czwartek, 1 czerwca 2017

Zmarszczki

W tym roku kończę 32 lata. Mimo tego wciąż wiele osób jest przekonanych, że nie osiągnęłam jeszcze pełnoletności. Nie wiem, czy to z powodu twarzy neotenicznej czy z powodu nieskończonej naiwności wypisanej na twarzy, niepoprawnej ufności w ludzką uczciwość i prawość.
Na głowie posypały mi się jednak siwe włosy. Jest ich już bodaj siedem. Zabawnie to wygląda, jakby ktoś posypał mi wielkopostnie głowę popiołem. Od 17 marca nie byłam w pracy, odbieram zaległy urlop, ale z powodu braku odpowiedzi na moje błagalne mejle niewiele mogę zrobić, bo trudno mi przeżyć na drastycznie ściętej z powodu zwolnienia lekarskiego wypłacie. Zarząd po raz kolejny pokazuje mi, gdzie moje miejsce. Redakcja w ogóle się nie odzywa, zresztą nie spodziewałam się tego po niej. Liczyłam jednak, że chociaż zastępca naczelnego odpowie mi na mejl, skoro kazał się odzywać z urlopu. A jednak, wciąż jestem naiwna.
Dni mijają mi na rehabilitacji, załatwianiu kolejnych orzeczeń, małych przyjemnościach, jak smak potrawki z kurczaka przywiezionej od Mamy albo przykrościach, jak podniesiony głos Olgi. Są też i osiągi, jak umyte w dużym pokoju trzy okna albo pochwała od mojej nowej dentystki, że wytrzymałam długie borowanie bez znieczulenia.
Wczoraj jednak w lustrze przyjrzałam się sobie i zauważyłam, że wokół oczu robią mi się zmarszczki. Ewa zawsze mówiła, że zmarszczki starej Indianki to powód do dumy, ale w połączeniu z piegami, które Infliksimab wzmacnia, efekt przypomina nieco upodabnianie się do mojej Babci.


Widziałam się z Nią z okazji Dnia Matki. Sama wstała i usiadła na fotelu. Ten widok zostanie we mnie do końca życia, chyba że wcześniej i mnie dopadnie demencja. Wyglądała jak krasnoludek. Chude, wysuszone łydki, zgarbione, wychudzone ciałko, figurka jak u dziewczynki przygotowującej się do komunii. Kiedy prowadzę ją do łazienki, mogę ją podnieść jedną ręką. Kiedyś jawiła mi się trochę jak Jagna Borynowa - duża silna, zdrowa, rumiana, o potężnym głosie i zawsze karminowych ustach. Teraz uśmiecha się bezradnie, trochę przepraszająco, oparta o laseczkę, skurczona jak listopadowy listek. Chucherko. Badylek. Powiedziałabym, że wiewióreczka, gdyby nie to, ze w Babci nie ma nawet grama tej energii, która gości w rudych mieszkankach Parku Skaryszewskiego.
Przedwczoraj poszłam do parku na spacer. Pusto było jeszcze, przedpołudniowo, ciepło, upalnie. Na topolowej ścieżce dobiegła do mnie wiewiórka i stanęła słupka. Jak to ja - zaczęłam do niej mówić. Przywitałam się, kucnęłam, pochyliłam. Wyciągnęłam do niej pustą rękę. Oparła ostro zakończoną łapkę o moją dłoń, obwąchała, a potem jeszcze dla pewności sprawdziła ząbkami, czy mój palec to przypadkiem nie orzech. Nie. Oszukał ją humanoid. Zatrzepała oburzonym ogonkiem i pobiegła na drzewo. Zostałam sama na topolowej ścieżce.
Niby nic nie jestem światu winna, a nawet orzeszka dla wiewiórki nie miałam.  

Podczas Targów Książki Pan Fi powiedział mi, że jego ojczyzną jest literatura. Pomyślałam, że nawet tam czuję się jak odrzucony przeszczep.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz