piątek, 16 czerwca 2017

Legenda miecza

Odwaga bycia szczęśliwym obejmuje również odwagę bycia nielubianym. Z nieskrywaną satysfakcją stwierdzam, że mogę nadać sobie status początkującej na mojej drodze dążenia do doskonałości w tej trudnej sztuce.

Po trzech miesiącach wróciłam do pracy. Na mój widok nikt nie zatańczył z radości. Raczej kilka osób przewróciło gałkami ocznymi, zadało kurtuazyjne pytanie, jak się czuję, nie czekając na odpowiedź. Redakcja daje mi odczuć, że jestem niechciana. A Clint Eastwood mawiał, że jak gdzieś cię nie chcą, nie daj się stamtąd wyrzucić.

Przepływu informacji jak nie było, tak nie ma. Nadal jestem traktowana jak zło konieczne. Przyjrzałam się sobie w tej sytuacji - już mnie ta perspektywa nie ziębi i nie parzy. Pogodziłam się z tym. I mogę sobie ewentualnie znaleźć inne zmartwienie.

Drugiego dnia po moim powrocie rozmawiał ze mną zarząd. Muszę z dumą przyznać, że nie podejrzewałam, że jestem w stanie po miesięcznej batalii z nimi rozmawiać w taki sposób, w jaki to uczyniłam we wtorek. DO panów chyba dokapało, że sprawa jest poważna i to nie ja mam problem, a oni - szalony. W który sami się wkopali. Są pod ścianą - a nie ja. 

Naczelny powiedział: "błagam cię, pisz te swoje teksty o kulturze, bo to się jeszcze klikało. A teraz online stoi". Przypuszczam, że tak źle nie jest, ale powoli przystąpiłam do pierwszych działań oskrzydlających i po dwóch dniach napisałam dwa teksty. Takie od podstaw. Nie tam, że adaptowałam informacje prasowe.

Mimo ponad miesięcznego urlopu jestem zmęczona: bieganiem na rehabilitacje, kontrole, odbieraniem telefonów, gryzieniem się, czy firma przyzna mi zaległe wyrównanie pensji, czy nie. Na szczęście ratowały mnie książki czytane w ilościach hurtowych. Czytam wszystko i wszędzie, złapałam się nawet na tym, ze jak w autobusie skończyłam czytać zbiór opowiadań Papużanki, rozwinęłam ulotkę od plastrów do depilacji. I czytałam z pasją.

Dwa dni pobyłam w Krakowie na Festiwalu Miłosza, korzystając z gościnności Anki i samego Krakowa. Zmienia się to miasto co roku nie do poznania momentami. Teraz na przykład Mickiewicz musiał być w trybie pilnym czyszczony z ptasich odchodów. Tak bardzo gołębie mesjanizm mają w poważaniu.

W Nowohuckim Centrum Kultury odwiedziłam wystawę Beksińskiego i ze zdumieniem stwierdziłam, że ta sprzed siedmiu lat na Mazowieckiej była znacznie lepsza. Ku mojemu zaskoczeniu - Beksiński już mnie nie przeraża. Zauważam w tych pracach dużo humoru. I nie zastanawiam się, czy to, co widzę, to rodzaj zaburzenia.

Dowlokłam się na Cmentarz Rakowicki w wiadomym celu. Gorąco było tego dnia, dlatego wdzięczna byłam losowi za mnogość krakowskich ławek i cień cmentarnych lip. Kwatera G-d-d. Szukam. Obchodzę wydzielony kwadrat z każdej strony. Idę już czwarty raz i w myślach mnę siarczyste przekleństwo. Na rogu dwóch grabarzy - pan Zdzich i pan Zbych. Pan Zdzich ma już w papierosie popiół długości siedmiu centymetrów. Pan Zdzich zalotnie oparł nogę o szpadel. I wrzeszczy do mnie po niekrakowsku:

- E, wygląda pani, jakby Szymborskiej szukała.

Zaiste. Patrzyłam wprost na pomnik Wisławy, tylko noblistka grała i ze mną w jakąś wyrafinowaną grę. Zostawiłam jej na pomniku papierosa. Odpali sobie od innych zniczy.



Nad grobem Romana Ingardena zadumałam się. Że to od niego zaczyna się śmierć krytyki literackiej. Bo tyle odczytań ile lektur, tyle interpretacji, ilu czytelników. I nie to jest ładne, co jest ładne, tylko to, co się komu podoba. Młodość w bibliotekach. Opasłe tomiszcza targane autobusem numer dziesięć w kierunku Koniuchów, wysiadka na Lelewela i nocne siedzenie nad dziełami zebranymi. Nie mam już tego Ingardenowi za złe. Nie mam o te pisma do niego żalu. Wiedział, co mówił. Pokłoniłam się. Poszłam do Matejki. Z pretensjami, że i przez niego uważamy się teraz bezpodstawnie za naród wybrany.

Na ławeczce przy jakimś stuletnim grobowcu - zatrzęsienie emerytek. Przyjechała cała pielgrzymka. Już się ucieszyłam, że szukają Szymborskiej. A gdzie tam. "Zbynia Wodeckiego - nie wie panienka, gdzie położyli?"

Nie wiedziałam. Pożegnałam panie grzecznie.

Nad wyraz zastanawiające były jednak czwartkowe przygody po koncercie Marcina Świetlickiego, który w sobie tylko właściwym olewczym, choć emocjonalnie zaangażowanym stylu wyśpiewał wraz z Julią Kamińską poezje Wojaczka. Dostałam trochę dreszczy, bo przypomniał mi się Maciek skrzypek z liceum, który mi te wiersze kazał odczytać inaczej. Pamiętam, jak przy sali gimnastycznej stanął kiedyś za mną, położył mi skrzypce na lewym obojczyku, a drugą ręką ze smyczkiem mnie objął i powiedział, głębokim jak na licealistę głosem: "a teraz na tobie zagram, Kasiu". I wyrecytował, grając jednocześnie:

O zmierzchu, kiedy suma winnej śmierci krwi
Już nie obciąża Ziemi, gdy na inną, gwiazdę

Pierwszą - lepszą przelana; my musimy zawsze
Być dojrzali do nowego bohaterstwa.


Cóż ja wówczas z tego rozumiałam? Pewnie nie więcej niż teraz. A może właśnie wtedy - więcej?
Po koncercie, na który zawlokłam dzielną Ankę, towarzyszył nam Pan Fi. A do niego - jak pszczoły do miodu - ściągnęła cała poetycka wierchuszka - wciskany na siłę do kanonu lektur Marcin Świetlicki, nagrodzony za dwa dni Marcin S, prozaicy, krakowskie dziwolągi, grafomańscy lanserzy i filozoficznie do życia nastawione milczki. Wylądowałam w tym zacnym gronie z twardo po ziemi stąpającą Anką w jakiejś nieskończonej mordowni na Floriańskiej. Na początku z przerażeniem odkryłam, że oddycham nierówno, robi mi się gorąco - takie knajpy to były ulubione miejsca Michała. Szybko, Bogna. Jest. Siedzi ze mną. Michała tu nie ma. Michał jest na innej planecie. Opiekuje się nami Pan Fi. Już dobrze. Butelki stukają, bo to szkło. Nie dlatego, że jedna z nich wyląduje na twojej głowie, Kasiu. To inna bajka. Już dobrze. Jesteś bezpieczna.

Świetlicki prawi o kaskaderach literatury. Piwo mogę wypić, a mogę nie. Poeta podpisuje mi płytę piórem od Pana Fi pożyczonym. Nadążam za żartami, choć ani przez chwilę nie mówię nic, żeby się komuś przypodobać. Świetlicki mnie wypróbowuje: czy dam się zagiąć, zagadać, złamać. Przepytuje z prozy lat 70. Nie wiedziałam, że tyle pamiętam. Poeta przekręca głowę. Wyciąga długą szyję, a wystająca grdyka jest jak palec niezgrabny na skrzydle melodii. Z głową w ramionach jest jak kawałek rzeźby oddychający rzadko i boleśnie. Krząta się w myślach wśród ptaków i kamieni, chrzęst myśli zagłuszając kolejną pięćdziesiątką wódki.
Dedykację wpisuje mi na opakowaniu płyty w formie wiersza. Zdejmuje okulary. Patrzy raz na Pana Fi, raz na mnie. I mówi:
- No, to jak Filipie, wpadka to twoja, czy nie?

Pan Fi się śmieje, coś odpowiada, nie pamiętam. Świetlicki mierzy mnie mglistym już wzrokiem, podnosi płytę na wysokość oczu i pyta, podejrzliwie patrząc:
- No i co pani zrobi z tą płytą, jeśli mogę zapytać?
Nagle wstępuje we mnie diabeł z jakiejś innej epoki i głosem spod przepony, nachylona konspiracyjnie, odpowiadam:
- Będę intensywnie używać wewnętrznie - wycyzelowałam dykcyjnie każde słowo.
Ze zdumieniem odkryłam, że pozostali panowie literaci również się nachylili, żeby lepiej słyszeć. Poecie brwi podjeżdżają do góry, wali pięścią w stół, wszyscy podskakują, a on krzyczy:
- Musi, że to twoja córka! Nie przegadasz cholery! Polać jej!

Widzę, jak Pan Fi mości się ukontentowany na swoim miejscu - jeszcze mu tego brakowało, żeby z Warszawy przywlókł jakiś intelektualny obciach. Panowie próbują konstruować jakieś nieprzystojne żarty. Pan Fi ucisza ich jednym królewskim gestem i, marszcząc brwi, mówi: "zabraniam przy paniach".

Natychmiast przez piwną mgłę przebiła się do mnie myśl: "Tato, a Ty? Byłbyś teraz ze mnie zadowolony? Też byś się tak uśmiechał pod nosem? Zerkałbyś rozbawiony? Odprowadziłbyś do taksówki, jak Pan Fi? Adorował cały wieczór? Dbał, żeby założyć kurtkę dżinsową? Czy też dałbyś mi odczuć, że jestem najważniejsza na świecie?"

Ciśnienie, z jakim Anka leje na wszelkie poetyckie weltschmerze, jest dla mnie prawdziwym zbawieniem. Z radością obserwuję, jak Pan Fi na Ankę nie może się napatrzeć i żartuję, że może się gdzieś oddalą, żeby Pan Fi ógł policzyć jej rzęsy. Mój Nauczyciel strofuje mnie, że nadmiernie szczegół fetyszyzuję, a nie widzę, jaki to śliczny i niepowtarzalny profil. Jaka delikatność urody. Jaka dusza jasna. Ejże, Panie Fi, jak nie widzę? Widzę aż za bardzo, może dlatego od tego światła tak uciekam? Czasem ta radość bycia i trwania mnie przeraża. Muszę to zawsze podświadomie gdzieś skaleczyć, ubrudzić. Jeszcze tego nie wyleczyłam. Może nigdy nie dam rady?

Ciemnie dni wracają, a jakże. Tak jak dziś, kiedy siedziałam w pracy sama z kolegą B., który głównie przeglądał Allegro. Albo w poniedziałek, kiedy siedmiogodzinne siedzenie za biurkiem zabetonowało mi plecy tak, ze półprzytomna z bólu wróciłam do domu. Zbliżała się burza. Ciężka, potężna. Ćmiło mnie w głowie, sodko robiło się z bólu. Złamałam się i połknęłam Diclo Duo. Przestraszyłam się, bo zaczęło mi się kręcić w głowie i plątał się język, kiedy rozmawiałam z Ewą przez telefon. Położę się na godzinę - pomyślałam. Będzie bezpieczniej, nie przewrócę się, nie uszkodzę, Eugenii dogodzę, pozwolę sobie na słabość i będę dla siebie dobra.

Śni mi się obóz koncentracyjny. Taki, jak na zdjęciach w podręcznikach do historii. Brunatno-szary, drżący od poukrywanych pluskiew, smrodu palonego białka i przegniłych sienników. Strach umiejscowił się gdzieś po lewej stronie pod żołądkiem. Rozglądam się rozpaczliwie we śnie, czy jest tu ktoś, kto mnie uratuje. Za rękę stąd wyprowadzi. Nie mogę się odwrócić za siebie, bo wiem, że zobaczę jakiegoś strażnika, który do mnie mierzy z broni maszynowej. Idę coraz szybciej, a spod ziemi wystrzeliwują w moim kierunku kościste ręce. Chwytają mnie za kostki. Próbuję iść szybciej, ale nie mam siły. Słabnę - tak jak wtedy, kiedy w ciągu dnia ból się nasila i już nie jest najgorszy. Najgorsze jest zmęczenie, nieludzka słabość. A z drugiej strony - wiem, że kiedy się zatrzymam, umrę. Muszę więc za wszelką cenę iść przed siebie. Walczyć. Przetrwać. Wydostać się stąd. Prawą ręką szukam ręki Taty. Pokaż mi, w którą stronę iść. Pokaż. Uratuj mnie.

Budzę się o 22.40. Nieskończenie obolała, mimo połkniętego leku. W zębach chrzęści mi piach. Nie wiedzieć czemu.

Otrząsam się, sięgam po telefon. Pan Fi napisał. Pyta, jak się czuję. Czuje, jak jest. Jakimś cudem czuje. Piszę mu, że ból mnie rozpiął na krzyżu. Że to jeden z tych dni, w które nie wierzę w poranki. I że się oddalę ja, zbolałe zwierzątko, bo marudzę i jestem nieznośna. I nawet Pan Fi nie pomoże.
"Niech słowa zbolałość zgaszą ciut. Bardzo proszę. O moment, o psi pazur. NALEGAM tu. Jutro na wieś do brata ruszam, plecak ciężki jak słownik Doroszewskiego, kolega zawiezie autem, 5 godzin tylko. Będziemy potem na cmentarzach pracować."
Wycofuje się rakiem Eugenia. Nie da temu rady. Nie podoła. Poszła bujać się na lampie w drugim pokoju. Wzruszam się czułością Pana Fi.



Odkąd jest w Nowicy, codziennie przysyła jakieś zdjęcie - a to złotej godziny, jak słońce nad Beskidem się zniża, a to widok krzyża złamanego, co go z bratem naprawiać będą. Wpuszcza mi pod żebra powietrze. O 6 rano dziś z czytactwa znad kawy i papierosa fragment zasyła:

Są znaki, że przyjdzie wojna:
komety, orędzia, mowy.
Są znaki, że przyjdzie miłość:
serce, zawroty głowy.

Piszę mu, że nie rozumiem reszty strofy. A wojna tak, będzie. Bo ludzi jest za dużo. 



Poszłam do kina na film o Królu Arturze. Czytam go nie przez pryzmat staroangielskiej legendy, według której wciąż królem Anglii jest Artur z Ekskaliburem. Brzmią we mnie słowa: "oddaję ci hołd za to, że pokazujesz mi, kim jest diabeł". "Jestem ci wdzięczny, bo ty mnie stworzyłeś". A im bardziej rosnę w siłę, tym większa do mojej siły przeciwwaga. Im lepiej radzę sobie z Bólem, tym bardziej on tężeje.

Lato zapowiada się raczej chłodne, ale duszne, dokuczliwe i kapryśne. Nad horyzontem wciąż błyska się i słychać szczęk żelaza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz