środa, 28 czerwca 2017

Chrabąszcza umieranie

Dziś pogoda była nieznośna. Zaspałam, bo radiobudzik wyłączył się z powodu przerwy w dostawie prądu. Zapowiadali wielkie upały, więc stolica miała umieścić dziś kurtyny wodne na ulicach, żeby przechodnie mogli się schładzać. Kiedy wstałam, okazało się, że natura wyprzedziła Ratusz. To była prawdziwa zasłona z deszczu. Lało jak z cebra przez dwie godziny. Potem nastała bezlitosna kanikuła. Paliła chodniki, przechodniów, kleiła do ciała bluzkę, mdliła okrutną wonią niemytych ciał w autobusach. Prażyła jak pestki słonecznika na patelni. A wieczorem znów zagrzmiała i zlała ulice Warszawy deszczem.

Wyszłam na balkon, żeby bosymi stopami zanurzyć się w deszczówce, która grzała się od balkonowych płytek.
Na parapecie okna zobaczyłam niezwykłą scenę, jak z szekspirowskiej sztuki o królewskim umieraniu. Po Saskiej Kępie, choć pewnie nie tylko, kołują popołudniami olbrzymie żuki. Nie mam pojęcia, jak mogą się nazywać, bo odróżniam osy od pszczół, ale szerszenia od osy już nie odróżnię. Na pewno nie wtedy, kiedy jest w locie. Stosunkowo niedawno dowiedziałam się również, że to, co mam za bąka, jest trzmielem. I tak to właśnie język wyprowadza mnie na manowce.
W każdym razie nad Saską Kępą, a dokładniej moim balkonem, wieczorami kołują olbrzymie latające stworzenia, które swoimi skrzydłami wytwarzają niski, irytujący dźwięk. Mimo tego intuicja podpowiada mi, że nie są groźne. Może to chrabąszcze? Nie wiem. W każdym razie na widok osobnika padam nieomalże na balkon, bo jego niezgrabny nieco lot zaskakuje konsekwencją wściekłego messerschmitta.

Po dzisiejszej ulewie obserwowałam jednego takiego jasnoszarego niby-chrząszcza. Nie brzmiał już w trzcinie, bo miał mokre skrzydła. W niezrozumiałym dla ludzkiego gatunku celu próbował wspiąć się na okno. Co chwilę przewracał się na plecy, mocząc ponownie i tak już mokre skrzydła. Odwłok ma ciężki, a nóżki nieproporcjonalnie cienkie. Przegrywa z grawitacją i strukturą farby na parapecie. Znalazłam w tym jakąś masochistyczną przyjemność, że przyglądam się chrabąszczym syzyfowym pracom. Widziałam w tym jakiś wielki smutek, ale i wielki heroizm. Jak ten owad godnie walczył. Ile w nim było dumy i nieugiętości. Kilka razy prawie sturlał się z parapetu, grzebiąc wcześniejszą kilkuminutową wspinaczkę. A mimo tego próbował dalej.
Nie ma mięśni śmiechu ani kanalików łzowych. Nie może sobie ulżyć. Nie pojedzie na ustawienia Hellingera. Nie wypije piwa, nie zapali papierosa. Nie weźmie Diclo Duo, żeby ugasić ból istnienia. Nie opublikuje posta na blogu. Nie wścieknie się na zmanipulowane wiadomości w telewizji reżimowej. A jednak ciągle zaczyna od nowa. Nie piśnie nawet, bo nie ma czym pisnąć.
Nie znam jego prawdziwego imienia. On mojego też nie. A jednak za każdym razem się podnosił. Nawet kiedy wszystko wskazywało na to, że sturla się prosto w zmęczone upałem pelargonie sąsiadki. Piękne było jego umieranie, choć odwłok dźwigał z wielkim, smutnym trudem.
Zastanowiłam się, czy i ja tak wyglądam.

I przypomniało mi się:

Jednostronna znajomość między mną a wami
rozwija się nie najgorzej.

Wiem co listek, co płatek, kłos, szyszka, łodyga,
i co się z wami dzieje w kwietniu, a co w grudniu.

Chociaż moja ciekawość jest bez wzajemności,
nad niektórymi schylam się specjalnie,
a ku niektórym z was zadzieram głowę.

Macie u mnie imiona:
klon, łopian, przylaszczka,
wrzos, jałowiec, jemioła, niezapominajka,
a ja u was żadnego.

Podróż nasza jest wspólna.
W czasie wspólnych podróży rozmawia się przecież,
wymienia się uwagi choćby o pogodzie,
albo o stacjach mijanych w rozpędzie.

Nie brakłoby tematów, bo łączy nas wiele.
Ta sama gwiazda trzyma nas w zasięgu.
Rzucamy cienie na tych samych prawach.
Próbujemy coś wiedzieć, każde na swój sposób,
a to, czego nie wiemy, to też podobieństwo.

Objaśnię jak potrafię, tylko zapytajcie:
co to takiego oglądać oczami,
po co serce mi bije
i czemu moje ciało nie zakorzenione.

Ale jak odpowiadać na niestawiane pytania,
jeśli w dodatku jest się kimś
tak bardzo dla was nikim.

Porośla, zagajniki, łąki i szuwary –
wszystko, co do was mówię, to monolog,
i nie wy go słuchacie.

Rozmowa z wami konieczna jest i niemożliwa.
Pilna w życiu pospiesznym
i odłożona na nigdy.

Poszłam raz jeszcze na balkon. Weszłam w momencie, kiedy chrabąszczy Syzyf spadał na parapet sąsiadki. Przez chwilę leżał nieruchomo. Potem znowu zaczął swoją mozolną wędrówkę. Dużo słabszy i upadkiem oszołomiony. Ale walczył dalej. Walczy nadal. Zupełnie bez łez.

W weekend po raz pierwszy w życiu byłam świadkiem na ślubie. Iwonki. Mimo że na chwilę przed wejściem do kościoła Iwona miała na twarzy tylko swoje wielkie błękitne oczy i mocno postarzający ją makijaż w brązie, odprowadziłam ją. Jeśli tak chciała. Choć ze zgrozą zarejestrowałam, że autentycznie i gorliwie o jej szczęście się modlę. Mimo że przecież mocno wierzę w to, że Bóg nie istnieje, bo zawsze wybierałam bardziej skomplikowaną drogę.

W sukni wyglądała jak księżniczka z bajki. Ileż było z tą suknią zachodu, ile nerwów, poganiania krawcowej, obarczania winą całego świata za to, że ślub w czerwcu, a suknię zdecydowała się zamówić do szycia w maju. A jednak - było warto. Powiedziała "robię to dla męża". Ciekawe, czy mąż szył garnitur również z myślą o niej. Jakkolwiek by było - naprawdę życzę im jak najlepiej. Ja - wróg wszelkich instytucji, szczególnie małżeństwa. Kościelny sceptyk. Marny wyrodek katolickiego kryształu. Drugorzędnie genialna córka nieoficjalnej wspólnoty. To przecież Iwonka. To również dzięki niej chodzę. Jeśli nie głównie dzięki niej. Niech im się darzy, niech im się ściele pod nogi, niech smutki się płożą, a słońce przyświeca. I niech ironia i szarość codzienności trzymają się od nich jak najdalej.

Ile na tej Kielecczyźnie piękna, ile tlenu, ile stolicą nieskażenia. Rano obudziły mnie ptaki, takie, których głosów nie słychać na Mazowszu. Po drodze minęłam miejscowość o nazwie Sielpia i musiałam się tam zatrzymać, żeby popatrzeć na jasną taflę szerokiego jeziora. Wieczorem szemrały świerszcze, na nogach mam niezliczoną ilość komarzych ukąszeń, a w sobie noszę wciąż powidok delikatnych wzniesień, falowań i ostrych zakrętów w kierunku Skarżysko-Kamiennej. I smak chleba, takiego prawdziwego, co mąkę na dolnej wardze suchą bielą osadza. I jajecznicy, co na talerzu wyszczerbionym z rysunkiem truskawki niemal pomarańczowa. I kawy zalewanej bezpośrednio po zmieleniu w młynku, chrzęszczącej jeszcze między zębami. I serka wędzonego, co na słońcu prawie z talerzem się stopił. 

I to rodzeństwo Iwony - takie piękne, takie jasne, do pomocy sobie nawzajem gotowe. Siostry takie serdeczne i dostojne. Do izby największej zapraszające tak szczerze. Chleb krojące z uwagą i uśmiechem. Ciche, czujne, z lakierem na paznokciu odprysłym i piersiami mleka pełnymi. Dziećmi w wózkach i snem niedosiężnym gdzieś pod powieką.

Na Sadybie pachną lipy. Panowie z zarządu zabronili mi pracować z domu - mam brać zwolnienie lekarskie, czyli robią wszystko, żeby mi pojechać po pensji. Przy każdej możliwej okazji. Prowadzą ewidencję moich godzin pracy. Nie rejestrują tego, że już od 6 rano siedzę i czytam. Że po pracy idę do kina, żeby potem przed północą jeszcze o filmie napisać. Nie jest mi już przykro, kiedy redakcja przesyła sobie tajną korespondencję, w której ze mnie dworuje. Nie wadzą mi już wybuchy śmiechu, kiedy wchodzę do newsroomu. Odliczam tylko czas do momentu, w którym stamtąd wyjdę i zacznę żyć.

Jak wczoraj, kiedy poszłam na spotkanie autorskie debiutantki Pana Fi. Sympatyczne dziecko i nie najgorsza książka. Przed księgarnią zapytał mnie, co łączy następujące słowa i wyrażenia: "apokryf", "świetlistość narracyjna", "fabularna asymetria" czy "eliptyczność". Przyznałam się w bezmiarze blond szczerości, że nie mam pojęcia, ale wszystko rozumiem. Na co Pan Fi spuścił oczy i powiedział, że to są słowa, których zarząd zabrania mu używać, bo są za trudne. Bo autorzy nie rozumieją, a tak naprawdę w domyśle zarząd nie rozumie. "Apokryf" - nie rozumie. Przypomniało mi się, jak w obecności mojego zarządu użyłam określenia "ad rem" oraz "rozumowanie ad absurdum", a panowie mieli wonczas otwarte usta. I już wiedziałam, o co chodzi. Za komentarz wybrałam wyniosłe milczenie. Choć moje doświadczenie zawodowe ma się tak do doświadczenia Pana Fi jak miód z Biedronki do pasiek w Gorcach, chyba przez chwilę patrzyliśmy na siebie z pełnym melancholii zrozumieniem.
A potem Pan Fi wyszedł ze spotkania, zapalił papierosa, głośno wypuszczając dym i zapytał, czy panna Kaś ma ochotę na piwo. Cóż, z Panem Fi to nawet gotowam płyn hamulcowy wypić.

Poszliśmy do Cafe Kulturalnej, a po drodze Pan Fi opowiadał o wycieczkach autostopem z synem. Chłonęłam każde słowo i wyławiałam szerokim wędziskiem każdy ślad emocji w jego głosie. Ręce mi drżały, bo wyobrażałam sobie, że Pan Fi jest moim Tatą i też tak jeździmy po Ukrainie, po stepach, po Ustrzykach Dolnych i po Ursusie. I że mówi o mnie z takim zaangażowaniem jak o swoim Synu. Z takim podziwem, dumą taką niemożliwą, aż powietrze gęstnieje i w Jacka kształt przyjmuje. I chwyciłam ten liliowy cień tęsknoty w głosie Pana Fi, przytrzymałam jak trzepiącego się motyla, uszczknęłam trochę z tego pyłku i puściłam dalej.

Siedzieliśmy na murku, piliśmy z butelek rzemieślnicze piwo, a za naszymi plecami bawili się hipsterzy i zblazowana młodzież, która o zgniłości nawet nie słyszała. Pan Fi opowiadał o swojej matce, o wyrafinowanym kłamstwie kobiet, o cudzie przyjścia na świat Poli, jego siostrzenicy i o rękopisach debiutantów, co nieraz tak słabe, jak szkolne wypracowania. I zachwycał się urodą kobiet, jak tylko on zachwycać się potrafi: niewulgarnie, z podziwem głębokim i pokłonem Schulzowskim, choć bez padania przed kobiecą siłą na twarz. A potem o Krakowie, ciszy Niedzicy, ciemności Ropek i zapachu wspólnej izby, porannym czytactwie poezji i świetle nad górami, kiedy słońce zachodzi.

Kiedy odprowadził mnie na przystanek, spojrzał na mnie tak ciepło, aż obraz przede mną zmętniał i poczułam, że przygniata nas ta sama tęsknota, choć Pana Fi większa. Bo inaczej tęsknić za kimś, kto krwią z twojej krwi i kością z twojej kości, a co innego - za fantomem osoby. Spuściłam głowę, żeby się nie rozpłakać, nie teraz, nie tutaj, nie na przystanku 507 pod Złotymi Tarasami, gdzie Hard Rock Cafe i bielizna z H&M w promocji. Szybko zareagował. Złapał mnie prawym ramieniem, a ja czułam zapach jego koszulki z Markiem Hłaską, co nasiąknął dymem Lucky Strike'ów; i przytuliłam się tak rozpaczliwie do jednodniowego zarostu mojego Nauczyciela, którego chrzęst jeszcze bardziej potęgował we mnie tęsknotę za Tatą. Kiedy szepnęłam przez ściśnięte gardło "dziękuję", musnęłam ustami płatek jego ucha. Drgnął. Zdjęłam mu ręce z szyi, popatrzył na mnie przez chwilę nieruchomo, zupełnie jak J., a potem położył mi rękę na głowie.
Kiedy wchodziłam do autobusu, nie dał nic po sobie poznać. Tylko po raz pierwszy powiedział do mnie po imieniu: "dobranoc, Kasiu".

wtorek, 20 czerwca 2017

Widzenie

Podczas ostatniego wlewu uznałam, że należy zgłosić fakt, że od kilku miesięcy widzę coraz gorzej. A najgorzej widzę przy wahaniach ciśnienia. Nie tyle na oko wchodzi mi mgła, ile siada mi ostrość. Jak w jakimś starym, nieczyszczonym aparacie. Potem oko czerwienieje, buntuje się, że ekran, że słońce, że lampka, zmiana oświetlenia. Bóle głowy też mogą mieć przecież i z tym związek. Uznałam, że delikatnie, niehisterycznie, bez hipochondrycznych westchnień, bardzo rzeczowo Instytutowi zakomunikuję, że taka rzecz ma miejsce. Ot, pro forma. Nienerwowo, nie, broń Boże.
Rezydentka w Instytucie wysłuchała mnie. Przecież wszyscy mnie tam już znają. Malutka jak dziewczynka idąca do pierwszej komunii, o sprawnych, szybkich dłoniach osłuchała mnie dokładnie, wypytała i powiedziała:
- Tu już musi orzec pani doktor, czy skierowanie do okulisty potrzebne. Ja nie mogę.

No dobra, przecież nie piszczę, że mi się cokolwiek należy. Już jak jest Infliksimab, to co ja się będę. Okazuje się jednak, że sprawa jest poważniejsza niż myślałam. Historia zatoczyła koło. Nadciągnęła pani doktor, która dokonywała mojej kwalifikacji, kiedy wariował we mnie jeszcze Hrabia Encorton. Potem widywałyśmy się na korytarzach. Zawsze uśmiechnięta, biegnąca, z włosami związanymi w kok nad karkiem, o oczach jak spłowiałe chabry. Czółenka ma na czterocentymetrowym, szerokim obcasie, ze skóry licowej, skrzypią, kiedy drobi po korytarzu. Pasowała mi do wiersza Kamieńskiej "Są anioły, naprawdę, są anioły". Wypytała mnie dokładnie, rzetelnie. Powiedziała: "nie ma pani objawów zapalenia błony naczyniowej. Jest pani jednak po ciężkim rzucie. Dodatkowo ostatnie badania naukowe wykazały, że leczenie biologiczne może spowodować niekontrolowaną koagulację białek, co w konsekwencji może czopować naczynia krwionośne i zaburzać przepływ w tętnicach. No nie musi to u pani doprowadzić do nieszczęścia (spogląda badawczo, czy nie mam zawału), ale trzeba to sprawdzić. Niezwłocznie. Natychmiast. Proponuję jakąś specjalistyczną placówkę kliniczną. Na przykład Szpital Praski.

Szpital imienia Przemienienia Pańskiego. Pięknie położony, naprzeciwko Parku Praskiego z XIX wieku, gdzie zoo, dużo topolowego cienia, gdzie liceum niedaleko, Stare Miasto, Ząbkowska, Wileniak i uśmiechnięte truskawki. I to powietrze takie inne, znad rzeki, kamienice zniszczone, ale wyniosłe, dostojne, choć nadgryzione zębem czasu i lekceważenia deweloperów. Do Łodzi takie podobne. Gdzie z Toot jeździłyśmy pod Pomnik Czterech Śpiących w drodze na koncert Świetlików. Na ulicę 11 Listopada. Dobrze będzie, Kasiu, bo co ma nie być. Będzie dobrze, jak zawsze. Na pewno tam będzie ktoś miły, na pewno się znajdzie jakiś anioł stróż, Eugenia się wyhasa, spodoba jej się tam. Miłosz przecież tam się leczy. nie będzie źle, już dobrze, nie takie miejsca masz za sobą.

Nie, nie słyszę tego.
To nie skowyt zwycięski Eugenii, to tylko obłok szumi.
Tętnica środkowa siatkówki ("złapałem stopa, stojąc pośrodku niczego, aż do samej stacji metro Służew, to był cud mniemany"), tętnica łzowa ("Nie płacz, Konstanty, ciocia da ci swoją babeczkę"), tętnice rzęskowe tylne krótkie ("nie będę tak z tyłu siedzieć jak przyzwoitka, idę na kocyk do przodu"), gałęzie mięśniowe ("patrz, Henryczku, jakie duże drzewo, słyszysz? Szumi dla ciebie"), tętnice rzęskowe przednie ("a co by Pana kolega powiedział na to, gdyby to Pan z Anną się oddalił i, dajmy na to, cały wieczór rzęsy jej liczył?").
Zalewa mnie wspomnienie zapachu Sterisolu. Ściska mnie w gardle. Do oka zbliża się igła, miażdżę palce rezydentki, tak bardzo chcę do mamy. Tętnica sitowa przednia ("nie, nie, damy siadają z przodu, drzwi pannie otworzę"), tętnica oponowa przednia ("z tej zjeżdżalni do wody? ja? na tej oponie? oczywiście, że tak!"), tętnica sitowa tylna ("co najdłużej zachowasz w pamięci z Kazimierza?").

Oddychaj, to tylko ciało. Można nad nim zapanować, a jak nie, to sobie brak władzy wybaczysz. Umiesz już. Bogna nauczyła. Tętnica nadoczodołowa ("panna Kaś należy do tego pokolenia, które czyta jeszcze całym sobą"), tętnica grzbietowa nosa ("Panie Fi, Panie Fi, komar Pana pożera! - Niech mu panna w czerep trzaśnie! - Ale on na Pana nosie!), tętnica nadbloczkowa ("Atlas. Doppelganger" - humor spity z ust Vargi - pani Kasiu, czy możemy to określenie wykorzystać w materiałach dla mediów?), łuk sprzydłowopodniebienny, Marquez, "Habibati", Vibovit i Macedonia.

Atakuje mnie to wszystko tak nagle, w pięknej, wyremontowanej dzięki unijnym pieniądzom przychodni oddzielnego skrzydła szpitala. Ulica Sierakowskiego ocieniona. Jakiś pan miotłą zamiata liście zeschłe. Biją dzwony w katedrze. Niedaleko salon sukien ślubnych. ładne te sukienki. Skromne. Miło popatrzeć. Patrzeć. Widzieć.

Wokół mnie ludzie w ciemnych okularach, trzęsący się staruszkowie. jakaś babcia rozwija z pergaminu kanapkę z białym serkiem. Młoda pani doktor biegnie w Crocsach. Granatowych. Jak moje. Jak te, które kupiłam sobie w hołdzie rezydentce Małgosi o oczach laskowych, która w nocy do mnie nawet przychodziła. I w pokoju wyświetliła mi cyfrę 3 na ścianie, wielką jak cielę, a ja nie widziałam jej, nie widziałam jej jednym okiem wcale. Jakąś starszą panią prowadzą po pobraniu krwi dwie kobiety.

Kanikuła. Wachlowanie skierowaniem. Ócz do nieba wznoszenie. Po godzinie wreszcie moja kolej do rejestracji. Podaję papierek drżącą ręką. "Pacjentka po utracie wzroku, w trakcie leczenia biologicznego, zgłasza zaburzenia widzenia, w wywiadzie przebyte zapalenie błony naczyniowej, z nagła zaćmą, bez objawów uveitis w momencie skierowania. CITO!"
Pani w okienku ma kredką obrysowane brzegi powiek. Kredką grey. Pastelowy kołnierzyk wyłożyła na biały fartuch. Fartuch szeleści. Taki czysty.

- Na chwilę obecną możemy pani wyznaczyć wizytę na drugą połowę października.

Puk-puk. Puk-puk. Czy pani oddycha, pani Kasiu? Proszę oddychać. Oddech i dopiero mówimy.

- Ale skierowanie jest na cito - mówię. Głośniej niż powiedziałabym przed spotkaniami z Bogną.
- Proszę panią, tutaj wszyscy są na cito. Nie tylko pani. No to co? Zapisywać, czy pani gdzie indziej idzie?

Usiadłam na ławce przed szpitalem. Błogosławieni bądźcie ci, którzy ławki w miastach rozmnażacie. którzy Planty tymi ławkami zasłaliście. Który pozwalacie spocząć, oprzeć się, pochylić.
Nie stepuj po mnie, Eugenio. Wiem, co mi Mama wczoraj powiedziała. Tak, wiem, że "jak zwykle niczego nie potrafisz załatwić. A teraz panowie z zarządu cię zniszczą. I słusznie. Nie umiesz o siebie zadbać."
Idź do żyraf, Eugenio. Dziś wieczorem się Tobą zajmę. Dziś kolegium. Muszę być gotowa. Musze być dzielna. Muszę po sobie nie dać poznać. Bo i tak pomoc mogę sobie dostarczyć tylko i wyłącznie sama.

Na Ząbkowskiej wczorajsze pączki za pięćdziesiąt groszy. Targowa tradycyjnie stoi. Klimatyzacja w autobusach nie daje rady.
Przeżyję to kolegium.
A jutro pójdę do kina. Film.
Zobaczyć. 

piątek, 16 czerwca 2017

Legenda miecza

Odwaga bycia szczęśliwym obejmuje również odwagę bycia nielubianym. Z nieskrywaną satysfakcją stwierdzam, że mogę nadać sobie status początkującej na mojej drodze dążenia do doskonałości w tej trudnej sztuce.

Po trzech miesiącach wróciłam do pracy. Na mój widok nikt nie zatańczył z radości. Raczej kilka osób przewróciło gałkami ocznymi, zadało kurtuazyjne pytanie, jak się czuję, nie czekając na odpowiedź. Redakcja daje mi odczuć, że jestem niechciana. A Clint Eastwood mawiał, że jak gdzieś cię nie chcą, nie daj się stamtąd wyrzucić.

Przepływu informacji jak nie było, tak nie ma. Nadal jestem traktowana jak zło konieczne. Przyjrzałam się sobie w tej sytuacji - już mnie ta perspektywa nie ziębi i nie parzy. Pogodziłam się z tym. I mogę sobie ewentualnie znaleźć inne zmartwienie.

Drugiego dnia po moim powrocie rozmawiał ze mną zarząd. Muszę z dumą przyznać, że nie podejrzewałam, że jestem w stanie po miesięcznej batalii z nimi rozmawiać w taki sposób, w jaki to uczyniłam we wtorek. DO panów chyba dokapało, że sprawa jest poważna i to nie ja mam problem, a oni - szalony. W który sami się wkopali. Są pod ścianą - a nie ja. 

Naczelny powiedział: "błagam cię, pisz te swoje teksty o kulturze, bo to się jeszcze klikało. A teraz online stoi". Przypuszczam, że tak źle nie jest, ale powoli przystąpiłam do pierwszych działań oskrzydlających i po dwóch dniach napisałam dwa teksty. Takie od podstaw. Nie tam, że adaptowałam informacje prasowe.

Mimo ponad miesięcznego urlopu jestem zmęczona: bieganiem na rehabilitacje, kontrole, odbieraniem telefonów, gryzieniem się, czy firma przyzna mi zaległe wyrównanie pensji, czy nie. Na szczęście ratowały mnie książki czytane w ilościach hurtowych. Czytam wszystko i wszędzie, złapałam się nawet na tym, ze jak w autobusie skończyłam czytać zbiór opowiadań Papużanki, rozwinęłam ulotkę od plastrów do depilacji. I czytałam z pasją.

Dwa dni pobyłam w Krakowie na Festiwalu Miłosza, korzystając z gościnności Anki i samego Krakowa. Zmienia się to miasto co roku nie do poznania momentami. Teraz na przykład Mickiewicz musiał być w trybie pilnym czyszczony z ptasich odchodów. Tak bardzo gołębie mesjanizm mają w poważaniu.

W Nowohuckim Centrum Kultury odwiedziłam wystawę Beksińskiego i ze zdumieniem stwierdziłam, że ta sprzed siedmiu lat na Mazowieckiej była znacznie lepsza. Ku mojemu zaskoczeniu - Beksiński już mnie nie przeraża. Zauważam w tych pracach dużo humoru. I nie zastanawiam się, czy to, co widzę, to rodzaj zaburzenia.

Dowlokłam się na Cmentarz Rakowicki w wiadomym celu. Gorąco było tego dnia, dlatego wdzięczna byłam losowi za mnogość krakowskich ławek i cień cmentarnych lip. Kwatera G-d-d. Szukam. Obchodzę wydzielony kwadrat z każdej strony. Idę już czwarty raz i w myślach mnę siarczyste przekleństwo. Na rogu dwóch grabarzy - pan Zdzich i pan Zbych. Pan Zdzich ma już w papierosie popiół długości siedmiu centymetrów. Pan Zdzich zalotnie oparł nogę o szpadel. I wrzeszczy do mnie po niekrakowsku:

- E, wygląda pani, jakby Szymborskiej szukała.

Zaiste. Patrzyłam wprost na pomnik Wisławy, tylko noblistka grała i ze mną w jakąś wyrafinowaną grę. Zostawiłam jej na pomniku papierosa. Odpali sobie od innych zniczy.



Nad grobem Romana Ingardena zadumałam się. Że to od niego zaczyna się śmierć krytyki literackiej. Bo tyle odczytań ile lektur, tyle interpretacji, ilu czytelników. I nie to jest ładne, co jest ładne, tylko to, co się komu podoba. Młodość w bibliotekach. Opasłe tomiszcza targane autobusem numer dziesięć w kierunku Koniuchów, wysiadka na Lelewela i nocne siedzenie nad dziełami zebranymi. Nie mam już tego Ingardenowi za złe. Nie mam o te pisma do niego żalu. Wiedział, co mówił. Pokłoniłam się. Poszłam do Matejki. Z pretensjami, że i przez niego uważamy się teraz bezpodstawnie za naród wybrany.

Na ławeczce przy jakimś stuletnim grobowcu - zatrzęsienie emerytek. Przyjechała cała pielgrzymka. Już się ucieszyłam, że szukają Szymborskiej. A gdzie tam. "Zbynia Wodeckiego - nie wie panienka, gdzie położyli?"

Nie wiedziałam. Pożegnałam panie grzecznie.

Nad wyraz zastanawiające były jednak czwartkowe przygody po koncercie Marcina Świetlickiego, który w sobie tylko właściwym olewczym, choć emocjonalnie zaangażowanym stylu wyśpiewał wraz z Julią Kamińską poezje Wojaczka. Dostałam trochę dreszczy, bo przypomniał mi się Maciek skrzypek z liceum, który mi te wiersze kazał odczytać inaczej. Pamiętam, jak przy sali gimnastycznej stanął kiedyś za mną, położył mi skrzypce na lewym obojczyku, a drugą ręką ze smyczkiem mnie objął i powiedział, głębokim jak na licealistę głosem: "a teraz na tobie zagram, Kasiu". I wyrecytował, grając jednocześnie:

O zmierzchu, kiedy suma winnej śmierci krwi
Już nie obciąża Ziemi, gdy na inną, gwiazdę

Pierwszą - lepszą przelana; my musimy zawsze
Być dojrzali do nowego bohaterstwa.


Cóż ja wówczas z tego rozumiałam? Pewnie nie więcej niż teraz. A może właśnie wtedy - więcej?
Po koncercie, na który zawlokłam dzielną Ankę, towarzyszył nam Pan Fi. A do niego - jak pszczoły do miodu - ściągnęła cała poetycka wierchuszka - wciskany na siłę do kanonu lektur Marcin Świetlicki, nagrodzony za dwa dni Marcin S, prozaicy, krakowskie dziwolągi, grafomańscy lanserzy i filozoficznie do życia nastawione milczki. Wylądowałam w tym zacnym gronie z twardo po ziemi stąpającą Anką w jakiejś nieskończonej mordowni na Floriańskiej. Na początku z przerażeniem odkryłam, że oddycham nierówno, robi mi się gorąco - takie knajpy to były ulubione miejsca Michała. Szybko, Bogna. Jest. Siedzi ze mną. Michała tu nie ma. Michał jest na innej planecie. Opiekuje się nami Pan Fi. Już dobrze. Butelki stukają, bo to szkło. Nie dlatego, że jedna z nich wyląduje na twojej głowie, Kasiu. To inna bajka. Już dobrze. Jesteś bezpieczna.

Świetlicki prawi o kaskaderach literatury. Piwo mogę wypić, a mogę nie. Poeta podpisuje mi płytę piórem od Pana Fi pożyczonym. Nadążam za żartami, choć ani przez chwilę nie mówię nic, żeby się komuś przypodobać. Świetlicki mnie wypróbowuje: czy dam się zagiąć, zagadać, złamać. Przepytuje z prozy lat 70. Nie wiedziałam, że tyle pamiętam. Poeta przekręca głowę. Wyciąga długą szyję, a wystająca grdyka jest jak palec niezgrabny na skrzydle melodii. Z głową w ramionach jest jak kawałek rzeźby oddychający rzadko i boleśnie. Krząta się w myślach wśród ptaków i kamieni, chrzęst myśli zagłuszając kolejną pięćdziesiątką wódki.
Dedykację wpisuje mi na opakowaniu płyty w formie wiersza. Zdejmuje okulary. Patrzy raz na Pana Fi, raz na mnie. I mówi:
- No, to jak Filipie, wpadka to twoja, czy nie?

Pan Fi się śmieje, coś odpowiada, nie pamiętam. Świetlicki mierzy mnie mglistym już wzrokiem, podnosi płytę na wysokość oczu i pyta, podejrzliwie patrząc:
- No i co pani zrobi z tą płytą, jeśli mogę zapytać?
Nagle wstępuje we mnie diabeł z jakiejś innej epoki i głosem spod przepony, nachylona konspiracyjnie, odpowiadam:
- Będę intensywnie używać wewnętrznie - wycyzelowałam dykcyjnie każde słowo.
Ze zdumieniem odkryłam, że pozostali panowie literaci również się nachylili, żeby lepiej słyszeć. Poecie brwi podjeżdżają do góry, wali pięścią w stół, wszyscy podskakują, a on krzyczy:
- Musi, że to twoja córka! Nie przegadasz cholery! Polać jej!

Widzę, jak Pan Fi mości się ukontentowany na swoim miejscu - jeszcze mu tego brakowało, żeby z Warszawy przywlókł jakiś intelektualny obciach. Panowie próbują konstruować jakieś nieprzystojne żarty. Pan Fi ucisza ich jednym królewskim gestem i, marszcząc brwi, mówi: "zabraniam przy paniach".

Natychmiast przez piwną mgłę przebiła się do mnie myśl: "Tato, a Ty? Byłbyś teraz ze mnie zadowolony? Też byś się tak uśmiechał pod nosem? Zerkałbyś rozbawiony? Odprowadziłbyś do taksówki, jak Pan Fi? Adorował cały wieczór? Dbał, żeby założyć kurtkę dżinsową? Czy też dałbyś mi odczuć, że jestem najważniejsza na świecie?"

Ciśnienie, z jakim Anka leje na wszelkie poetyckie weltschmerze, jest dla mnie prawdziwym zbawieniem. Z radością obserwuję, jak Pan Fi na Ankę nie może się napatrzeć i żartuję, że może się gdzieś oddalą, żeby Pan Fi ógł policzyć jej rzęsy. Mój Nauczyciel strofuje mnie, że nadmiernie szczegół fetyszyzuję, a nie widzę, jaki to śliczny i niepowtarzalny profil. Jaka delikatność urody. Jaka dusza jasna. Ejże, Panie Fi, jak nie widzę? Widzę aż za bardzo, może dlatego od tego światła tak uciekam? Czasem ta radość bycia i trwania mnie przeraża. Muszę to zawsze podświadomie gdzieś skaleczyć, ubrudzić. Jeszcze tego nie wyleczyłam. Może nigdy nie dam rady?

Ciemnie dni wracają, a jakże. Tak jak dziś, kiedy siedziałam w pracy sama z kolegą B., który głównie przeglądał Allegro. Albo w poniedziałek, kiedy siedmiogodzinne siedzenie za biurkiem zabetonowało mi plecy tak, ze półprzytomna z bólu wróciłam do domu. Zbliżała się burza. Ciężka, potężna. Ćmiło mnie w głowie, sodko robiło się z bólu. Złamałam się i połknęłam Diclo Duo. Przestraszyłam się, bo zaczęło mi się kręcić w głowie i plątał się język, kiedy rozmawiałam z Ewą przez telefon. Położę się na godzinę - pomyślałam. Będzie bezpieczniej, nie przewrócę się, nie uszkodzę, Eugenii dogodzę, pozwolę sobie na słabość i będę dla siebie dobra.

Śni mi się obóz koncentracyjny. Taki, jak na zdjęciach w podręcznikach do historii. Brunatno-szary, drżący od poukrywanych pluskiew, smrodu palonego białka i przegniłych sienników. Strach umiejscowił się gdzieś po lewej stronie pod żołądkiem. Rozglądam się rozpaczliwie we śnie, czy jest tu ktoś, kto mnie uratuje. Za rękę stąd wyprowadzi. Nie mogę się odwrócić za siebie, bo wiem, że zobaczę jakiegoś strażnika, który do mnie mierzy z broni maszynowej. Idę coraz szybciej, a spod ziemi wystrzeliwują w moim kierunku kościste ręce. Chwytają mnie za kostki. Próbuję iść szybciej, ale nie mam siły. Słabnę - tak jak wtedy, kiedy w ciągu dnia ból się nasila i już nie jest najgorszy. Najgorsze jest zmęczenie, nieludzka słabość. A z drugiej strony - wiem, że kiedy się zatrzymam, umrę. Muszę więc za wszelką cenę iść przed siebie. Walczyć. Przetrwać. Wydostać się stąd. Prawą ręką szukam ręki Taty. Pokaż mi, w którą stronę iść. Pokaż. Uratuj mnie.

Budzę się o 22.40. Nieskończenie obolała, mimo połkniętego leku. W zębach chrzęści mi piach. Nie wiedzieć czemu.

Otrząsam się, sięgam po telefon. Pan Fi napisał. Pyta, jak się czuję. Czuje, jak jest. Jakimś cudem czuje. Piszę mu, że ból mnie rozpiął na krzyżu. Że to jeden z tych dni, w które nie wierzę w poranki. I że się oddalę ja, zbolałe zwierzątko, bo marudzę i jestem nieznośna. I nawet Pan Fi nie pomoże.
"Niech słowa zbolałość zgaszą ciut. Bardzo proszę. O moment, o psi pazur. NALEGAM tu. Jutro na wieś do brata ruszam, plecak ciężki jak słownik Doroszewskiego, kolega zawiezie autem, 5 godzin tylko. Będziemy potem na cmentarzach pracować."
Wycofuje się rakiem Eugenia. Nie da temu rady. Nie podoła. Poszła bujać się na lampie w drugim pokoju. Wzruszam się czułością Pana Fi.



Odkąd jest w Nowicy, codziennie przysyła jakieś zdjęcie - a to złotej godziny, jak słońce nad Beskidem się zniża, a to widok krzyża złamanego, co go z bratem naprawiać będą. Wpuszcza mi pod żebra powietrze. O 6 rano dziś z czytactwa znad kawy i papierosa fragment zasyła:

Są znaki, że przyjdzie wojna:
komety, orędzia, mowy.
Są znaki, że przyjdzie miłość:
serce, zawroty głowy.

Piszę mu, że nie rozumiem reszty strofy. A wojna tak, będzie. Bo ludzi jest za dużo. 



Poszłam do kina na film o Królu Arturze. Czytam go nie przez pryzmat staroangielskiej legendy, według której wciąż królem Anglii jest Artur z Ekskaliburem. Brzmią we mnie słowa: "oddaję ci hołd za to, że pokazujesz mi, kim jest diabeł". "Jestem ci wdzięczny, bo ty mnie stworzyłeś". A im bardziej rosnę w siłę, tym większa do mojej siły przeciwwaga. Im lepiej radzę sobie z Bólem, tym bardziej on tężeje.

Lato zapowiada się raczej chłodne, ale duszne, dokuczliwe i kapryśne. Nad horyzontem wciąż błyska się i słychać szczęk żelaza.


czwartek, 1 czerwca 2017

Zmarszczki

W tym roku kończę 32 lata. Mimo tego wciąż wiele osób jest przekonanych, że nie osiągnęłam jeszcze pełnoletności. Nie wiem, czy to z powodu twarzy neotenicznej czy z powodu nieskończonej naiwności wypisanej na twarzy, niepoprawnej ufności w ludzką uczciwość i prawość.
Na głowie posypały mi się jednak siwe włosy. Jest ich już bodaj siedem. Zabawnie to wygląda, jakby ktoś posypał mi wielkopostnie głowę popiołem. Od 17 marca nie byłam w pracy, odbieram zaległy urlop, ale z powodu braku odpowiedzi na moje błagalne mejle niewiele mogę zrobić, bo trudno mi przeżyć na drastycznie ściętej z powodu zwolnienia lekarskiego wypłacie. Zarząd po raz kolejny pokazuje mi, gdzie moje miejsce. Redakcja w ogóle się nie odzywa, zresztą nie spodziewałam się tego po niej. Liczyłam jednak, że chociaż zastępca naczelnego odpowie mi na mejl, skoro kazał się odzywać z urlopu. A jednak, wciąż jestem naiwna.
Dni mijają mi na rehabilitacji, załatwianiu kolejnych orzeczeń, małych przyjemnościach, jak smak potrawki z kurczaka przywiezionej od Mamy albo przykrościach, jak podniesiony głos Olgi. Są też i osiągi, jak umyte w dużym pokoju trzy okna albo pochwała od mojej nowej dentystki, że wytrzymałam długie borowanie bez znieczulenia.
Wczoraj jednak w lustrze przyjrzałam się sobie i zauważyłam, że wokół oczu robią mi się zmarszczki. Ewa zawsze mówiła, że zmarszczki starej Indianki to powód do dumy, ale w połączeniu z piegami, które Infliksimab wzmacnia, efekt przypomina nieco upodabnianie się do mojej Babci.


Widziałam się z Nią z okazji Dnia Matki. Sama wstała i usiadła na fotelu. Ten widok zostanie we mnie do końca życia, chyba że wcześniej i mnie dopadnie demencja. Wyglądała jak krasnoludek. Chude, wysuszone łydki, zgarbione, wychudzone ciałko, figurka jak u dziewczynki przygotowującej się do komunii. Kiedy prowadzę ją do łazienki, mogę ją podnieść jedną ręką. Kiedyś jawiła mi się trochę jak Jagna Borynowa - duża silna, zdrowa, rumiana, o potężnym głosie i zawsze karminowych ustach. Teraz uśmiecha się bezradnie, trochę przepraszająco, oparta o laseczkę, skurczona jak listopadowy listek. Chucherko. Badylek. Powiedziałabym, że wiewióreczka, gdyby nie to, ze w Babci nie ma nawet grama tej energii, która gości w rudych mieszkankach Parku Skaryszewskiego.
Przedwczoraj poszłam do parku na spacer. Pusto było jeszcze, przedpołudniowo, ciepło, upalnie. Na topolowej ścieżce dobiegła do mnie wiewiórka i stanęła słupka. Jak to ja - zaczęłam do niej mówić. Przywitałam się, kucnęłam, pochyliłam. Wyciągnęłam do niej pustą rękę. Oparła ostro zakończoną łapkę o moją dłoń, obwąchała, a potem jeszcze dla pewności sprawdziła ząbkami, czy mój palec to przypadkiem nie orzech. Nie. Oszukał ją humanoid. Zatrzepała oburzonym ogonkiem i pobiegła na drzewo. Zostałam sama na topolowej ścieżce.
Niby nic nie jestem światu winna, a nawet orzeszka dla wiewiórki nie miałam.  

Podczas Targów Książki Pan Fi powiedział mi, że jego ojczyzną jest literatura. Pomyślałam, że nawet tam czuję się jak odrzucony przeszczep.