niedziela, 28 kwietnia 2019

Odchodząc, zabierz mnie

"Wywlekanie boli. Do obejścia na wiele oswojonych sposobów. Zanurzanie się we własne wnętrze.
Przedstawianie głębi tego wnętrza.
Zarzucanie detalami; zarzucanie sieci.
Uważne obserwowanie bliskiego otoczenia.
Rejestrowanie codzienności.
Zdradzanie namysłu nad miejscami, przemijaniem rzeczy, kruchością form. Dzielenie się przemyśleniami.
Referowanie lektur.
Cytowanie fragmentów.
Spiskowanie z czytelnikiem.
Korumpowanie intymnością."
Wit Szostak, „Poniewczasie”






Zanim w ogóle przekroczyłam próg gabinetu Bogny, zaczęłam płakać.
Znowu próbowałam być zbyt dzielna i za długo.
Kiedy tylko poczułam miodowy zapach tuniki Bogny, rozpadłam się na części.
A tak długo wytrzymywałam. Wkręcałam sobie, że dam radę, że poradzę sobie, w końcu tyle już wiem, tyle mi Bogna mówiła, umiem to wszystko zracjonalizować, te bunty na cudze zachowanie, na anektowanie mnie, złość na Niedźwiedzia tłumioną współczuciem. Przecież to wszystko znam. Wiem. Podobno już się nauczyłam żyć z tym, że cała jestem z tęsknoty.
"Małej Kasi trudno to przyjąć ciągle. Wiem, pani Kasiu, że to boli bardzo. I wcale nie przestaje" - mówi do mnie Bogna miękko, jak do chorej pięcioletniej dziewczynki.

Płaczę długo. Jakieś czterdzieści pięć minut. Jakby ktoś otworzył we mnie tamę. Pytam, czy zwariowałam. Bogna w tym czasie tłumaczy, jaki stres mam za sobą, jak działają układ nerwowy: sympatyczny i parasympatyczny. Potem przeciąga palcem na wysokości szyi i mówi: "to jest granica chaosu". Dlatego odcięłam głowę od reszty ciała - żeby przetrwać. Dzięki temu, że między moją głową a ciałem standardem jest brak połączenia, ciągle jestem.

I że jestem zła, bo jestem ciągle zmęczona. Im dłużej jestem na zwolnieniu lekarskim, tym bardziej zmęczona jestem. Że jak to jest możliwe? I że rzut poczyna sobie ze mną coraz bardziej odważnie. Że już mi się ochota na życie końćzy, chociaż mam śliczne nowe biodro. Ale że mam wyrzuty sumienia, że tak dobrze mi poszło po operacji, że sobie ze wszystkim sama poradziłam. I że inni mnie nie oszczędzają, dzwonią do mnie, wciskają swoją wizję świata i traktują mnie jak wiadro na wymiociny. Że muszę znosić te cudze życiowe dramaty, jak nadmiar nieruchomości, których nie ma czasu się rozliczać, wyimaginowane problemy, jak ten, że nogi w ciąży puchną, albo namawianie do aktywności, któ©e są dla mnie li i jedynie stratą czasu, jak lansowanie się w Hali Koszyki, kiedy pełna snobów z Marynarskiej. Że już nie mogę dłużej tego słuchać, ale nie chcę nikogo urazić, bo przecież mi pomagali. Więc muszę teraz długi spłacać. i że może lepiej by było, żebym jednak Niedźwiedziowi się na stole wykrwawiła, to bym nie miała wyrzutów sumienia, że w większości poradziłam sobie sama.

- Co pani czyta, pani Kasiu?
- Wspomnienia Adiny Blady-Szwajgier, która była lekarką w getcie, "Medaliony" sobie przypominam, zanim partia je w całości ocenzuruje, książkę lekarki paliatywnej o tym, że wcale nie asystuje przy odchodzeniu, tylko narodzinach śmierci. Bo wie pani, śmierć jest taka bezpieczna i dobra. I po śmierci już nic nie boli.
- Ma pani syndrom ocaleńca po Holokauście, wie pani o tym?
- Ma pani na myśli epigenetykę?
- Mam na myśli to, że nadal nie uznaje pani cierpienia, które stało się pani udziałem. Uważa pani, że inni bardziej cierpią. Wysyła pani komunikat, że nic pani nie jest. Więc inni z rozkoszą traktują panią jak kubeł na wymiociny. Skoro pokazuje pani otoczeniu, że pani cierpienie to nic, że nic pani nie jest, stwarza pani przestrzeń na cudze cierpienie. A ego zawsze wygra i chętnie zajmie przyznane mu miejsce.

Aha. No tak. Mimo pięcioletniej terapii wróciłam do punktu wyjścia. Niczego się nie nauczyłam. Nie umiem powiedzieć "wypchajcie się", kiedy jestem zmęczona i obolała. Będę słuchać do oporu cudzych wynurzeń i pozornych traum. Moje potrzeby zepchnę, zamknę na nie oczy. Bo w końcu nic mi nie jest. Co to takiego: mam tylko nieuleczalną chorobę, która właśnie wyżarła mi połowę kręgosłupa i biodro do tego stopnia, że trzeba mi było założyć protezę. To wszakże nic. Jak to się ma do cierpienia młodej ciężarnej kobiety, która jest zagrożona cukrzycą ciążową? No, powinnam zatem przestać histeryzować.

Mówię, że ten ból, że wózek, że kule, przecięte rotatory - to wszystko nic. Że nie boję się bólu ciała. Tylko dlaczego Niedźwiedź sobie nagle poszedł? Zniknął. Nawet na pięcie się nie obrócił. Żeby jeszcze była awantura. Żebym mogła się obronić, że coś złego zrobiłam. Żebym miała szansę chociaż go zapytać: dlaczego? Żebym spojrzała mu w oczy, czy to dlatego, że jestem chora. Czy dlatego, że nie spełniłam jego oczekiwań. A może w ogóle się rozmyślił? A może ktoś inny się pojawił? Co jest trudniejsze: usłyszeć "nie chcę cię, bo jesteś chora i nie dam rady się tobą zajmować", czy "nie chcę cię już, bo mam inną"?
- Skąd pani wie, co myśli Niedźwiedź?
- Czuję, co on myśli.
- Nie, pani Kasiu, wydaje się pani, że pani wie i że pani czuje to, co on.

Trzymam się tego ostatniego zdania. Że to ciągle halucynacja. Że nie mogę tego wiedzieć. Że to takie bezpieczne: nie wiedzieć. Rozłożyć ręce.
- Co by mu pani powiedziała?
Zaciskam pięści na udach, spinam łydki, trochę chcę uciekać, a trochę go kopnąć. Mam ściśnięte gardło, a przez to wysoki głos. Włosy mnie bolą od bezradności.
- Że zrobił mi krzywdę. Że to niesprawiedliwe. Że jak śmiał prosić mnie, żebym pozwoliła mu być choć promilem życia, a potem nagle się rozmyślił? Że jedyne, co mnie chroni przed zrobieniem mu awantury na oddziale, to fakt, że dał mi nowe życie. Że jest nieodpowiedzialnym małym chłopcem w zasranych spodenkach. I do tego jeszcze narcystycznym, bo tylko jemu na świecie jest źle. Że jego empatia jest pozorowana. Że jest zwykłym żałosnym tchórzem, bo nawet nie jest w stanie spojrzeć mi w oczy, nie chce nawet odebrać ode mnie telefonu. Że nie zasłużył na mnie, bo może i jestem chora, ale bywam taka fajna.

Przypomina mi się chłopak pod Instytutem Onkologii, kiedy szłam do Kamili, który powiedział: "wie pani, może i mam raka, ale wie pani, jaki jestem fajny?".
Więc znów zanoszę się rozpaczliwym szlochem małej dziewczynki, ledwo oddycham, próbuję jeszcze wykrztusić "dlaczego?"
Złote obwódki Bogny widzą moje cierpienie. Czeka. Wie, że każdy pacjent ma swój czas. Trwa. Towarzyszy mi. Nieugięty empatyczny świadek. Do wykonywania pewnych zawodów trzeba się urodzić.
Kiedy wysmarkuję sto czterdziestą chusteczkę, pyta łagodnie:
- Do kogo mogłaby pani jeszcze skierować takie same pytania?
Zamieram, żałośnie zasmarkana.

Tato, to znowu Ty. 
Przetworzyłam schemat.
Znów zafundowałeś mi ćwiczenia z tęsknoty. Ćwiczenia z nieobecności. Jak poradzić sobie ze świadomością, że się ma coś, co nie istnieje. Że istniejesz w moim życiu tylko jako fantom, cień topoli, niewyraźny sen, intrygujący zapach na cudzej marynarce, pognieciony prochowiec, znoszona skórzana teczka, bliski i daleki bohater literacki. Widok mężczyzny, który podtrzymuje ciało dziecka wspinającego się na zjeżdżalnię na placu zabaw. Zimny uchwyt filiżanki w kawiarni, gdzie sama wypijam czarną kawę.

Po wizycie u Bogny pojechałam na cały dzień do Mamy Asi na działkę. Siedziałam w cieniu na tarasie jak wyblakła szmatka. Na szczęście MamAsia niczego ode mnie nie chce, nie oczekuje, nie dopytuje, nie obarcza mnie niczym, nie wylewa na mnie swojego kubła, chociaż pełen.  Więc sobie tak siedzę i trwam, wpatrzona w przesuszoną trawę i fruwające kosy. Patrzę na magnolie gubiące płatki i opędzam się od ataku Szafira, bo piłkę trzeba przecież rzucać nieustannie.
A wieczorem MamAsia odwozi mnie na stację, ale każę się wysadzić przy cerkwi. Idę na węch ulicą Narutowicza. Podziwiam odnowione kamienice, nieudawaną mroczność tej części Łodzi.
Mijam groźnie nieoświetlone Collegium Anatomicum. Tu Niedźwiedź uczył się anatomii, tu kroił ludzkie ciało. Tylko dwa okna są rozświetlone, reszta tonie w ciemności. Tuż za budynkiem rozlewa się przede mną Plac Dąbrowskiego. Stanęłam naprzeciwko teatru i zapłakałam. Z prawej Sąd Okręgowy. Moje Fatum i moja Fortuna. Teatr Wielki, gdzie sztuki oblewały moje policzki różem emocji. Po lewej niedosiężne i wywołujące moje pożądanie Collegium Anatomicum. Czwarta ściana kwadratu otwarta - wychodzi na dworzec Łódź Fabryczna.
W tym czworoboku zamyka się mój los.
Właśnie znów się dopełnił.

- Pani Bogno, czasami wydaje mi się, że nie zniosę kolejnego wstania z łóżka rano. Przecież nie blokowałam niczego, przecież zrobiłam to, co każą holiści: otworzyłam serce. A on złamał mi serce. Czy już zawsze tak będzie? Czy zawsze będę już przetwarzać schemat?
Bogna, mistrzyni wszelkich technik, w tym koncepcji kognitywno-behawioralnej, mówi:
- Czy pomyślała pani o tym, że może wcale Niedźwiedź pani serca nie złamał, tylko je boleśnie ożywił?
Widzę dwie elektrody od defibrylatora, metalowe łyżki przykładane bezpośrednio do serca. Gwałtem ożywianego, chociaż już nie chce dalej bić. Igła z adrenaliną. I jeszcze sto dżuli.
- Może to są kolejne odsłony pani ojca, może to jednak nie Babcia, a Tata Niedźwiedzia wysłał? I wysłał siebie w takiej postaci, w jakiej był w stanie. Zastanawiające jest to, ile pani dostaje w życiu od mężczyzn, a jeszcze bardziej zastanawiające jest to, że pani to w ogóle przyjmuje. Ile pani umie wziąć. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
- Pani Bogno, a jak ja już nigdy więcej nikomu nie zaufam? Nigdy? Po tym, co się stało? Jak się z tego wyleczyć? Jak sobie przestawić ten kod genetyczny?
- Jakkolwiek pani niemożliwe się to teraz wydaje, istnieje tylko jeden sposób na to, żeby los odwrócić. Próbować dalej.

A więc, Niedźwiedziu, byłeś moim Tatą.


rozpacz to rodzaj pewności
że przyszłość będzie w znacznej mierze
podobna
do teraźniejszości albo jeszcze gorsza:
rozpacz oznacza pewność wspomnień
z przyszłości
czytam to tak: masz rytm i wolną wolę
zaimponuj sobie


Usłyszcie, ile piękna jest w smutku:


czwartek, 25 kwietnia 2019

Słowo na czwartek

"Perfekcja konstrukcyjna jest jedną z wielu cech życia. Wybiera ono wszelkie substancje w sposób konformalny i dopasowuje do siebie wszelkie atomy ciała i kości. Jego Oko mądrości postrzega wielkość, formę i pożytek. Jest to prawdą, od początku do końca. A całe jego dzieło w Jego funkcjonowaniu jest absolutnie doskonałe."
A.T. Still

Wszystko musi mieć swoją formę, swój rytm.
Zwłaszcza nieobecność.

Kwitną liliowe bzy.
Pyli brzoza.
W autobusach kierowcy włączają klimatyzację.
Od gorąca zaczynają puchnąć kostki.
Przechodnie przebrali się w jaśniejsze ubrania.
Pieczone jabłko w cieście niezmiennie kusi kruchością.
Zapytałam Cię przez komunikator, czy stabilizator pomaga Twojemu nadgarstkowi.
"Niestety mało" - odpowiadasz.

Niestety, mało.


wtorek, 23 kwietnia 2019

Zachwyt w autobusie numer 520

Od tylu lat nie mogłam dotrzeć do Maroka, to Maroko dotarło do mnie. Co prawda w postaci burzy piaskowej w samym centrum Warszawy, ale jednak. Trochę jak proteza, falsyfikat, dalekie echo dawnego życia, które żyłam.

Warszawa strajkująca, słońce przez okno prażące, jadę odbyć terapię kranio-sakralną, w trakcie której będę miała wizję brzegu morza, lodów o smaku kokosa z czekoladą z Hali Koszyki, wentyla rowerowego, cynaderki i cytatu z pism holistycznych: "Empatia wiąże się z odczuwaniem energii innych ludzi. Możesz czuć się zagubiony, gdy nie jesteś świadomy, czy energia, którą odczuwasz, jest twoja, czy należy do kogoś innego. Jeśli zamykasz swoje serce, zaczynasz postrzegać innych w taki sposób, w jaki oni postrzegają siebie, a najczęściej widzą siebie tak, jak byli w przeszłości widziani przez tych, którzy ich wychowali. Kiedy widzisz innych tak, jak oni widzą siebie, pojawia się osąd."
I z całego tego cytatu nie rozumiem, co znaczy otwierać serce. Nic a nic. Fizjoterapeutce Ani powiedziałam, że to pewnie dlatego, że nie mam serca. A powiedziałam to z takim przekonaniem, że aż zaokrągliłam jej oczy.

Ale zanim to wszystko miało miejsce, pozostawiając mnie w głębokiej konfuzji na leżance i zdezorientowaną jak po niezłej imprezie, przeczytałam zdanie, stanowiące całość rozdziału:

"Będę był."

Z książką Filipa Zawady "Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek" można podróżować, spać, tańczyć, ćwiczyć gluteusy i w jej obecności nad sobą zapłakać. Wszystkie opcje sprawdziłam. Polecam.

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Nibywiosna

"Wiem teraz, że to, co nazywałem miłością do rodziców, było jedynie pragnieniem, żeby być przez nich kochanym".
Alice Miller "Bunt ciała"

Aha. Czyli nie chciałeś powiedzieć, że to mnie kochasz, tylko że chcesz być kochany. Na przykład przeze mnie. Skoro już Cię zauważyłam, to ma to trwać. A najlepiej żebym kochała Cię z daleka, tak jak Cię mama kocha. Bo jak jestem za blisko, rozpadniesz się z żalu nad swoim nienakarmionym dzieciństwem na milion kawałków.



Czytam naraz kilka książek, ale coraz więcej jest tych psychologicznych, o schematach i niezaspokojonym głodzie dzieciństwa. Zastanawiające, jak bardzo jestem statystyczna. Zatrważające, jak wiele podobnych historii toczy się na świecie. Ile rozpadło się przez to związków, ile depresji jest w trakcie leczenia, ile depresji jest wypartych, ile nałogów spowodowanych, ile przez to w ludziach smutku, niezgody, potrzeby ucieczki i zamykania oczu na samych siebie. Autoimmunologii nade wszystko. I tak, oczywiście, że jestem w stanie na poziomie racjonalnym wszystko wytłumaczyć. Że Niedźwiedź jest w depresji, dlatego ucieka ode mnie. Że jego potrzeba niezdrowego jedzenia jest potrzebą zaspokojenia wewnętrznego głodu, którego już nikt i nic nie zaspokoi, dopóki on sam przed sobą nie przyzna się do tego, że jako dziecko czuł się porzucony i samotny, bo taki właśnie był. Mama z całą mocą skupiła się na tym, żeby dzieciom zapewnić jak najlepszą edukację, jak najlepszy byt, żeby nie czuły się gorsze, bo nie mają taty. Więc pracowała za troje albo i czworo rodziców. Nie wiem o jego mamie dużo, bo mało o niej przy mnie mówił. Wiem tylko, jak rozległą ranę wytworzyła w nim strata ojca. Ja mojej nieustannie dotykam. Naciskam ją, bada, sunę po niej palcem jak pan Sławek masażysta. Próbuję zmusić tkankę bliznowatą do niemożliwego: do ruchu. Jedyne, co mi się udaje, to bliznę zmiękczyć. Im bardziej blizna pozostawiona jest samej sobie, tym bardziej twardnieje, przez co powoduje napięcia tkanek okalających. Ściąga skórę, blokuje ruch. No pewnie, że tego nie lubię. Nic w tym przyjemnego. Rano cała jestem zasmarowana oliwką w żelu, a wieczorem pachnę jak świeży burger wysmarowana Cepanem. Ale blizny dotykam, nie odwracam się od niej. Tym bardziej, że pięknie ją Niedźwiedź zrobił. Jakby nie chirurg szył, a koronczarka.



I tak, wdzięczna Ci jestem, Niedźwiedziu, za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Zabrałeś ból, który kasował moją osobowość. Wyciszał potrzeby, naświetlając tylko atawistyczną potrzebę przetrwania. Ty to zabrałeś, naprawiłeś moje biodro, jakiś trybik mojego życia naprawiłeś. Ale bóle kręgosłupa piersiowego w czasie rzutu mówią o rozczarowaniu. O poczuciu bycia zdradzonym. W najwredniejszych przyczepach przy mostku gromadzi się smutek, który nie pozwala mi spokojnie oddychać.
A Ty? Nie widzisz tego, że Twoje problemy trawienne to nic innego jak odrzucenie, bezradność, strach i bezsilność? Można to wszystko u Lowena znaleźć. Gardzisz Lowenem, gardzisz holistami, bo każą w siebie wejrzeć. Gdybyś wiedział, jak wiele zwrotu dostajemy w zamian za inwestycję w odwagę bycia sobie wiernym. Przyjrzenia się sobie.



Chociaż może i ja nie mam racji? Co mam z tego, że ciągle w sobie grzebię? Nie rozwiązało to dotąd żadnego z wiszących nade mną problemów. Nie zmieniłam pracy, w której czuję się jak zaprzęgnięty w dyby pigmej, nie jestem w stanie samodzielnie wygrzebać się z rzutu choroby, nie odnalazłam Taty.
Tylko że nie umiem tak jak Ty: zupełnie się od siebie odwrócić. Zapaść na wiosnę w sen zimowy.

Rozpaczliwie próbuję się czymś ucieszyć. Tak głęboko, mocno. Przegrywam z otulającym obłokiem smutku, który włazi na mnie, wpycha mi się do głowy, do płuc. Chcę już przejść żałobę po Niedźwiedziu i nie jestem w stanie jednocześnie. Gdyby stało się cokolwiek, gdyby napisał: "zniknij z mojego życia, zostaw mnie już na zawsze, nie chcę cię, żartowałem, kłamałem, że cię kocham. Kłamałem, że czekałem na ciebie całe życie. Takich jak ty mam na co dzień na pęczki, a do tego zdrowych. Nie muszę znosić wtedy mojej bezsilności wobec twojego bólu." Albo gdyby powiedział: "znudziłaś mi się. Nie ma w tobie niczego nadzwyczajnego. Potrzebuję kobiety intrygującej, inteligentnej, zaskakującej, a przede wszystkim zdrowej. Poza tym ma ode mnie niczego nie wymagać. I najlepiej żeby była lekarzem, który wyznaje bezgraniczną wiarę w szkiełko i oko. A nie tam meridiany i czakry. Albo mobilizację powięziową. Albo ten twój holizm zasrany."
Przypomniało mi się, co powiedziała pani doktor na wykładzie z Totalnej Biologii. Że jeśli nie jesteśmy w stanie usłyszeć historii rodziców dziecka autoimmunologicznego, należy mu chociaż spróbować taką opowiedzieć. Jeśli będzie niezgodna z rzeczywistością, mózg dziecka ją odrzuci. A w zasadzie cała skomplikowana immunologiczna maszyneria naszego ciała to zrobi. Czy to dlatego, kiedy napisałam powyższe słowa, włożone do ust Niedźwiedzia, cała się przeciw nim buntuję? On przecież taki nie jest. To nie on. To dobry człowiek, otwarty i świadomy.
Kiedy mi pisze: "nie mam na nic siły i ochoty", wierzę mu. Ale nie jestem w stanie się na niego zdenerwować. Bo sama kiedyś byłam w takim stanie. Ale mimo że nie miałam na nic siły, na autopilocie szukałam pomocy. "Tak, ale pani to pani, a Niedźwiedź to Niedźwiedź. Nie możemy wiedzieć, co on czuje, dopóki sam tego nie nazwie" - powiedziałaby Bogna.
U Lowena wyczytałam, że depresja to coś na kształt zawieszenia między życiem a śmiercią. Że depresja chroni nas przed zawałem, bo spowalnia, wycisza pęd, ochotę, wolę i zabiera siły. Żeby się nie zabić. Żeby się wolniej zabijać. Wyrok w zawieszeniu. Podłączenie do aparatury podtrzymującej życie. Oczekiwanie na śmierć pnia mózgu.




Mama Alicja zaprosiła mnie do siebie w pierwszy dzień świąt. Chodziłyśmy po Rogowie, słuchałyśmy ptaków i przyglądałyśmy się, jak wszystko kwitnie. Rześko jest jeszcze, wiosna nie chce się w pełni przebić. Przymrozki nie oszczędzają magnolii i głogu. W niektórych domach wciąż trzeba jeszcze palić w piecach, bo nad ranem grabieją ręce.
Sznurek każe się myziać po skołtunionych włoskach. Dosia dokazuje po szafkach, bawi się wstążką i piórkiem. Babka z wiśniami smakuje jak dawny odblask wypieków Babci. Ptaki przynoszą do gniazd pożywienie dla piskląt. Arboretum otworzy się dopiero 1 maja, ale wokół ogrody śpiewają na cześć życia. Dlaczego tych wiosennych chórzystów słyszę jak przez szklany klosz?

odłamałam gałąź miłości
umarłą pochowałam w ziemi
i spójrz
mój ogród rozkwitł

nie można zabić miłości

jeśli ją w ziemi pogrzebiesz
odrasta
jeśli w powietrze rzucisz
liścieje skrzydłami
jeśli w wodę
skrzelą błyska
jeśli w noc
świeci

więc ją pogrzebać chciałam w moim sercu
ale serce miłości mojej było domem
moje serce otwarło swoje drzwi sercowe
i rozdzwoniło śpiewem swoje sercowe ściany
moje serce tańczyło na wierzchołkach palców

więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt

chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem

 

środa, 17 kwietnia 2019

Ludzie umierają i nie są szczęśliwi

Napisał Wojtek. Że moje teksty z ubiegłorocznego lata na stronie. Tylko że galeria za chwilę się zamknie, bo urzędników nie ma gdzie posadzić. Więc należy zlikwidować galerię-symbol. Właśnie wtedy, kiedy wiele wskazywało na to, że będę miała zaszczyt czasem dla Wojtka pisać. I kiedy zobaczyłam moje teksty o obrazach Kokoryna na stronie najbardziej przyjaznego miejsca na Krakowskim Przedmieściu. Tak to zawsze jest. Już-już wydaje mi się, że przyszła zmiana. A tu znów: pomyliłaś się, pomyliłaś. Nie wyjdziesz z zaklętego kręgu. Nie uda się.

Drugi dzień terapia kranio-sakralna robi, co jej się podoba z moim kręgosłupem. Dziś rozrywa mi przejście z piersiowego na szyjny. Po rehabilitacji pojechałam na Plac Szembeka, bo zatęskniłam za Babcią. Ona tak kochała przygotowania do świąt. Tak lubiła przechadzać się między stoiskami, ze znawstwem oceniała jakość mięsa, wiedziała, które owoce najlepsze. W kwietniowym słońcu, pierwszym bodaj w tym roku niepodrabianym, tak się chciałam tą wiosną ucieszyć. Tym bogactwem, gałązkami bazi, barwinkiem, jajkami kolorowymi, tłokiem, zderzeniami wózków na zakupy. Tak chciałam. Babuniu, tak chciałam Cię dogonić.
Nic z tego. Nie wytrwałam dłużej niż pół godziny. Musiałam wracać. Przez okno autobusu podziwiałam zieleń listków, eksplozję głogu, fluorescencyjną mgiełkę rodzącej się zieleni. Bo nie miałam siły iść.

Jednym z wielu walorów chorowania jest odkrywanie rzeczy, o których wygenerowanie nie podejrzewalibyśmy ludzkości. Albo odkrywanie talentów. Taka Hania Rani. Skąd Ty jesteś, Cudna Dziewczyno? Więc jeśli wizja z terapii kranio-sakralnej mi się sprawdzi, to niech to będzie ostatnie, co usłyszę:


wtorek, 16 kwietnia 2019

Fluctuat nec mergitur

Fani teorii spiskowych zacierają ręce. 15 kwietnia wszak zatonął Titanic. Nie milkną komentarze po paryskiej pożodze. Obok skandalicznych wypowiedzi, jak ta w jednej ze stacji telewizji publicznej, że "szkoda tej barokowej (sic!) budowli", pojawiają się i takie, jak Janka Młynarskiego: "(...) W Syrii na naszych oczach dokonała się zagłada chrześcijańskich zabytków daleko cenniejszych niż Notre Dame i nikt nie klęczał na ulicy z różańcem i się nie modlił. Nikt też na co dzień nie sygnalizuje na Insta kolejnych bombardowań syryjskich miast, gdzie początek miała nasza cywilizacja. Ten pożar to straszna rzecz, ale szkoda, że poruszają nas tylko pocztówki, ikony świata sytych ludzi północy..."

Właśnie. Znów Europa boleje z powodu urażenia swojego ego. Żal mi się zrobiło Quasimoda, bo jest bezdomny. Płakać mi się zachciało: gdzie on się podzieje, biedny, garbaty dzwonnik? "Bo choćby człowiek w nic nie wierzył, zdarzają się w życiu chwile, kiedy wyznaje się tę wiarę, której świątynia stoi najbliżej." Niebywały symbol europejskiej kultury płonął wczoraj na naszych oczach, a my mogliśmy tylko zapchać internet zdjęciami tej katastrofy. A teraz zalewać fora zaznaczaniem: "uważamy, że". Ile dziedzictwa ginie każdego dnia na naszych oczach, na nasze życzenie, na nasze żądanie, na nasz rozkaz. A nikt nad tym nie płacze. Bo przecież i tak to nic nie da.



Mimo że wlew działał przez kilka dni, znów zaczyna się we mnie coś psuć. Wracają bóle sprzed wlewu. Prawa stopa prawie z bólu nie pracuje (Biologia Totalna mówi, że stopa to umiejętność balansowania, a prawa strona oznacza konflikt z partnerem).
Wczoraj po raz pierwszy miałam terapię kranio-sakralną. To bardzo subtelne działanie, do którego nie nawykłam. Na leżance przeważnie jestem szarpana, zginana na siłę, dźgana i skręcana. Wczoraj Ania sprawdzała tempo przepływu mojego płynu mózgowo-rdzeniowego i zaznaczyła, że mam odcięty kontakt z sercem, worek oponowy mam napięty, podobnie powięzi w operowanej nodze. Po terapii byłam wyciszona, choć robiłam szereg zastanawiających rzeczy. Na przykład wyprułam do galerii w poszukiwaniu jakiegoś zapachu, który chyba w zamyśle miał być bezpiecznym, otulającym. Z jednej z perfumerii wyszłam w obłoku zapachów, a tego jedynego nie znalazłam. Chodziłam jak po morfinie, a skończyłam wędrówkę po galerii u Grycana, gdzie zażądałam jednej kulki lodów - koniecznie kokosowych. Kiedy Iwona zadzwoniła do mnie, żeby zapytać, jak przebiegła terapia, odpowiedziałam jej, zgodnie z prawdą, jaką miałam w trakcie wizję. Oprócz tego, że nie czułam, jak ciurkiem płyną mi po policzkach łzy, choć nie towarzyszyło temu żadne wspomnienie, zobaczyłam siebie z góry, jak postać obrysowaną przez koronera. Czyli widziałam siebie umarłą. Ileż mi ta wizja spokoju dała. Ile oddechu głębokiego. Pomyślałam znowu, że wtedy wszystko się skończy. A może dopiero coś się zacznie? Dopiero wtedy? "Umrzeć musi, co ma żyć"? 
I Iwona, i Ania, przeraziły się tą wizją. A ja doszłam do wniosku, że jeśli coś w życiu oswoiłam, to właśnie śmierć. Oswajanie życia idzie mi znacznie bardziej opornie. Nienaturalnie.

Zachwycona czytam po kawałeczku ksiązkę Kathryn Mannix "Ostatnie chwile". Autorka jest lekarką paliatywną, która dzieli się z czytelnikami kończowymi dniami i godzinami życia pacjentów. Kiedy złapałam się na tym, jak mnie ta książka wsysa, doszłam do wniosku, że właśnie tak chciałabym pracować. Przeprowadzać ludzi na drugą stronę. Wyświetlają mi się nieustannie reklamy Uniwersytetu SWPS o trwającym naborze na nowy rok akademicki. I chodzi mi po głowie, chodzi ta psychologia kliniczna. Trudno, po świętach idę sprawdzić, czy takich jak ja przyjmują jeszcze na studia. Oszacuję wówczas, ile zleceń tygodniowo będę musiała brać, żeby zapłacić czesne. 
Bo przecież jakąś drogę czas wybrać. Moje miejsce pracy rozwoju mi nie zagwarantuje - nawet o przetrwanie tam trudno. Przez chwilę myślałam, że kosmos postanowił zrobić zwrot i razem z Niedźwiedziem ulepimy coś na kształt wspólnego gawra. Brutalnie do tej wizji życie zatrzasnęło mi drzwi, a jedyne, co może być tego przyczyną, to niedźwiedzia depresja. Gdyby nie to, że sama przez taką przeszłam, pewnie bombardowałabym go nieustannie. A ja pozwalam mu odejść. Nie mam już siły wysyłać mu codziennie wiadomości z pytaniem, jak się czuje i co z nim. I czy można mu jakoś pomóc. Czy mogę coś dla niego zrobić. Nie, nie możesz, Kasiu. Ten człowiek wybiera powolne obumieranie. Nie ma w nim pędu życiowego. Nie ma w nim zdziwienia, zachwyceń, woli działania i potrzeby dzielenia się sobą, dbałości o kogokolwiek. "Nie mam na nic siły i ochoty". Nie chcę twoich spacerów, liczenia szpaków, chodzenia na lody, wycieczek za miasto, wystaw i filmów w kinie. Wynoś się, wkroczyłaś na moje terytorium. Nie, wydawało ci się tylko, że cię zaprosiłem. A może już mi się odwidziało? Przywiązałaś się do mnie? Dobre sobie, zrobiłem dla ciebie, co było trzeba. Teraz odejdź i daj mi spokój.
A tak, tak, coś mówiłem o Paryżu. Że razem będziemy chodzić po Paryżu, że cię przedstawię cioci. Że ten Paryż dla ciebie odczaruję, bo się go boisz. Ale wiesz co? Nie chce mi się. To znaczy nie mam siły i ochoty na nic. Chcę tylko spać. 

Nie rozumiesz? Wydal się. Wydal się z mojego życia.



Z miliona złożonych do modlitwy palców wzlatująca przestrzeń!

Lecz zdjęło mnie z iglicy jak z haka Wnętrze – przerażenie.

Wyszydzony i opluty śród poczwar rozdziawionych deszczem
wiem: Co znaczę ja żywy o krok od filarów!
Te mury z odrąbanych skał – jak łby ponade mnie
zmartwychwstają z sarkofagu.

Kto wstrząsnął tą ciemnością, nagiął –
i ogarnął?

Wiem. Obciążone Jezusami krzyże
trzeba wyostrzyć w piony budowniczych drabin
i swoją wolę, zrównaną z niezgłębionym lazurem,
swoją śmierć
z ostrołuku
trafić –
- tam na kluczu sklepienia drga zamknięty pęd strzał –

- i trwać pod hurgotem głazów szybujących coraz wyżej i wyżej,
aż je, nie skończone, nagły zawrót
stoczy ze szczytu w dwie wieże, urwane dna.

Kto pomyślał tę przepaść i odrzucił ją w górę!






Do nieodbytej wycieczki do Paryża





niedziela, 14 kwietnia 2019

Katatonia dnia siódmego

Nie wiem, kiedy i jak minęły ostatnie tygodnie. Początkowe dni pamiętam jak przez słoneczną mgłę. Niedźwiedź wypisał mnie ze szpitala w walentynki, do domu przywiózł mnie Adaś wielkim Land Roverem, do którego weszłam bez problemu i zagrożenia zwichnięcia. Kiedy już do mieszkania weszłam, rozpłakałam się jak dziecko. Znowu. Jak wtedy, kiedy wróciłam z Orłowskiego. Uświadomiłam sobie, że jak Kamila z Maćkiem w pamiętną niedzielę zabierali mnie do Otwocka, w zasadzie się już z Copacabaną żegnałam. Ból był tak ogromny, że całą świadomość skupiłam na jego likwidacji, którą gwarantowała śmierć. Udało się. Przeżyłam. Operacja była ciężka i poważna, a jednak Niedźwiedź zrobił ją tak dobrze, że w drugiej dobie odmówiłam leków przeciwbólowych - po co, skoro ból jest do wytrzymania.

A potem - znów seria cudów. Następnego dnia po powrocie ze szpitala o 7 rano otworzyłam osiedlową Biedronkę. Trzy dni po powrocie ze szpitala rzuciłam się na odkurzacz, choć po tym spałam cztery godziny. Czwartego dnia z nienawiścią spojrzałam na brudne okna, ale hamowałam się w głowie za wszelką cenę, żeby nie podjąć żadnych działań z użyciem drabiny. Po dwóch tygodniach od powrotu do domu z trudem, ale sama wstawiłam zupę.
Kupiłam sobie krokomierz i bywały dni, kiedy biłam rekordy - np. robiłam po Saskiej Kępie 7 kilometrów. Z przystankami, rzecz jasna, dzięki czemu spenetrowałam  osiedle celem wykonania mentalnej mapy ławek dla emerytów i ze smutkiem skonstatowałam, że jest ich stanowczo za mało. W okolicach Obrońców od strony ulicy Międzynarodowej znalazłam jednak plac zabaw, na którym ławek jest aż 5. Kumulowałam na nich zmęczenie marszem.
Przez cztery tygodnie wyniki badań krwi były zatrważające w obszarze erytrocytów - hurtowe ilości buraków nie działały, podobnie czerwone mięso. Aż nagle któregoś dnia głowa nie spadła mi trzykrotnym przejściu po mieszkaniu. Czyli hematokryt zaczął się stabilizować. CRP za to rośnie w zatrważającym tempie. Wkłucie w kręgosłup piersiowy okazało się katastrofą. Mam duże problemy z oddychaniem, nie mówiąc już o tym, że wieczorem prawy bark działa gorzej niż źle, bo ból promieniuje do łopatki. Na leżance na rehabilitacji podnoszę się z trudem, choć Iwona poci się nade mną za trzech pacjentów.

Powyższe napisałam bodaj trzy tygodnie temu. Od operacji wykazywałam tak skrajny wstręt do klawiatury i komputera, że otwierałam go tylko w momentach skrajnych, np. wtedy, kiedy wysyłałam przelew za czynsz i prąd. Ostatnie tygodnie były dość potworne, bo rozszalał się rzut. Przestałam być już pod wpływem dobroczynnego działania Hrabiego Encortonu, więc kręgosłup piersiowy wściekł się poczwórnie. Zazwyczaj w takich sytuacjach choroba atakowała najsłabsze ogniwo, czyli biodro. Ponieważ go nie ma, nie może go zaatakować. Wściekła się więc na miejsce wkłucia, czyli kręgosłup piersiowy. Było strasznie.

W ubiegłym tygodniu dostałam dobroczynny wlew w Instytucie. Pani Mirka powitała mnie serdecznie i z uśmiechem, choć zaznaczyłam: "miałam nadzieję, że już Pani nie zobaczę". Pani Mirka zaśmiała się śmiechem wieloletniej palaczki: "pani Kasiu, wy wszyscy wracacie. I już zawsze będziecie wracać". Przypomniało mi się podłe hasło reumatyków: "uciesz się tym, co cię dziś nie boli".
Już w pierwszej dobie odczuwałam znaczną poprawę, choć nie tak spektakularną jak za pierwszym razem, w 2015 (ile to już czasu!). Niemniej odczuwam bezbrzeżną wdzięczność wobec potęgi ludzkiego umysłu, że wymyślił leki hamujące odpowiedź autoagresywną. Dzięki temu znów zaczęłam spać. Znów zaczęłam się ruszać w miarę normalnie. Przez kilka tygodni od rana moja sylwetka przypominała bowiem sylwetkę Lurcha z Rodziny Addamsów - ramiona miałam przy uszach i potrzebowałam trzech godzin, żeby rozluźnić i opanować skurcze mięśni ramion, łopatkowych, tricepsów i Bóg wie co my tam jeszcze mamy w klatce piersiowej.

(na zdjęciu Kot Sierść, zapatrzony w nowy nabytek Niedźwiedzia. Po tygodniu zapakował gitarę do futerału zwanego trumną w kolorze czarnym i odstawił do kąta. Plusem sytuacji jest to, że zwierzęcia nie straszy niezidentyfikowany obiekt strunowy)


Kiedy myślę o czasie pooperacyjnym, odczuwam bezbrzeżną i niewysłowioną wdzięczność. Tym, którzy od lat mnie nie zawodzą. Afgańska Siostra jeździła z Woli z bigosem, mieloniakami i książkami Stephena Kinga. Witek i Ala czuwali nad moim stanem psychofizycznym, a Witek nie pytał, czy proteza skrzypi, tylko "jak się czujesz, siostra?". A ja wiedziałam, że chodzi mu o duszę.
Agnieszka i Kostek przywieźli ze sklepu klin, który zadziałał, jak miednica dostała szajby pod wpływem nowego ułożenia.
Krysia przywoziła kwiaty i wazoniki z Ikei, a któregoś razu nawet całą tartę cytrynową od Grycana. 
Kamila przechodziła samą siebie w koncepcjach kompozycji pełnowartościowych posiłków, których nie nadążałam zjeść. Wygrała również nigdy nieogłoszony konkurs na najlepsze zimne nóżki w ilości dla pułku wojska. Beata, mimo że w ciąży i w rozchwianymi hormonami, przywoziła mi pyszne zupy i kotlety pożarskie. Pani na osiedlu odkładała najlepszą kaszankę. Agnieszka przywoziła z Magdalenki mnóstwo pyszności. Iwona nawet przyjechała z barszczem na wędzonce. Mówi się, że jedzenie jest synonimem miłości. Prawda-li to.

Otóż tej miłości dostałam krocie. Oczywiście do tej pory odczuwam jeszcze ślady wyrzutów sumienia, że nie będę się w stanie odwdzięczyć, że nie nadążę odwzajemniać, że nie będę umiała, że to niepotrzebne. Ale widać dzięki temu przetrwałam. A w dodatku nie przybrałam na wadze.

Od Jowo dostawałam piękne wiadomości, na które nie odpisywałam, bo komputer się kurzył. A Ona się na mnie nie pogniewała. Słała wiadomości dalej, a ja się nimi cieszyłam i rozsmakowywałam się w tym, jak pięknie pisze po polsku.
Natalia przysyłała nieustannie zdjęcia Zojki - coraz słodszej, coraz bardziej osobowościowo wyrazistej.
Kiedy odkryłam, że mogę już dojść do biblioteki, zaczęłam przynosić do domu coraz więcej książek, choć na początku nie przyswajałam naraz więcej niż 50 stron. Teraz czytam średnio jedną książkę dziennie. Jaką chcę - od poezji, przez kryminały, powieści psychologiczne, niedorzeczne thrillery czy Himalaje możliwości polskich tłumaczy, jak "Lucinella" czy "Utopek".

Tydzień po powrocie do domu wsiadłam do autobusu i zaczęłam się na zupełnym nielegalu przemieszczać się po mieście. Początkowo tylko na rehabilitację i badania. Potem na przykład do parku, jak pogoda na to pozwalała. Przestałam się wstydzić tego, że korzystam z windy na kładce przy Saskiej, pan przeprowadzający dzieci przez jezdnię przy szkole wychodził na środek pasów, bo znał mnie już z widzenia i specjalnie dla mnie zatrzymywał szpaler samochodów. Moje czerwone kule już nie tylko wzbudzały sensację, ale zaczęły sprawiać, że ludzie ustępowali mi miejsca w autobusie. CO prawda najczęściej były to obładowane siatami kobiety, ale jednak. Jestem wdzięczna za ten gest. I sobie też jestem wdzięczna - że umiałam z tego skorzystać, że nie wzbraniałam się przed okazywaną mi życzliwością i pomocą. Brałam, ile i kiedy mogłam. Brawo ja.

Trzy tygodnie po powrocie do domu zrobiłam rzecz szaloną, a mianowicie wsiadłam w pociąg i pojechałam do Bogny. Trochę po to, żeby samej sobie coś udowodnić, a trochę, żeby się pochwalić, jaka jestem dzielna. Póki trzymał mnie Encorton, więcej się śmiałam, miałam więcej zwariowanych pomysłów. Ale, jak wiadomo, nic nie może wiecznie trwać, a w szczególności sterydowe haje.
Na spotkaniu z Bogną okazało się, że nie kumulacja trudnych wspomnień i traumy operacyjnej są dla mnie problemem. Nawet mama nie jest dla mnie problemem i to, że nie przyjechała do mnie do szpitala, ani po operacji (dopiero po trzech tygodniach na 3 godziny, z czego dwie spędziła w pobliskiej Biedronce). Największym problemem emocjonalnym był i pozostaje dla mnie Niedźwiedź. Bogna powiedziała: "tak, pani Kasiu, najtrudniej oswoić się z myślą, że się ma coś, czego się nie ma". Te słowa zmiażdżyły mi serce.

Od kilku tygodni nie mogę sobie przypomnieć w całości wiersza, który znam na pamięć, ale częściowo go zapomniałam. podobnie nie jestem w stanie przypomnieć sobie autora. Podejrzewam, że to Herbert, ale w moich zbiorach tego wiersza nie znalazłam.

Podsłuchać świat pożegnać dzień
wtulony w śnieg spowity w cień
gdzie marzną ręce, siostry sosen,
gdzie ślepy dąb wymierza ciosy
gdzie grab czatuje, szary szpieg, 
niech po mnie ślady zatrze śnieg


Cholerne Google. Niby jest w nich wszystko, a jednak nie ma nic. Nie mogę, nie mogę tego wiersza zlokalizować. A kiedyś nawet go śpiewałam. Michał skomponował muzykę. Pięknie wyszło. A teraz nie mogę sobie go przypomnieć. Wiersza, bo widmo Michała będzie się kładło we mnie cieniem już zawsze.

Kiedy w połowie lutego, blada jak ściana, przemierzałam osiedle, żeby wzmocnić erytrocyty, co wymaszerowały Niedźwiedziowi na buty, świeciło słońce. Potem, jak to polską wiosną bywa, nastały zimna i szarugi. Jeszcze w tym tygodniu padał w Warszawie śnieg i rano marzły mi na przystanku ręce. Teraz mogę je schować do kieszeni, wcześniej siniały z zimna, oparte o czerwone kule. 
Huśtawka emocjonalna, którą mi Niedźwiedź zafundował, przypomniała mi ten wiersz. Smutny, trudny, o odchodzeniu, o zanikaniu, blednięciu w pamięci. Tak bym już chciała, żeby mnie zapomniał. Żebym i ja o nim zapomniała. Oszczędziłoby mi to niepotrzebnych ukłuć. Skaleczeń. Mikroodparzeń.

Nie mogę mieć zastrzeżeń do zachowania pooperacyjnego Niedźwiedzia. Przyjeżdżał do mnie co kilka dni i własnoręcznie zmieniał mi opatrunki. Oszczędził mi w ten sposób peregrynowania po przychodniach wątpliwej konweniencji, gdzie czyhały na moją osłabioną odporność setki mikrobów i superbakterii. Co prawda przed zmianą opatrunku nie mył rąk, ale w końcu to chirurg. Chyba wie, co robi.
Zasypiał potem wykończony na mojej kanapie. Zwlekał się z trudem i jechał do domu, trzy minuty samochodem ode mnie. 
Oraz zdjął mi w domu szwy. Zabrał w tym celu z sali operacyjnej wysterylizowane instrumentarium, na widok którego zaświeciły mi się oczy, bo to wciąż dla mnie obszar fascynujący i trudno mi przyjąć, że już na zawsze niedosiężny. Profesjonalna długa pinceta, skalpel, specjalne ząbkowane nożyczki. Co prawda natychmiast po otwarciu sterylnych narzędzi położył je bez pardonu na dywanie, ale mam nadzieję, że chociaż wspomnienie sterylizacji przechowały.
Podczas zdejmowania szwów byłam mokra ze strachu. Z bólu to może nie, chociaż oczyszczanie rany to nie jest wcale przyjemność. Jako że Niedźwiedź przybył do mnie w trakcie infekcji, miał na sobie zieloną maskę, którą wyciągnęłam z mojej szuflady z lekami. Kiedy popiskiwałam sobie na kanapie, z poduszką dla ciężarnych wciśniętą między uda, żeby uniknąć zwichnięcia protezy, z całych sił przyciskałam do siebie misia od Witka i Ali. Kiedy piśnięcia były głośniejsze, spoglądałam na Niedźwiedzia zza pluszowego ucha. Karcił mnie: "no przecież nic się nie dzieje!"
Niby nic, a tu jednak wniebowstąpienie ziemi. Tak tęskniłam za jego dotykiem. Mogłam go doświadczyć tylko w obszarze chirurgicznym w ciągu ostatnich miesięcy.
Ma tak długie rzęsy, że opierają się mu o wiecznie spadające okulary. Tak mnie zza pluszowego ucha ten widok wzruszył. Jest rozbrajający jak na stukilowe dziecko przystało. I coraz dalszy, coraz odleglejszy.

Odpychał mnie już od wielu tygodni, ale zrzucałam to na karb stresu okołooperacyjnego. Tłumaczyłam sobie, że wie, co robi, bo im bliżej będziemy, tym trudniej będzie mu operować.
Potem wymigiwał się zmęczeniem. Zawsze słyszę to samo: "muszę wyciszyć umysł", "jestem zmęczony" wymiennie na "jestem zjebany". I wierzę mu: wykonuje nie tylko umysłową pracę, ale również ciężką pracę fizyczną.
Każdego jego pacjenta zaczęłam przeżywać tak, jak gdyby był moim własnym. Nieraz budziłam się w nocy i zastanawiałam się, jak się czuje Babcia, której głowa kości udowej po prostu znikła. Albo nastolatek po wypadku, któremu Niedźwiedź podczas jednej operacji naprawił miednicę, kość udową i pękniętą łopatkę. Albo chłopak przed trzydziestką, któremu rak wyżarł pół miednicy, a Niedźwiedź jako jedyny odważył się operować.
Kiedy nie słyszę, że jest zmęczony albo nic mu się nie chce, boli go brzuch. Dopada go rotawirus. Czyli nie może się ze mną zobaczyć, no nie może przecież. Zarazi mnie. Odpowiedzialny człowiek, rzetelny chirurg. Oraz mnie kocha - mówił przecież jeszcze tak niedawno. Jak się kogoś kocha, chce się dla niego dobrze.



Pod koniec marca miałam kontrolę w Otwocku. Przyjechałam, a jakże, zawsze pilnowałam terminów konsultacji. Do Otwocka o 6 rano zawiózł mnie pan Janek. Dzielnie wstał o 5, ja godzinę wcześniej i o kulach wtarabaniłam się do samochodu. Ale nie z pustymi rękami, o nie. Postanowiłam wykonać mój rzadki, acz popisowy numer z ukoronowaniem. DO tej pory tego zaszczytu dostąpili tylko Doktor Majkel i J. Uznałam, że może i Niedźwiedź bywa dla mnie świnią w ostatnim czasie, ale faktem jest, że życie mi uratował. I bez względu na to, co w życiu zrobię, nigdy nie będę w stanie wyrazić mu za to wdzięczności.
A jego ironia? Cóż, czy i ja się nią nie ochraniam? Zbyszku, gdzieś Ty? "Podobnie jak ironia nie jest cynizmem, ale wstydliwością uczuć. To, co z pozoru wydaje się pesymistyczne, jest stłumionym wołaniem o dobro, o pomnożenie dobra, o otwarcie sumień".

Po zdjęciu szwów podarowałam mu co prawda ręcznie rzeźbione pióro Montegrappy z kaduceuszem (seria limitowana, model niedostępny już w Polsce, ale stanęłam na rzęsach, choć moje nie tak spektakularne jak niedźwiedzie). Ale co znaczy pióro wobec nowego życia? Nic. Zażyczył sobie jeszcze klusek leniwych. Miałam jeszcze problemy z wystaniem przy kuchni, ale się zaparłam, że mu je z wdzięczności zrobię. Pożarł prędziutko. Pochwalił. Poczułam radość i ulgę.



Ale Otwock, Otwock. Żebym nie wyszła na nadmiernie egzaltowaną, postanowiłam również ukoronować Edytę, która bardzo wsparła mnie w ćwiczeniach po operacji i miała dla mnie mnóstwo serca. Poświęcała mi też więcej uwagi niż innym pacjentom, bo - umówmy się - nie każdy wstaje w szpitalu o 4, żeby od 5.30 ćwiczyć na wszystkich korytarzach jak wariatka.
Trochę poszukiwań przedsięwzięłam. Pojechałam do florystki na Powiśle, ale okazało się, że zamknięte. Na szczęście pani z kwiaciarni na Francuskiej wyczuła mojego świra i poszła w ślad. Oba wieńce wyszły pięknie. Edytę ukoronowałam jeszcze przed 7 rano pięknym, kwiatowym wieńcem, w którym wyglądała jak królowa stworzenia. Z uśmiechem od ucha do ucha peregrynowała po całym oddziale, prawie klaszcząc w ręce z radości, że ktoś docenił jej starania.
Potem był obchód, poprosiłam pielęgniarki o wskazówki. Jak tu zadziałać, żeby Niedźwiedź ze wstydu mnie pazurem nie rozerwał, a jego szefostwo nie goniło mnie z zaostrzoną piłą z zazdrości albo czego tam jeszcze. Pech chciał, że tego dnia odbywał się superobchód z udziałem tego popaprańca-psychopaty. Wielki dyrektor szpitala, przed którym ugina się każde, a w szczególności operowane kolano. Z wyłączeniem mojego oczywiście. Ale pomyślałam, że gdybym miała Niedźwiedziowi zaszkodzić, lepiej się nie wychylać z wielkim wieńcem na głowę przyozdobionym limonium i gałązkami eukaliptusa. Więc poczekałam cierpliwie, aż obchód dojdzie do dyżurki pielęgniarek. Zobaczyłam, że NIedźwiedź idzie tradycyjnie spóźniony, ale łaskawie założył zmięty fartuch. oczy ma za to tak smutne, że prawie pękło mi serce. Jeszcze mnie nie widzi, jeszcze stoję za węgłem, ale wkrótce zobaczy. Myślę, że ucieszy się na mój widok tylko w mojej głowie.

Wreszcie, poszedł ten nadęty cymbał z pisowskiego nadania i cały oddział odetchnął. Wyraźnie się rozluźniają, doktor Rafał i Batman śpieszą do gabinetu na papierosa, oddziałowa wydaje polecenia.
Niestety, część sław oddziałowych się rozeszła, ale Niedźwiedź został na swoim miejscu w dyżurce, w oczekiwaniu na podaną kawę z mlekiem i cukrem, wśród lgnących do niego pielęgniarek i młodszego koleżeństwa. Idę bez kul, walcząc z taśmą prostownika uda, która uznała za stosowne stwardnieć na tę okoliczność na kamień. Na mój widok pielęgniarki już zaczęły wyciągać telefony. Oraz był obecny Doktor Witek. Jeden z tych, którzy mnie operowali.
Niedźwiedź zobaczył mnie kątem oka i zniecierpliwiony krzyknął zza blatu dyżurki: "zaraz pani naszykuję to skierowanie, proszę o chwilę cierpliwości".
Odpowiedziałam, że jestem tu w dużo ważniejszej sprawie niż skierowanie.
Mimo że drżał mi głos, powiedziałam, kiedy w dyżurce ucichł rejwach, że nie jestem w stanie wyrazić mojej wdzięczności za to, że dał mi nowe życie, więc "chociaż Pana ukoronuję".
Po czym założyłam mu na głowę wieniec i ukochałam go mocno. Trzymał mnie jedną ręką. Trudno powiedzieć, co wyrażała jego twarz. Kiedy jeszcze do niego mówiłam, opuścił ręce, a oczami przewrócił, wykazując zniecierpliwienie na znak, że Jadwinia znów wprawia go w konsternację.
Kiedy już skończyłam ukochiwanie, obok nas znalazła się przezorna i bystra Edyta. W ten sposób powstało kilka przepięknych zdjęć, pełnych światła i wiosennej radości. To nieliczne zdjęcia, na których Niedźwiedź ma na twarzy coś, co przy dużej dozie optymizmu można uznać za uśmiech. Biedny, smutny człowiek. Zapomniał nawet jak to jest: szczerze się uśmiechnąć.
Pielęgniarki zaczęły bić brawo, jedna wyraźnie się wzruszyła i patrzyła na mnie trochę z podziwem, większość nich z serdecznością. W końcu to "ich" doktor. A wszyscy wiedzą, że ma w życiu niełatwo. Nie każdy wie, że na własne życzenie.
Z gabinetu wybiega ordynator, zainteresowany śmiechem, brawami i niecodziennym ruchem w dyżurce. "Co się dzieje? Co się dzieje?" - bieży. Kontynuuję mój performance. Podaję mu rękę:
- Panie doktorze, gratuluję. Jeśli ma pan takich pracowników, jak Doktor Niedźwiedź, to zapewne wielki to zaszczyt stać na przedzie takiego zespołu.
Powiedziałam to celowo, bo Niedźwiedź od miesięcy jest zwodzony przez ordynatora, że ten da mu pełen etat na oddziale. W międzyczasie przyjął na miejsce Niedźwiedzia jakiegoś znajomka o dwóch lewych rękach i uskuteczniającego najlepiej prokrastynację. 
Pan ordynator udaje debila i mówi do mnie:
- Ja też chcę taki wieniec!
Encorton jeszcze się nie wypłukał, więc wypalam:
- A operował pan?
Ta cisza, która zapadła, jest jednym z moich największych życiowych osiągnięć.



Moja duma z siebie nie trwała długo, bo w ogólnym zamieszaniu i gratulacjach, które Niedźwiedź zebrał, po zamknięciu ordynatora, odwracam się do Niedźwiedzia, a on mówi, zagłuszając hałas ekscytacji pielęgniarskiej:
- Tu ma pani skierowanie na rentgen, a teraz proszę wydalić się do przychodni.
Oczywiście zareagowałam śmiechem, podobnie reszta obecnych, nawykła do jego humoru, ale powiedział to zupełnie świadomie.
"Wydalić się".
Potem spłucze mnie jednym przyciskiem. Popsika odświeżaczem powietrza. Dyfuzja usunie mój zapach. I będzie gotów na dalsze przygody.



A było tyle pragnień, tyle uniesień. Tyle strun dotkniętych, potartych, szarpniętych. "Chcę być choć promilem twojego życia". I ja się zgodziłam. Zaufałam. A potem nagle zobaczyłam, że mówię do ściany. Że im łagodniej mówię, im delikatniej ją gładzę, tym grubszy wyrasta na niej pancerz. W końcu mur wilgotnieje od moich łez, pokrywa się mchem, który moje pukanie do drzwi kamienia coraz bardziej wchłania i wygłusza. Teraz mech ma być chwilowym opatrunkiem na moje poranione knykcie. Ale to opatrunek pozorny, bo rozpulchniona skóra jest bardziej podatna na urazy.

We śnie przedziera
chudą skórę
zrzuca czerwony bandaż mięśni
i po pokoju się przechadza
mój pomnik trochę niezupełny

można szafować 
krwią i łzami
to co najdłużej tu zostanie
należy mądrze zabezpieczyć

(...) oddam kolor oczu
paznokci kształt i wykrój powiek
ja doskonale obiektywny
z białych kryształów anatomii
puszka na myśli
klatka serca
kościany stos
i dwie golenie

mój ty pomniku niezupełny

A jeszcze niecały miesiąc temu zawiózł mnie na grób Babuni. Po drodze śpiewaliśmy piosenki Kory, smakowały mu moje kanapki, które w jego niedźwiedziej łapie wyglądały jak krakersik w piąstce Kostka.


Położył Babuni znicz na grobie. Babci na pewno by się podobał. Niedźwiedź, nie znicz. Tak mnie wzruszył tym, że mnie do Babuni zabrał. A potem pojechaliśmy do Łodzi na obiad do Varoshki. Wygłupialiśmy się, ukradłam mu z talerza kawałek pieczonej rybki, on mi zakosił łyżkę tarhonii.


Narutowicza w Łodzi gościło nas światłem i ciepłym popołudniem zapowiadającym nadejście wiosny. Tylko z powrotem, kiedy dotarło do niego, że jutro praca, zaczął się wściekać. Denerwować. A na koniec na mnie wrzeszczeć. Boże, jak wrzeszczał. A to tylko przez to, że nie ugryzłam się w porę w język i zaczęłam mu kibicować, żeby rozważył propozycję zostania ordynatorem w szpitalu w zupełnie innym mieście. Bo wiem, że by podołał. Dałby radę. Zbudowałby wyjątkowe miejsce. I wreszcie cieszyłby się właściwym szacunkiem, poczułby spełnienie. Kto wie, może nawet miałby szansę odpocząć.
Nie zapomnę tego wrzasku podszytego krzywdą. Krzywdą opuszczonego dziecka. Z nadwagą, która według postulatów Totalnej Biologii mówi o samotności i strachu. "Jestem samotny, nikt się mną nie zajmuje, nie opiekuje, czuję się porzucony i pozostawiony na pastwę losu".

I nawet mnie już nie widzi. Być może nie widział od początku.
Gdyby nie to, że czuję i rozumiem jego ból i strach. Że tak bardzo mu współczuję warunków pracy, szefa z innej planety, nadmiaru obowiązków i niezdrowego systemu, rozerwałabym go ze złości. Ale nie, zaraz, tego też bym nie zrobiła. Bo przecież człowiek, który przegrał, nie szuka winnego. Sam przyznaje się do porażki i ją dźwiga.

Nie jestem w stanie zmusić Niedźwiedzia do przyjęcia pomocy. Nie zmuszę go do pójścia do psychologa. Mogę mu zrobić kluski leniwe, odebrać paczkę z paczkomatu, załatwić fakturę,  zamówić pieczątkę i dopilnować odpowiedniej typografii. Mogę go kochać i mu towarzyszyć - byle z daleka, bo bliskości nie znosi i boi się jej jak ognia i wysokości. Mogę go koronować, kibicować mu - z zastrzeżeniem, że mojego machania pomponami nie zobaczy, a wystrzelonych rac nie usłyszy. Mogę go zapewniać, że ma rzadki dar i złote ręce. Mogę mu wplatać palce we włosy - ale w wyobraźni, bo od jakiegoś czasu mojego dotyku unika. Mogę w nocy nad nim zapłakać, nad tym, że jako dziecko stracił Tatę, że stres go pożera na stojąco, że bierze odpowiedzialność za zdrowie i życie pacjentów, którzy w większości uważają, że to jego zasrany obowiązek skakać nad nimi przez całą dobę. I to wszystko za skandalicznie małą wypłatę.
Mogę mu również świecić irytującym przykładem żałosnej heroski, która dniem i nocą poszukuje sposobów na samouzdrowienie, która poszukuje rozwiązań w obszarze metod alternatywnych, jeździ na ustawienia Hellingera, próbuje odtworzyć historię rodzinną i zaprzestać odtwarzania schematu winy i nieszczęścia. Mogę go irytować próbami skuteczności osteopatów, terapii kranio-sakralnej, ćwiczeń TRE i metod MDR. Mogę, ale on tego nie chce. Nie chce teraz nikogo i niczego. I być może chcieć już nigdy nie będzie.
 
Pod wpływem zadawanych sobie lektur doszłam do wniosku, że przeżywam żałobę. Bo przecież ją przeżywa się po stracie. Możliwości na przykład. Przecież niejedna żałoba już za mną: żałoba po Babuni (w trakcie), żałoba po utraconym bezpowrotnie zdrowiu (względnie w fazie ostatniej), żałoba po dziecku, którego nie urodzę (faza niemożliwa do określenia).
Ale tu tak trudno się przestawić. Bo nie wiem, czy za kilka dni nie zadzwoni i tym swoim zmęczonym, bełkocącym głosem nie powie: "no hej", a ja się ucieszę, że o mnie pomyślał i wyprę to, że działanie jego jest mechaniczne. Że ma potrzebę raportować, że wraca do domu. Że jedzie do przychodni. Że wrócił z przychodni. I że go brzuch boli. A potem powie: "no mów coś". Ale jak się swoim dniem dzielę, to natychmiast kończy. Bo musi. Bo wjeżdża do garażu. Bo jest zmęczony. Bo musi się położyć spać. Bo brzuch go boli. Bo jest zjebany.
To był najpiękniejszy błękit mojego życia: suchy, twardy i tak czysty, że zapierało dech. Wychodziły z niego wolno ogromne anioły powietrza.
Aż nagle zobaczyłam gwóźdż, zardzewiały, wnity ukosem w niebo. Starałam się o tym zapomnieć. Daremnie, kątem oka wciąż zawadzałam o gwóźdż.
I co zostało z mego nieba? Błękit w sińcach.


Krok mój płoszy kałuże
liście zwiędłego nieba

Przewlekam ciągłą samotność
przez ucho igielne latarni