środa, 28 czerwca 2017

Chrabąszcza umieranie

Dziś pogoda była nieznośna. Zaspałam, bo radiobudzik wyłączył się z powodu przerwy w dostawie prądu. Zapowiadali wielkie upały, więc stolica miała umieścić dziś kurtyny wodne na ulicach, żeby przechodnie mogli się schładzać. Kiedy wstałam, okazało się, że natura wyprzedziła Ratusz. To była prawdziwa zasłona z deszczu. Lało jak z cebra przez dwie godziny. Potem nastała bezlitosna kanikuła. Paliła chodniki, przechodniów, kleiła do ciała bluzkę, mdliła okrutną wonią niemytych ciał w autobusach. Prażyła jak pestki słonecznika na patelni. A wieczorem znów zagrzmiała i zlała ulice Warszawy deszczem.

Wyszłam na balkon, żeby bosymi stopami zanurzyć się w deszczówce, która grzała się od balkonowych płytek.
Na parapecie okna zobaczyłam niezwykłą scenę, jak z szekspirowskiej sztuki o królewskim umieraniu. Po Saskiej Kępie, choć pewnie nie tylko, kołują popołudniami olbrzymie żuki. Nie mam pojęcia, jak mogą się nazywać, bo odróżniam osy od pszczół, ale szerszenia od osy już nie odróżnię. Na pewno nie wtedy, kiedy jest w locie. Stosunkowo niedawno dowiedziałam się również, że to, co mam za bąka, jest trzmielem. I tak to właśnie język wyprowadza mnie na manowce.
W każdym razie nad Saską Kępą, a dokładniej moim balkonem, wieczorami kołują olbrzymie latające stworzenia, które swoimi skrzydłami wytwarzają niski, irytujący dźwięk. Mimo tego intuicja podpowiada mi, że nie są groźne. Może to chrabąszcze? Nie wiem. W każdym razie na widok osobnika padam nieomalże na balkon, bo jego niezgrabny nieco lot zaskakuje konsekwencją wściekłego messerschmitta.

Po dzisiejszej ulewie obserwowałam jednego takiego jasnoszarego niby-chrząszcza. Nie brzmiał już w trzcinie, bo miał mokre skrzydła. W niezrozumiałym dla ludzkiego gatunku celu próbował wspiąć się na okno. Co chwilę przewracał się na plecy, mocząc ponownie i tak już mokre skrzydła. Odwłok ma ciężki, a nóżki nieproporcjonalnie cienkie. Przegrywa z grawitacją i strukturą farby na parapecie. Znalazłam w tym jakąś masochistyczną przyjemność, że przyglądam się chrabąszczym syzyfowym pracom. Widziałam w tym jakiś wielki smutek, ale i wielki heroizm. Jak ten owad godnie walczył. Ile w nim było dumy i nieugiętości. Kilka razy prawie sturlał się z parapetu, grzebiąc wcześniejszą kilkuminutową wspinaczkę. A mimo tego próbował dalej.
Nie ma mięśni śmiechu ani kanalików łzowych. Nie może sobie ulżyć. Nie pojedzie na ustawienia Hellingera. Nie wypije piwa, nie zapali papierosa. Nie weźmie Diclo Duo, żeby ugasić ból istnienia. Nie opublikuje posta na blogu. Nie wścieknie się na zmanipulowane wiadomości w telewizji reżimowej. A jednak ciągle zaczyna od nowa. Nie piśnie nawet, bo nie ma czym pisnąć.
Nie znam jego prawdziwego imienia. On mojego też nie. A jednak za każdym razem się podnosił. Nawet kiedy wszystko wskazywało na to, że sturla się prosto w zmęczone upałem pelargonie sąsiadki. Piękne było jego umieranie, choć odwłok dźwigał z wielkim, smutnym trudem.
Zastanowiłam się, czy i ja tak wyglądam.

I przypomniało mi się:

Jednostronna znajomość między mną a wami
rozwija się nie najgorzej.

Wiem co listek, co płatek, kłos, szyszka, łodyga,
i co się z wami dzieje w kwietniu, a co w grudniu.

Chociaż moja ciekawość jest bez wzajemności,
nad niektórymi schylam się specjalnie,
a ku niektórym z was zadzieram głowę.

Macie u mnie imiona:
klon, łopian, przylaszczka,
wrzos, jałowiec, jemioła, niezapominajka,
a ja u was żadnego.

Podróż nasza jest wspólna.
W czasie wspólnych podróży rozmawia się przecież,
wymienia się uwagi choćby o pogodzie,
albo o stacjach mijanych w rozpędzie.

Nie brakłoby tematów, bo łączy nas wiele.
Ta sama gwiazda trzyma nas w zasięgu.
Rzucamy cienie na tych samych prawach.
Próbujemy coś wiedzieć, każde na swój sposób,
a to, czego nie wiemy, to też podobieństwo.

Objaśnię jak potrafię, tylko zapytajcie:
co to takiego oglądać oczami,
po co serce mi bije
i czemu moje ciało nie zakorzenione.

Ale jak odpowiadać na niestawiane pytania,
jeśli w dodatku jest się kimś
tak bardzo dla was nikim.

Porośla, zagajniki, łąki i szuwary –
wszystko, co do was mówię, to monolog,
i nie wy go słuchacie.

Rozmowa z wami konieczna jest i niemożliwa.
Pilna w życiu pospiesznym
i odłożona na nigdy.

Poszłam raz jeszcze na balkon. Weszłam w momencie, kiedy chrabąszczy Syzyf spadał na parapet sąsiadki. Przez chwilę leżał nieruchomo. Potem znowu zaczął swoją mozolną wędrówkę. Dużo słabszy i upadkiem oszołomiony. Ale walczył dalej. Walczy nadal. Zupełnie bez łez.

W weekend po raz pierwszy w życiu byłam świadkiem na ślubie. Iwonki. Mimo że na chwilę przed wejściem do kościoła Iwona miała na twarzy tylko swoje wielkie błękitne oczy i mocno postarzający ją makijaż w brązie, odprowadziłam ją. Jeśli tak chciała. Choć ze zgrozą zarejestrowałam, że autentycznie i gorliwie o jej szczęście się modlę. Mimo że przecież mocno wierzę w to, że Bóg nie istnieje, bo zawsze wybierałam bardziej skomplikowaną drogę.

W sukni wyglądała jak księżniczka z bajki. Ileż było z tą suknią zachodu, ile nerwów, poganiania krawcowej, obarczania winą całego świata za to, że ślub w czerwcu, a suknię zdecydowała się zamówić do szycia w maju. A jednak - było warto. Powiedziała "robię to dla męża". Ciekawe, czy mąż szył garnitur również z myślą o niej. Jakkolwiek by było - naprawdę życzę im jak najlepiej. Ja - wróg wszelkich instytucji, szczególnie małżeństwa. Kościelny sceptyk. Marny wyrodek katolickiego kryształu. Drugorzędnie genialna córka nieoficjalnej wspólnoty. To przecież Iwonka. To również dzięki niej chodzę. Jeśli nie głównie dzięki niej. Niech im się darzy, niech im się ściele pod nogi, niech smutki się płożą, a słońce przyświeca. I niech ironia i szarość codzienności trzymają się od nich jak najdalej.

Ile na tej Kielecczyźnie piękna, ile tlenu, ile stolicą nieskażenia. Rano obudziły mnie ptaki, takie, których głosów nie słychać na Mazowszu. Po drodze minęłam miejscowość o nazwie Sielpia i musiałam się tam zatrzymać, żeby popatrzeć na jasną taflę szerokiego jeziora. Wieczorem szemrały świerszcze, na nogach mam niezliczoną ilość komarzych ukąszeń, a w sobie noszę wciąż powidok delikatnych wzniesień, falowań i ostrych zakrętów w kierunku Skarżysko-Kamiennej. I smak chleba, takiego prawdziwego, co mąkę na dolnej wardze suchą bielą osadza. I jajecznicy, co na talerzu wyszczerbionym z rysunkiem truskawki niemal pomarańczowa. I kawy zalewanej bezpośrednio po zmieleniu w młynku, chrzęszczącej jeszcze między zębami. I serka wędzonego, co na słońcu prawie z talerzem się stopił. 

I to rodzeństwo Iwony - takie piękne, takie jasne, do pomocy sobie nawzajem gotowe. Siostry takie serdeczne i dostojne. Do izby największej zapraszające tak szczerze. Chleb krojące z uwagą i uśmiechem. Ciche, czujne, z lakierem na paznokciu odprysłym i piersiami mleka pełnymi. Dziećmi w wózkach i snem niedosiężnym gdzieś pod powieką.

Na Sadybie pachną lipy. Panowie z zarządu zabronili mi pracować z domu - mam brać zwolnienie lekarskie, czyli robią wszystko, żeby mi pojechać po pensji. Przy każdej możliwej okazji. Prowadzą ewidencję moich godzin pracy. Nie rejestrują tego, że już od 6 rano siedzę i czytam. Że po pracy idę do kina, żeby potem przed północą jeszcze o filmie napisać. Nie jest mi już przykro, kiedy redakcja przesyła sobie tajną korespondencję, w której ze mnie dworuje. Nie wadzą mi już wybuchy śmiechu, kiedy wchodzę do newsroomu. Odliczam tylko czas do momentu, w którym stamtąd wyjdę i zacznę żyć.

Jak wczoraj, kiedy poszłam na spotkanie autorskie debiutantki Pana Fi. Sympatyczne dziecko i nie najgorsza książka. Przed księgarnią zapytał mnie, co łączy następujące słowa i wyrażenia: "apokryf", "świetlistość narracyjna", "fabularna asymetria" czy "eliptyczność". Przyznałam się w bezmiarze blond szczerości, że nie mam pojęcia, ale wszystko rozumiem. Na co Pan Fi spuścił oczy i powiedział, że to są słowa, których zarząd zabrania mu używać, bo są za trudne. Bo autorzy nie rozumieją, a tak naprawdę w domyśle zarząd nie rozumie. "Apokryf" - nie rozumie. Przypomniało mi się, jak w obecności mojego zarządu użyłam określenia "ad rem" oraz "rozumowanie ad absurdum", a panowie mieli wonczas otwarte usta. I już wiedziałam, o co chodzi. Za komentarz wybrałam wyniosłe milczenie. Choć moje doświadczenie zawodowe ma się tak do doświadczenia Pana Fi jak miód z Biedronki do pasiek w Gorcach, chyba przez chwilę patrzyliśmy na siebie z pełnym melancholii zrozumieniem.
A potem Pan Fi wyszedł ze spotkania, zapalił papierosa, głośno wypuszczając dym i zapytał, czy panna Kaś ma ochotę na piwo. Cóż, z Panem Fi to nawet gotowam płyn hamulcowy wypić.

Poszliśmy do Cafe Kulturalnej, a po drodze Pan Fi opowiadał o wycieczkach autostopem z synem. Chłonęłam każde słowo i wyławiałam szerokim wędziskiem każdy ślad emocji w jego głosie. Ręce mi drżały, bo wyobrażałam sobie, że Pan Fi jest moim Tatą i też tak jeździmy po Ukrainie, po stepach, po Ustrzykach Dolnych i po Ursusie. I że mówi o mnie z takim zaangażowaniem jak o swoim Synu. Z takim podziwem, dumą taką niemożliwą, aż powietrze gęstnieje i w Jacka kształt przyjmuje. I chwyciłam ten liliowy cień tęsknoty w głosie Pana Fi, przytrzymałam jak trzepiącego się motyla, uszczknęłam trochę z tego pyłku i puściłam dalej.

Siedzieliśmy na murku, piliśmy z butelek rzemieślnicze piwo, a za naszymi plecami bawili się hipsterzy i zblazowana młodzież, która o zgniłości nawet nie słyszała. Pan Fi opowiadał o swojej matce, o wyrafinowanym kłamstwie kobiet, o cudzie przyjścia na świat Poli, jego siostrzenicy i o rękopisach debiutantów, co nieraz tak słabe, jak szkolne wypracowania. I zachwycał się urodą kobiet, jak tylko on zachwycać się potrafi: niewulgarnie, z podziwem głębokim i pokłonem Schulzowskim, choć bez padania przed kobiecą siłą na twarz. A potem o Krakowie, ciszy Niedzicy, ciemności Ropek i zapachu wspólnej izby, porannym czytactwie poezji i świetle nad górami, kiedy słońce zachodzi.

Kiedy odprowadził mnie na przystanek, spojrzał na mnie tak ciepło, aż obraz przede mną zmętniał i poczułam, że przygniata nas ta sama tęsknota, choć Pana Fi większa. Bo inaczej tęsknić za kimś, kto krwią z twojej krwi i kością z twojej kości, a co innego - za fantomem osoby. Spuściłam głowę, żeby się nie rozpłakać, nie teraz, nie tutaj, nie na przystanku 507 pod Złotymi Tarasami, gdzie Hard Rock Cafe i bielizna z H&M w promocji. Szybko zareagował. Złapał mnie prawym ramieniem, a ja czułam zapach jego koszulki z Markiem Hłaską, co nasiąknął dymem Lucky Strike'ów; i przytuliłam się tak rozpaczliwie do jednodniowego zarostu mojego Nauczyciela, którego chrzęst jeszcze bardziej potęgował we mnie tęsknotę za Tatą. Kiedy szepnęłam przez ściśnięte gardło "dziękuję", musnęłam ustami płatek jego ucha. Drgnął. Zdjęłam mu ręce z szyi, popatrzył na mnie przez chwilę nieruchomo, zupełnie jak J., a potem położył mi rękę na głowie.
Kiedy wchodziłam do autobusu, nie dał nic po sobie poznać. Tylko po raz pierwszy powiedział do mnie po imieniu: "dobranoc, Kasiu".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz