wtorek, 16 kwietnia 2019

Fluctuat nec mergitur

Fani teorii spiskowych zacierają ręce. 15 kwietnia wszak zatonął Titanic. Nie milkną komentarze po paryskiej pożodze. Obok skandalicznych wypowiedzi, jak ta w jednej ze stacji telewizji publicznej, że "szkoda tej barokowej (sic!) budowli", pojawiają się i takie, jak Janka Młynarskiego: "(...) W Syrii na naszych oczach dokonała się zagłada chrześcijańskich zabytków daleko cenniejszych niż Notre Dame i nikt nie klęczał na ulicy z różańcem i się nie modlił. Nikt też na co dzień nie sygnalizuje na Insta kolejnych bombardowań syryjskich miast, gdzie początek miała nasza cywilizacja. Ten pożar to straszna rzecz, ale szkoda, że poruszają nas tylko pocztówki, ikony świata sytych ludzi północy..."

Właśnie. Znów Europa boleje z powodu urażenia swojego ego. Żal mi się zrobiło Quasimoda, bo jest bezdomny. Płakać mi się zachciało: gdzie on się podzieje, biedny, garbaty dzwonnik? "Bo choćby człowiek w nic nie wierzył, zdarzają się w życiu chwile, kiedy wyznaje się tę wiarę, której świątynia stoi najbliżej." Niebywały symbol europejskiej kultury płonął wczoraj na naszych oczach, a my mogliśmy tylko zapchać internet zdjęciami tej katastrofy. A teraz zalewać fora zaznaczaniem: "uważamy, że". Ile dziedzictwa ginie każdego dnia na naszych oczach, na nasze życzenie, na nasze żądanie, na nasz rozkaz. A nikt nad tym nie płacze. Bo przecież i tak to nic nie da.



Mimo że wlew działał przez kilka dni, znów zaczyna się we mnie coś psuć. Wracają bóle sprzed wlewu. Prawa stopa prawie z bólu nie pracuje (Biologia Totalna mówi, że stopa to umiejętność balansowania, a prawa strona oznacza konflikt z partnerem).
Wczoraj po raz pierwszy miałam terapię kranio-sakralną. To bardzo subtelne działanie, do którego nie nawykłam. Na leżance przeważnie jestem szarpana, zginana na siłę, dźgana i skręcana. Wczoraj Ania sprawdzała tempo przepływu mojego płynu mózgowo-rdzeniowego i zaznaczyła, że mam odcięty kontakt z sercem, worek oponowy mam napięty, podobnie powięzi w operowanej nodze. Po terapii byłam wyciszona, choć robiłam szereg zastanawiających rzeczy. Na przykład wyprułam do galerii w poszukiwaniu jakiegoś zapachu, który chyba w zamyśle miał być bezpiecznym, otulającym. Z jednej z perfumerii wyszłam w obłoku zapachów, a tego jedynego nie znalazłam. Chodziłam jak po morfinie, a skończyłam wędrówkę po galerii u Grycana, gdzie zażądałam jednej kulki lodów - koniecznie kokosowych. Kiedy Iwona zadzwoniła do mnie, żeby zapytać, jak przebiegła terapia, odpowiedziałam jej, zgodnie z prawdą, jaką miałam w trakcie wizję. Oprócz tego, że nie czułam, jak ciurkiem płyną mi po policzkach łzy, choć nie towarzyszyło temu żadne wspomnienie, zobaczyłam siebie z góry, jak postać obrysowaną przez koronera. Czyli widziałam siebie umarłą. Ileż mi ta wizja spokoju dała. Ile oddechu głębokiego. Pomyślałam znowu, że wtedy wszystko się skończy. A może dopiero coś się zacznie? Dopiero wtedy? "Umrzeć musi, co ma żyć"? 
I Iwona, i Ania, przeraziły się tą wizją. A ja doszłam do wniosku, że jeśli coś w życiu oswoiłam, to właśnie śmierć. Oswajanie życia idzie mi znacznie bardziej opornie. Nienaturalnie.

Zachwycona czytam po kawałeczku ksiązkę Kathryn Mannix "Ostatnie chwile". Autorka jest lekarką paliatywną, która dzieli się z czytelnikami kończowymi dniami i godzinami życia pacjentów. Kiedy złapałam się na tym, jak mnie ta książka wsysa, doszłam do wniosku, że właśnie tak chciałabym pracować. Przeprowadzać ludzi na drugą stronę. Wyświetlają mi się nieustannie reklamy Uniwersytetu SWPS o trwającym naborze na nowy rok akademicki. I chodzi mi po głowie, chodzi ta psychologia kliniczna. Trudno, po świętach idę sprawdzić, czy takich jak ja przyjmują jeszcze na studia. Oszacuję wówczas, ile zleceń tygodniowo będę musiała brać, żeby zapłacić czesne. 
Bo przecież jakąś drogę czas wybrać. Moje miejsce pracy rozwoju mi nie zagwarantuje - nawet o przetrwanie tam trudno. Przez chwilę myślałam, że kosmos postanowił zrobić zwrot i razem z Niedźwiedziem ulepimy coś na kształt wspólnego gawra. Brutalnie do tej wizji życie zatrzasnęło mi drzwi, a jedyne, co może być tego przyczyną, to niedźwiedzia depresja. Gdyby nie to, że sama przez taką przeszłam, pewnie bombardowałabym go nieustannie. A ja pozwalam mu odejść. Nie mam już siły wysyłać mu codziennie wiadomości z pytaniem, jak się czuje i co z nim. I czy można mu jakoś pomóc. Czy mogę coś dla niego zrobić. Nie, nie możesz, Kasiu. Ten człowiek wybiera powolne obumieranie. Nie ma w nim pędu życiowego. Nie ma w nim zdziwienia, zachwyceń, woli działania i potrzeby dzielenia się sobą, dbałości o kogokolwiek. "Nie mam na nic siły i ochoty". Nie chcę twoich spacerów, liczenia szpaków, chodzenia na lody, wycieczek za miasto, wystaw i filmów w kinie. Wynoś się, wkroczyłaś na moje terytorium. Nie, wydawało ci się tylko, że cię zaprosiłem. A może już mi się odwidziało? Przywiązałaś się do mnie? Dobre sobie, zrobiłem dla ciebie, co było trzeba. Teraz odejdź i daj mi spokój.
A tak, tak, coś mówiłem o Paryżu. Że razem będziemy chodzić po Paryżu, że cię przedstawię cioci. Że ten Paryż dla ciebie odczaruję, bo się go boisz. Ale wiesz co? Nie chce mi się. To znaczy nie mam siły i ochoty na nic. Chcę tylko spać. 

Nie rozumiesz? Wydal się. Wydal się z mojego życia.



Z miliona złożonych do modlitwy palców wzlatująca przestrzeń!

Lecz zdjęło mnie z iglicy jak z haka Wnętrze – przerażenie.

Wyszydzony i opluty śród poczwar rozdziawionych deszczem
wiem: Co znaczę ja żywy o krok od filarów!
Te mury z odrąbanych skał – jak łby ponade mnie
zmartwychwstają z sarkofagu.

Kto wstrząsnął tą ciemnością, nagiął –
i ogarnął?

Wiem. Obciążone Jezusami krzyże
trzeba wyostrzyć w piony budowniczych drabin
i swoją wolę, zrównaną z niezgłębionym lazurem,
swoją śmierć
z ostrołuku
trafić –
- tam na kluczu sklepienia drga zamknięty pęd strzał –

- i trwać pod hurgotem głazów szybujących coraz wyżej i wyżej,
aż je, nie skończone, nagły zawrót
stoczy ze szczytu w dwie wieże, urwane dna.

Kto pomyślał tę przepaść i odrzucił ją w górę!






Do nieodbytej wycieczki do Paryża





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz