niedziela, 14 kwietnia 2019

Katatonia dnia siódmego

Nie wiem, kiedy i jak minęły ostatnie tygodnie. Początkowe dni pamiętam jak przez słoneczną mgłę. Niedźwiedź wypisał mnie ze szpitala w walentynki, do domu przywiózł mnie Adaś wielkim Land Roverem, do którego weszłam bez problemu i zagrożenia zwichnięcia. Kiedy już do mieszkania weszłam, rozpłakałam się jak dziecko. Znowu. Jak wtedy, kiedy wróciłam z Orłowskiego. Uświadomiłam sobie, że jak Kamila z Maćkiem w pamiętną niedzielę zabierali mnie do Otwocka, w zasadzie się już z Copacabaną żegnałam. Ból był tak ogromny, że całą świadomość skupiłam na jego likwidacji, którą gwarantowała śmierć. Udało się. Przeżyłam. Operacja była ciężka i poważna, a jednak Niedźwiedź zrobił ją tak dobrze, że w drugiej dobie odmówiłam leków przeciwbólowych - po co, skoro ból jest do wytrzymania.

A potem - znów seria cudów. Następnego dnia po powrocie ze szpitala o 7 rano otworzyłam osiedlową Biedronkę. Trzy dni po powrocie ze szpitala rzuciłam się na odkurzacz, choć po tym spałam cztery godziny. Czwartego dnia z nienawiścią spojrzałam na brudne okna, ale hamowałam się w głowie za wszelką cenę, żeby nie podjąć żadnych działań z użyciem drabiny. Po dwóch tygodniach od powrotu do domu z trudem, ale sama wstawiłam zupę.
Kupiłam sobie krokomierz i bywały dni, kiedy biłam rekordy - np. robiłam po Saskiej Kępie 7 kilometrów. Z przystankami, rzecz jasna, dzięki czemu spenetrowałam  osiedle celem wykonania mentalnej mapy ławek dla emerytów i ze smutkiem skonstatowałam, że jest ich stanowczo za mało. W okolicach Obrońców od strony ulicy Międzynarodowej znalazłam jednak plac zabaw, na którym ławek jest aż 5. Kumulowałam na nich zmęczenie marszem.
Przez cztery tygodnie wyniki badań krwi były zatrważające w obszarze erytrocytów - hurtowe ilości buraków nie działały, podobnie czerwone mięso. Aż nagle któregoś dnia głowa nie spadła mi trzykrotnym przejściu po mieszkaniu. Czyli hematokryt zaczął się stabilizować. CRP za to rośnie w zatrważającym tempie. Wkłucie w kręgosłup piersiowy okazało się katastrofą. Mam duże problemy z oddychaniem, nie mówiąc już o tym, że wieczorem prawy bark działa gorzej niż źle, bo ból promieniuje do łopatki. Na leżance na rehabilitacji podnoszę się z trudem, choć Iwona poci się nade mną za trzech pacjentów.

Powyższe napisałam bodaj trzy tygodnie temu. Od operacji wykazywałam tak skrajny wstręt do klawiatury i komputera, że otwierałam go tylko w momentach skrajnych, np. wtedy, kiedy wysyłałam przelew za czynsz i prąd. Ostatnie tygodnie były dość potworne, bo rozszalał się rzut. Przestałam być już pod wpływem dobroczynnego działania Hrabiego Encortonu, więc kręgosłup piersiowy wściekł się poczwórnie. Zazwyczaj w takich sytuacjach choroba atakowała najsłabsze ogniwo, czyli biodro. Ponieważ go nie ma, nie może go zaatakować. Wściekła się więc na miejsce wkłucia, czyli kręgosłup piersiowy. Było strasznie.

W ubiegłym tygodniu dostałam dobroczynny wlew w Instytucie. Pani Mirka powitała mnie serdecznie i z uśmiechem, choć zaznaczyłam: "miałam nadzieję, że już Pani nie zobaczę". Pani Mirka zaśmiała się śmiechem wieloletniej palaczki: "pani Kasiu, wy wszyscy wracacie. I już zawsze będziecie wracać". Przypomniało mi się podłe hasło reumatyków: "uciesz się tym, co cię dziś nie boli".
Już w pierwszej dobie odczuwałam znaczną poprawę, choć nie tak spektakularną jak za pierwszym razem, w 2015 (ile to już czasu!). Niemniej odczuwam bezbrzeżną wdzięczność wobec potęgi ludzkiego umysłu, że wymyślił leki hamujące odpowiedź autoagresywną. Dzięki temu znów zaczęłam spać. Znów zaczęłam się ruszać w miarę normalnie. Przez kilka tygodni od rana moja sylwetka przypominała bowiem sylwetkę Lurcha z Rodziny Addamsów - ramiona miałam przy uszach i potrzebowałam trzech godzin, żeby rozluźnić i opanować skurcze mięśni ramion, łopatkowych, tricepsów i Bóg wie co my tam jeszcze mamy w klatce piersiowej.

(na zdjęciu Kot Sierść, zapatrzony w nowy nabytek Niedźwiedzia. Po tygodniu zapakował gitarę do futerału zwanego trumną w kolorze czarnym i odstawił do kąta. Plusem sytuacji jest to, że zwierzęcia nie straszy niezidentyfikowany obiekt strunowy)


Kiedy myślę o czasie pooperacyjnym, odczuwam bezbrzeżną i niewysłowioną wdzięczność. Tym, którzy od lat mnie nie zawodzą. Afgańska Siostra jeździła z Woli z bigosem, mieloniakami i książkami Stephena Kinga. Witek i Ala czuwali nad moim stanem psychofizycznym, a Witek nie pytał, czy proteza skrzypi, tylko "jak się czujesz, siostra?". A ja wiedziałam, że chodzi mu o duszę.
Agnieszka i Kostek przywieźli ze sklepu klin, który zadziałał, jak miednica dostała szajby pod wpływem nowego ułożenia.
Krysia przywoziła kwiaty i wazoniki z Ikei, a któregoś razu nawet całą tartę cytrynową od Grycana. 
Kamila przechodziła samą siebie w koncepcjach kompozycji pełnowartościowych posiłków, których nie nadążałam zjeść. Wygrała również nigdy nieogłoszony konkurs na najlepsze zimne nóżki w ilości dla pułku wojska. Beata, mimo że w ciąży i w rozchwianymi hormonami, przywoziła mi pyszne zupy i kotlety pożarskie. Pani na osiedlu odkładała najlepszą kaszankę. Agnieszka przywoziła z Magdalenki mnóstwo pyszności. Iwona nawet przyjechała z barszczem na wędzonce. Mówi się, że jedzenie jest synonimem miłości. Prawda-li to.

Otóż tej miłości dostałam krocie. Oczywiście do tej pory odczuwam jeszcze ślady wyrzutów sumienia, że nie będę się w stanie odwdzięczyć, że nie nadążę odwzajemniać, że nie będę umiała, że to niepotrzebne. Ale widać dzięki temu przetrwałam. A w dodatku nie przybrałam na wadze.

Od Jowo dostawałam piękne wiadomości, na które nie odpisywałam, bo komputer się kurzył. A Ona się na mnie nie pogniewała. Słała wiadomości dalej, a ja się nimi cieszyłam i rozsmakowywałam się w tym, jak pięknie pisze po polsku.
Natalia przysyłała nieustannie zdjęcia Zojki - coraz słodszej, coraz bardziej osobowościowo wyrazistej.
Kiedy odkryłam, że mogę już dojść do biblioteki, zaczęłam przynosić do domu coraz więcej książek, choć na początku nie przyswajałam naraz więcej niż 50 stron. Teraz czytam średnio jedną książkę dziennie. Jaką chcę - od poezji, przez kryminały, powieści psychologiczne, niedorzeczne thrillery czy Himalaje możliwości polskich tłumaczy, jak "Lucinella" czy "Utopek".

Tydzień po powrocie do domu wsiadłam do autobusu i zaczęłam się na zupełnym nielegalu przemieszczać się po mieście. Początkowo tylko na rehabilitację i badania. Potem na przykład do parku, jak pogoda na to pozwalała. Przestałam się wstydzić tego, że korzystam z windy na kładce przy Saskiej, pan przeprowadzający dzieci przez jezdnię przy szkole wychodził na środek pasów, bo znał mnie już z widzenia i specjalnie dla mnie zatrzymywał szpaler samochodów. Moje czerwone kule już nie tylko wzbudzały sensację, ale zaczęły sprawiać, że ludzie ustępowali mi miejsca w autobusie. CO prawda najczęściej były to obładowane siatami kobiety, ale jednak. Jestem wdzięczna za ten gest. I sobie też jestem wdzięczna - że umiałam z tego skorzystać, że nie wzbraniałam się przed okazywaną mi życzliwością i pomocą. Brałam, ile i kiedy mogłam. Brawo ja.

Trzy tygodnie po powrocie do domu zrobiłam rzecz szaloną, a mianowicie wsiadłam w pociąg i pojechałam do Bogny. Trochę po to, żeby samej sobie coś udowodnić, a trochę, żeby się pochwalić, jaka jestem dzielna. Póki trzymał mnie Encorton, więcej się śmiałam, miałam więcej zwariowanych pomysłów. Ale, jak wiadomo, nic nie może wiecznie trwać, a w szczególności sterydowe haje.
Na spotkaniu z Bogną okazało się, że nie kumulacja trudnych wspomnień i traumy operacyjnej są dla mnie problemem. Nawet mama nie jest dla mnie problemem i to, że nie przyjechała do mnie do szpitala, ani po operacji (dopiero po trzech tygodniach na 3 godziny, z czego dwie spędziła w pobliskiej Biedronce). Największym problemem emocjonalnym był i pozostaje dla mnie Niedźwiedź. Bogna powiedziała: "tak, pani Kasiu, najtrudniej oswoić się z myślą, że się ma coś, czego się nie ma". Te słowa zmiażdżyły mi serce.

Od kilku tygodni nie mogę sobie przypomnieć w całości wiersza, który znam na pamięć, ale częściowo go zapomniałam. podobnie nie jestem w stanie przypomnieć sobie autora. Podejrzewam, że to Herbert, ale w moich zbiorach tego wiersza nie znalazłam.

Podsłuchać świat pożegnać dzień
wtulony w śnieg spowity w cień
gdzie marzną ręce, siostry sosen,
gdzie ślepy dąb wymierza ciosy
gdzie grab czatuje, szary szpieg, 
niech po mnie ślady zatrze śnieg


Cholerne Google. Niby jest w nich wszystko, a jednak nie ma nic. Nie mogę, nie mogę tego wiersza zlokalizować. A kiedyś nawet go śpiewałam. Michał skomponował muzykę. Pięknie wyszło. A teraz nie mogę sobie go przypomnieć. Wiersza, bo widmo Michała będzie się kładło we mnie cieniem już zawsze.

Kiedy w połowie lutego, blada jak ściana, przemierzałam osiedle, żeby wzmocnić erytrocyty, co wymaszerowały Niedźwiedziowi na buty, świeciło słońce. Potem, jak to polską wiosną bywa, nastały zimna i szarugi. Jeszcze w tym tygodniu padał w Warszawie śnieg i rano marzły mi na przystanku ręce. Teraz mogę je schować do kieszeni, wcześniej siniały z zimna, oparte o czerwone kule. 
Huśtawka emocjonalna, którą mi Niedźwiedź zafundował, przypomniała mi ten wiersz. Smutny, trudny, o odchodzeniu, o zanikaniu, blednięciu w pamięci. Tak bym już chciała, żeby mnie zapomniał. Żebym i ja o nim zapomniała. Oszczędziłoby mi to niepotrzebnych ukłuć. Skaleczeń. Mikroodparzeń.

Nie mogę mieć zastrzeżeń do zachowania pooperacyjnego Niedźwiedzia. Przyjeżdżał do mnie co kilka dni i własnoręcznie zmieniał mi opatrunki. Oszczędził mi w ten sposób peregrynowania po przychodniach wątpliwej konweniencji, gdzie czyhały na moją osłabioną odporność setki mikrobów i superbakterii. Co prawda przed zmianą opatrunku nie mył rąk, ale w końcu to chirurg. Chyba wie, co robi.
Zasypiał potem wykończony na mojej kanapie. Zwlekał się z trudem i jechał do domu, trzy minuty samochodem ode mnie. 
Oraz zdjął mi w domu szwy. Zabrał w tym celu z sali operacyjnej wysterylizowane instrumentarium, na widok którego zaświeciły mi się oczy, bo to wciąż dla mnie obszar fascynujący i trudno mi przyjąć, że już na zawsze niedosiężny. Profesjonalna długa pinceta, skalpel, specjalne ząbkowane nożyczki. Co prawda natychmiast po otwarciu sterylnych narzędzi położył je bez pardonu na dywanie, ale mam nadzieję, że chociaż wspomnienie sterylizacji przechowały.
Podczas zdejmowania szwów byłam mokra ze strachu. Z bólu to może nie, chociaż oczyszczanie rany to nie jest wcale przyjemność. Jako że Niedźwiedź przybył do mnie w trakcie infekcji, miał na sobie zieloną maskę, którą wyciągnęłam z mojej szuflady z lekami. Kiedy popiskiwałam sobie na kanapie, z poduszką dla ciężarnych wciśniętą między uda, żeby uniknąć zwichnięcia protezy, z całych sił przyciskałam do siebie misia od Witka i Ali. Kiedy piśnięcia były głośniejsze, spoglądałam na Niedźwiedzia zza pluszowego ucha. Karcił mnie: "no przecież nic się nie dzieje!"
Niby nic, a tu jednak wniebowstąpienie ziemi. Tak tęskniłam za jego dotykiem. Mogłam go doświadczyć tylko w obszarze chirurgicznym w ciągu ostatnich miesięcy.
Ma tak długie rzęsy, że opierają się mu o wiecznie spadające okulary. Tak mnie zza pluszowego ucha ten widok wzruszył. Jest rozbrajający jak na stukilowe dziecko przystało. I coraz dalszy, coraz odleglejszy.

Odpychał mnie już od wielu tygodni, ale zrzucałam to na karb stresu okołooperacyjnego. Tłumaczyłam sobie, że wie, co robi, bo im bliżej będziemy, tym trudniej będzie mu operować.
Potem wymigiwał się zmęczeniem. Zawsze słyszę to samo: "muszę wyciszyć umysł", "jestem zmęczony" wymiennie na "jestem zjebany". I wierzę mu: wykonuje nie tylko umysłową pracę, ale również ciężką pracę fizyczną.
Każdego jego pacjenta zaczęłam przeżywać tak, jak gdyby był moim własnym. Nieraz budziłam się w nocy i zastanawiałam się, jak się czuje Babcia, której głowa kości udowej po prostu znikła. Albo nastolatek po wypadku, któremu Niedźwiedź podczas jednej operacji naprawił miednicę, kość udową i pękniętą łopatkę. Albo chłopak przed trzydziestką, któremu rak wyżarł pół miednicy, a Niedźwiedź jako jedyny odważył się operować.
Kiedy nie słyszę, że jest zmęczony albo nic mu się nie chce, boli go brzuch. Dopada go rotawirus. Czyli nie może się ze mną zobaczyć, no nie może przecież. Zarazi mnie. Odpowiedzialny człowiek, rzetelny chirurg. Oraz mnie kocha - mówił przecież jeszcze tak niedawno. Jak się kogoś kocha, chce się dla niego dobrze.



Pod koniec marca miałam kontrolę w Otwocku. Przyjechałam, a jakże, zawsze pilnowałam terminów konsultacji. Do Otwocka o 6 rano zawiózł mnie pan Janek. Dzielnie wstał o 5, ja godzinę wcześniej i o kulach wtarabaniłam się do samochodu. Ale nie z pustymi rękami, o nie. Postanowiłam wykonać mój rzadki, acz popisowy numer z ukoronowaniem. DO tej pory tego zaszczytu dostąpili tylko Doktor Majkel i J. Uznałam, że może i Niedźwiedź bywa dla mnie świnią w ostatnim czasie, ale faktem jest, że życie mi uratował. I bez względu na to, co w życiu zrobię, nigdy nie będę w stanie wyrazić mu za to wdzięczności.
A jego ironia? Cóż, czy i ja się nią nie ochraniam? Zbyszku, gdzieś Ty? "Podobnie jak ironia nie jest cynizmem, ale wstydliwością uczuć. To, co z pozoru wydaje się pesymistyczne, jest stłumionym wołaniem o dobro, o pomnożenie dobra, o otwarcie sumień".

Po zdjęciu szwów podarowałam mu co prawda ręcznie rzeźbione pióro Montegrappy z kaduceuszem (seria limitowana, model niedostępny już w Polsce, ale stanęłam na rzęsach, choć moje nie tak spektakularne jak niedźwiedzie). Ale co znaczy pióro wobec nowego życia? Nic. Zażyczył sobie jeszcze klusek leniwych. Miałam jeszcze problemy z wystaniem przy kuchni, ale się zaparłam, że mu je z wdzięczności zrobię. Pożarł prędziutko. Pochwalił. Poczułam radość i ulgę.



Ale Otwock, Otwock. Żebym nie wyszła na nadmiernie egzaltowaną, postanowiłam również ukoronować Edytę, która bardzo wsparła mnie w ćwiczeniach po operacji i miała dla mnie mnóstwo serca. Poświęcała mi też więcej uwagi niż innym pacjentom, bo - umówmy się - nie każdy wstaje w szpitalu o 4, żeby od 5.30 ćwiczyć na wszystkich korytarzach jak wariatka.
Trochę poszukiwań przedsięwzięłam. Pojechałam do florystki na Powiśle, ale okazało się, że zamknięte. Na szczęście pani z kwiaciarni na Francuskiej wyczuła mojego świra i poszła w ślad. Oba wieńce wyszły pięknie. Edytę ukoronowałam jeszcze przed 7 rano pięknym, kwiatowym wieńcem, w którym wyglądała jak królowa stworzenia. Z uśmiechem od ucha do ucha peregrynowała po całym oddziale, prawie klaszcząc w ręce z radości, że ktoś docenił jej starania.
Potem był obchód, poprosiłam pielęgniarki o wskazówki. Jak tu zadziałać, żeby Niedźwiedź ze wstydu mnie pazurem nie rozerwał, a jego szefostwo nie goniło mnie z zaostrzoną piłą z zazdrości albo czego tam jeszcze. Pech chciał, że tego dnia odbywał się superobchód z udziałem tego popaprańca-psychopaty. Wielki dyrektor szpitala, przed którym ugina się każde, a w szczególności operowane kolano. Z wyłączeniem mojego oczywiście. Ale pomyślałam, że gdybym miała Niedźwiedziowi zaszkodzić, lepiej się nie wychylać z wielkim wieńcem na głowę przyozdobionym limonium i gałązkami eukaliptusa. Więc poczekałam cierpliwie, aż obchód dojdzie do dyżurki pielęgniarek. Zobaczyłam, że NIedźwiedź idzie tradycyjnie spóźniony, ale łaskawie założył zmięty fartuch. oczy ma za to tak smutne, że prawie pękło mi serce. Jeszcze mnie nie widzi, jeszcze stoję za węgłem, ale wkrótce zobaczy. Myślę, że ucieszy się na mój widok tylko w mojej głowie.

Wreszcie, poszedł ten nadęty cymbał z pisowskiego nadania i cały oddział odetchnął. Wyraźnie się rozluźniają, doktor Rafał i Batman śpieszą do gabinetu na papierosa, oddziałowa wydaje polecenia.
Niestety, część sław oddziałowych się rozeszła, ale Niedźwiedź został na swoim miejscu w dyżurce, w oczekiwaniu na podaną kawę z mlekiem i cukrem, wśród lgnących do niego pielęgniarek i młodszego koleżeństwa. Idę bez kul, walcząc z taśmą prostownika uda, która uznała za stosowne stwardnieć na tę okoliczność na kamień. Na mój widok pielęgniarki już zaczęły wyciągać telefony. Oraz był obecny Doktor Witek. Jeden z tych, którzy mnie operowali.
Niedźwiedź zobaczył mnie kątem oka i zniecierpliwiony krzyknął zza blatu dyżurki: "zaraz pani naszykuję to skierowanie, proszę o chwilę cierpliwości".
Odpowiedziałam, że jestem tu w dużo ważniejszej sprawie niż skierowanie.
Mimo że drżał mi głos, powiedziałam, kiedy w dyżurce ucichł rejwach, że nie jestem w stanie wyrazić mojej wdzięczności za to, że dał mi nowe życie, więc "chociaż Pana ukoronuję".
Po czym założyłam mu na głowę wieniec i ukochałam go mocno. Trzymał mnie jedną ręką. Trudno powiedzieć, co wyrażała jego twarz. Kiedy jeszcze do niego mówiłam, opuścił ręce, a oczami przewrócił, wykazując zniecierpliwienie na znak, że Jadwinia znów wprawia go w konsternację.
Kiedy już skończyłam ukochiwanie, obok nas znalazła się przezorna i bystra Edyta. W ten sposób powstało kilka przepięknych zdjęć, pełnych światła i wiosennej radości. To nieliczne zdjęcia, na których Niedźwiedź ma na twarzy coś, co przy dużej dozie optymizmu można uznać za uśmiech. Biedny, smutny człowiek. Zapomniał nawet jak to jest: szczerze się uśmiechnąć.
Pielęgniarki zaczęły bić brawo, jedna wyraźnie się wzruszyła i patrzyła na mnie trochę z podziwem, większość nich z serdecznością. W końcu to "ich" doktor. A wszyscy wiedzą, że ma w życiu niełatwo. Nie każdy wie, że na własne życzenie.
Z gabinetu wybiega ordynator, zainteresowany śmiechem, brawami i niecodziennym ruchem w dyżurce. "Co się dzieje? Co się dzieje?" - bieży. Kontynuuję mój performance. Podaję mu rękę:
- Panie doktorze, gratuluję. Jeśli ma pan takich pracowników, jak Doktor Niedźwiedź, to zapewne wielki to zaszczyt stać na przedzie takiego zespołu.
Powiedziałam to celowo, bo Niedźwiedź od miesięcy jest zwodzony przez ordynatora, że ten da mu pełen etat na oddziale. W międzyczasie przyjął na miejsce Niedźwiedzia jakiegoś znajomka o dwóch lewych rękach i uskuteczniającego najlepiej prokrastynację. 
Pan ordynator udaje debila i mówi do mnie:
- Ja też chcę taki wieniec!
Encorton jeszcze się nie wypłukał, więc wypalam:
- A operował pan?
Ta cisza, która zapadła, jest jednym z moich największych życiowych osiągnięć.



Moja duma z siebie nie trwała długo, bo w ogólnym zamieszaniu i gratulacjach, które Niedźwiedź zebrał, po zamknięciu ordynatora, odwracam się do Niedźwiedzia, a on mówi, zagłuszając hałas ekscytacji pielęgniarskiej:
- Tu ma pani skierowanie na rentgen, a teraz proszę wydalić się do przychodni.
Oczywiście zareagowałam śmiechem, podobnie reszta obecnych, nawykła do jego humoru, ale powiedział to zupełnie świadomie.
"Wydalić się".
Potem spłucze mnie jednym przyciskiem. Popsika odświeżaczem powietrza. Dyfuzja usunie mój zapach. I będzie gotów na dalsze przygody.



A było tyle pragnień, tyle uniesień. Tyle strun dotkniętych, potartych, szarpniętych. "Chcę być choć promilem twojego życia". I ja się zgodziłam. Zaufałam. A potem nagle zobaczyłam, że mówię do ściany. Że im łagodniej mówię, im delikatniej ją gładzę, tym grubszy wyrasta na niej pancerz. W końcu mur wilgotnieje od moich łez, pokrywa się mchem, który moje pukanie do drzwi kamienia coraz bardziej wchłania i wygłusza. Teraz mech ma być chwilowym opatrunkiem na moje poranione knykcie. Ale to opatrunek pozorny, bo rozpulchniona skóra jest bardziej podatna na urazy.

We śnie przedziera
chudą skórę
zrzuca czerwony bandaż mięśni
i po pokoju się przechadza
mój pomnik trochę niezupełny

można szafować 
krwią i łzami
to co najdłużej tu zostanie
należy mądrze zabezpieczyć

(...) oddam kolor oczu
paznokci kształt i wykrój powiek
ja doskonale obiektywny
z białych kryształów anatomii
puszka na myśli
klatka serca
kościany stos
i dwie golenie

mój ty pomniku niezupełny

A jeszcze niecały miesiąc temu zawiózł mnie na grób Babuni. Po drodze śpiewaliśmy piosenki Kory, smakowały mu moje kanapki, które w jego niedźwiedziej łapie wyglądały jak krakersik w piąstce Kostka.


Położył Babuni znicz na grobie. Babci na pewno by się podobał. Niedźwiedź, nie znicz. Tak mnie wzruszył tym, że mnie do Babuni zabrał. A potem pojechaliśmy do Łodzi na obiad do Varoshki. Wygłupialiśmy się, ukradłam mu z talerza kawałek pieczonej rybki, on mi zakosił łyżkę tarhonii.


Narutowicza w Łodzi gościło nas światłem i ciepłym popołudniem zapowiadającym nadejście wiosny. Tylko z powrotem, kiedy dotarło do niego, że jutro praca, zaczął się wściekać. Denerwować. A na koniec na mnie wrzeszczeć. Boże, jak wrzeszczał. A to tylko przez to, że nie ugryzłam się w porę w język i zaczęłam mu kibicować, żeby rozważył propozycję zostania ordynatorem w szpitalu w zupełnie innym mieście. Bo wiem, że by podołał. Dałby radę. Zbudowałby wyjątkowe miejsce. I wreszcie cieszyłby się właściwym szacunkiem, poczułby spełnienie. Kto wie, może nawet miałby szansę odpocząć.
Nie zapomnę tego wrzasku podszytego krzywdą. Krzywdą opuszczonego dziecka. Z nadwagą, która według postulatów Totalnej Biologii mówi o samotności i strachu. "Jestem samotny, nikt się mną nie zajmuje, nie opiekuje, czuję się porzucony i pozostawiony na pastwę losu".

I nawet mnie już nie widzi. Być może nie widział od początku.
Gdyby nie to, że czuję i rozumiem jego ból i strach. Że tak bardzo mu współczuję warunków pracy, szefa z innej planety, nadmiaru obowiązków i niezdrowego systemu, rozerwałabym go ze złości. Ale nie, zaraz, tego też bym nie zrobiła. Bo przecież człowiek, który przegrał, nie szuka winnego. Sam przyznaje się do porażki i ją dźwiga.

Nie jestem w stanie zmusić Niedźwiedzia do przyjęcia pomocy. Nie zmuszę go do pójścia do psychologa. Mogę mu zrobić kluski leniwe, odebrać paczkę z paczkomatu, załatwić fakturę,  zamówić pieczątkę i dopilnować odpowiedniej typografii. Mogę go kochać i mu towarzyszyć - byle z daleka, bo bliskości nie znosi i boi się jej jak ognia i wysokości. Mogę go koronować, kibicować mu - z zastrzeżeniem, że mojego machania pomponami nie zobaczy, a wystrzelonych rac nie usłyszy. Mogę go zapewniać, że ma rzadki dar i złote ręce. Mogę mu wplatać palce we włosy - ale w wyobraźni, bo od jakiegoś czasu mojego dotyku unika. Mogę w nocy nad nim zapłakać, nad tym, że jako dziecko stracił Tatę, że stres go pożera na stojąco, że bierze odpowiedzialność za zdrowie i życie pacjentów, którzy w większości uważają, że to jego zasrany obowiązek skakać nad nimi przez całą dobę. I to wszystko za skandalicznie małą wypłatę.
Mogę mu również świecić irytującym przykładem żałosnej heroski, która dniem i nocą poszukuje sposobów na samouzdrowienie, która poszukuje rozwiązań w obszarze metod alternatywnych, jeździ na ustawienia Hellingera, próbuje odtworzyć historię rodzinną i zaprzestać odtwarzania schematu winy i nieszczęścia. Mogę go irytować próbami skuteczności osteopatów, terapii kranio-sakralnej, ćwiczeń TRE i metod MDR. Mogę, ale on tego nie chce. Nie chce teraz nikogo i niczego. I być może chcieć już nigdy nie będzie.
 
Pod wpływem zadawanych sobie lektur doszłam do wniosku, że przeżywam żałobę. Bo przecież ją przeżywa się po stracie. Możliwości na przykład. Przecież niejedna żałoba już za mną: żałoba po Babuni (w trakcie), żałoba po utraconym bezpowrotnie zdrowiu (względnie w fazie ostatniej), żałoba po dziecku, którego nie urodzę (faza niemożliwa do określenia).
Ale tu tak trudno się przestawić. Bo nie wiem, czy za kilka dni nie zadzwoni i tym swoim zmęczonym, bełkocącym głosem nie powie: "no hej", a ja się ucieszę, że o mnie pomyślał i wyprę to, że działanie jego jest mechaniczne. Że ma potrzebę raportować, że wraca do domu. Że jedzie do przychodni. Że wrócił z przychodni. I że go brzuch boli. A potem powie: "no mów coś". Ale jak się swoim dniem dzielę, to natychmiast kończy. Bo musi. Bo wjeżdża do garażu. Bo jest zmęczony. Bo musi się położyć spać. Bo brzuch go boli. Bo jest zjebany.
To był najpiękniejszy błękit mojego życia: suchy, twardy i tak czysty, że zapierało dech. Wychodziły z niego wolno ogromne anioły powietrza.
Aż nagle zobaczyłam gwóźdż, zardzewiały, wnity ukosem w niebo. Starałam się o tym zapomnieć. Daremnie, kątem oka wciąż zawadzałam o gwóźdż.
I co zostało z mego nieba? Błękit w sińcach.


Krok mój płoszy kałuże
liście zwiędłego nieba

Przewlekam ciągłą samotność
przez ucho igielne latarni

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz