale jak, będzie się u mnie pies męczył, siedział tyle godzin sam, już prawie nie widzi. A jest taka towarzyska, przywiązała się do mamy, nie mogę psa skrzywdzić.
Z torby wyjmuję wodę toaletową i święte bezglutenowe masełko. Kładę na jej łóżku. Wychodzę uzbrojona w ból pleców i szarlotkę.
Nie będę przepraszać za to, że Babcia mnie kochała.
Nie będę przepraszać za to, że Babcię kochałam.
Nie przeproszę, że się urodziłam.
Nie przeproszę, że mnie Babcia wychowała.
Dzięki Tobie, Babciu, tli się we mnie coś, co przy dobrych wiatrach można nazwać miłością do ludzi. Tli się. Może uda mi się nie stać taką, jak moja mama. Boże, którego nie ma, spraw, żebym nie była taka, jak mama.

nagle
pod nogi upada mu
skamieniały słowik

odwraca głowę
i widzi
że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz
jest siwe

zupełnie

Ze świąt Bożego Narodzenia od ósmego roku życia nie mam ani jednego dobrego wspomnienia. Zawsze w Wigilię mama kłóciła się z Babcią. Odkąd zaczęłam bardziej świadomie obserwować ich konflikt, nie mam ani jednego jasnego wspomnienia. Wszystkie są jak w sepii, jak wyprane z kolorów. Można się mrokiem od nich zarazić. "Boże Narodzenie" brzmi jak koniec świata, jak przegrana partia, dolegliwa kara, wielogodzinne batożenie. Pieczenie pod powiekami, wyrzuty sumienia, zamarzające na policzkach łzy, pusty pokój, ślepa wściekłość.  Co roku obiecuję sobie, że już nigdy więcej. Że to były ostatnie tak smutne święta. Nie wiem, ile odmian bólu może pomieścić w sobie człowiek. Wiem natomiast, że każdy z nich przygniata inne miejsce w moim ciele.


***
W Warszawie, pisząc ten tekst, wbijam jego nazwisko w google'a. Przewaliłam przez ostatnie lata tysiące stron. Od momentu spotkania z panem sędzią Jackiem przeczytałam dziesiątki wpisów, słowników polskiej palestry, chciałam nawet szukać w IPNie. Mignęło mi to nazwisko kilka razy, ale nigdy nie w tak oczywisty sposób. I do tej pory nie zauważyłam, że numer jego legitymacji służbowej to 393. Trójka to moja cyfra w numerologii. I jej wszystkie wielokrotności.

Mam Twój adres, numer telefonu stacjonarny i komórkowy. Nie obsługujesz mejli ani strony internetowej. Specjalizujesz się w prawie i postępowaniu zarówno cywilnym, jak i karnym. Data Twojego wpisu do rejestru adwokatów i aplikantów adwokackich to data moich imienin, tylko wpisali Cię dekadę wcześniej przed moim urodzeniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz