niedziela, 30 maja 2021

ORAZ

 Właśnie odkryłam, że tu się pojawiły komentarze. Jestem technicznym debilem, więc to nie nowość, że właśnie coś mi się objawiło.

Czyli Ktoś to czyta.

Ludzie czytają.

Wy czytacie.

Ktoś o mnie pyta.

Nie jestem awatarem.

Nawet jak mnie nie było, nie przestałam istnieć. 

Czy słowo "dziękuję" jest właściwe?

Próba powrotu

 Pandemia i zbieg okoliczności wszelakich zablokowały we mnie pisanie nieomal całkowicie. Po długich miesiącach całkowitego braku kontaktu ze słowem, które brzmi we mnie niefałszywie, podejmuję niniejszym heroiczną próbę powrotu do pisania. Bo tylko wtedy, kiedy robiłam to regularnie, wiedziałam, co czuję.

Wróciłam właśnie z czterodniowego treningu interpersonalnego Szkoły Psychoterapii Gestalt. Czuję, że zrobił we mnie wyłom, przez który wpada światło. Póki jeszcze wyłom otwarty, próbuję w nim nieco dłużej pobyć. Być może uda mi się w nim rozgościć.

Żeby ratować swój skołatany mózg podjęłam w ubiegłym roku decyzję o kontynuacji edukacji. Już nie kursy językowe, już nie jednorazowe warsztaty psychologiczne. Podjęłam decyzję o studiach na kierunku psychologia dla magistrów, które trwają 3,5 roku. Kiedy już-już szkoła miała się zacząć, okazało się, że jakieś dziewczę z sekretariatu zapodziało moje podania, wpłaty i wszystkie dane, nad którymi roztacza czułą opiekę wujek Rodo. Odczytałam to jako znak i przestrogę - to nie jest twoja droga, chociaż tak rozpaczliwie złapałaś się głową myśli, że właśnie ją znalazłaś.

Bogna Wszechmogąca na terapii przekonała mnie, że oto świat nie runął z hukiem i zgliszcza po nim nie zostały, a niniejszym otwarły się przede mną na oścież wrota możliwości. Bo już odważyłam się pierwszy gest wykonać. Zdecydowałam się sięgnąć.
Bogna niby mimochodem, jak to ona rzuciła, że jedna z jej studentek zaczęła szkołę Gestaltu i jest wniebowzięta. A szkołą mieści się w Warszawie i w ogóle tyle teraz się tych szkół namnożyło, że ojezu. W pierwszym odruchu mój opór rozwrzeszczał się, że Gestalt to ja pamiętam z wykładów z teorii historii sztuki i że w ogóle co to ma być, że mamy niby studiować ludzi jak obrazy. No kurwa bez jaj, że jak ja tam, że olaboga, znowu mnie świat nie chce i że najlepiej to kamień młyński u szyi, pójdę na dno, nie płaczcie po mnie.
Ale po dwóch tygodniach żałoby po karierze psychologicznej zajrzałam do internetu i wpisałam na pełnej "Gestalt". Zarejestrowałam tylko jedno zdanie: "w środowisku psychoterapeutycznym gestaltyści postrzegani są jak odszczepieńcy". Potrzebowałam na to dictum jakichś czterech setnych sekundy na decyzję.
Studiuję od stycznia na roku zerowym. 

Studia rozpoczęła seria zdarzeń, których oczywiście nie sposób było przewidzieć. Na przykłąd tego, że w przeddzień sylwestra mój chlebodawca wysłał mi mejl, w którym jako załączniki dodał aneks do mojej umowy o pracę. Stanowi w nim, że po dekadzie pracy dla tej firmy obniża mi wynagrodzenie autorskie o połowę. Nie tłumaczy swoich decyzji. Każde podpisać i wsunąć pod drzwi zarządu. Bo pandemia. To było dla mnie o jeden most za daleko. Zdążyłam zapytać, dlaczego i czym motywuje swoją decyzję. Odpowiedział dokładnie nic. A mnie się zapaliło oko.

A zapaliło się tak, że flarymetr nie był w stanie zmierzyć zapalenia. Zapiszczał żałośnie przy swoim szczycie możliwości, zgasł i się zepsuł. Zaznaczam, że w Polsce mamy dwa flarymetry, w tym oba w szpitalu okulistycznym w Warszawie i jeden zepsułam właśnie ja. Pytam Cię, Jarku, gdzie mój pomnik?

Po miesiącu walki z niewidzącym okiem okazało się, że tym razem los przygotował mi nowy podarunek. Mam powikłania. Już nie tylko zaćma wtórna po sterydach. Teraz mam obrzęk plamki żółtej i mój wzrok jest autentycznie zagrożony. A ja właśnie zaczęłam nową szkołę, jestem nią zachwycona, ale właśnie tracę wzrok oraz najprawdopodobniej za moment mnie zwolnią, więc z czego ja opłacę czesne comiesięczne?

Szukam więc intensywnie pracy, niewidząca i załamana, w epizodzie depresji, z pracodawcą, który w każdym mejlu mnie poniża i jednocześnie kręci na siebie prawny bat. Udaję się do prawniczki, która zaleca nie zaogniać. No w sumie już mi wystarczy zaognione oko. Formułuję do pracodawcy serię mejli z bardzo merytorycznymi pytaniami. Przesyłam zrzuty ekranu z publikacji oraz liczby wyświetleń. Z danych wynika, że nawet w roku, kiedy przez 6 miesiecy byłam na zwolnieniu lekarskim, i tak to ja pisałam najwięcej, a moje teksty osiągały rekordową liczbę wyświetleń. W ciągu minionych lat w firmie napisałam również najwięcej. Zapełniałam serwisy i szpalty jak stachanowiec. Od 2016 r. nie dostałam podwyżki - ostatnią przyznał mi Marc, czyli Niemiec, który był prezesem. Kiedy Polacy nastali w zarządzie, ustała komunikacja z zarządem. Nastał czas upokorzeń i nękania. 

Biorę udział w licznych rozmowach kwalifikacyjnych. Przechodzę dość gładko większość rekrutacji. Wszystko utyka w momencie, w którym mówię, że nie mogę pracować za najniższą krajową z 15-letnim stażem pracy, z trzema ukończonymi kierunkami studiów i jednymi studiami w trakcie. W fundacji, która działa przy ONZ, słyszę, że owa fundacja nie zaryzykuje zatrudnienia osoby niepełnosprawnej. Pytam, jak wobec tego zdefiniowaliby ryzyko, gdybym im powiedziała, że na co dzień po ulicach przechadzam się w pasie Szahida. Pani z organizacji zapewniającej o wolności od dyskryminacji dyplomatycznie milczy. Do pracy wracam na początku maja. Przegrana, zmęczona terapią, wciąż niepewna, co mi jeszcze i pracodawca, i choroba zafundują. Bez szczepionki, bo podwójna immunosupresja. Zarząd przez pierwsze dwa tygodnie w ogóle się nie orientuje, że mnie nie ma. Zaczyna się do mnie dobierać dopiero w ubiegłym tygodniu. 

Jako że Gestalt uczy mnie być tu i teraz, rozpaczliwie odsuwam od siebie widmo poniedziałku. Jestem szczęśliwa, spełniona, w grupie idzie mi bardzo dobrze, szczególnie biorąc pod uwagę mój rozpędzony lęk uogólniony oraz wszelkie neurozy. Wykładowcy chwalą, że mam naturalny dryg do tego zawodu. Tyle że nie wiem, czy będzie mi dane szkołę skończyć. Bo może się okazać, że nie będzie mnie stać na 700 zł czesnego miesięcznie - po 15 latach w zawodzie i przy rozległych skądinąd kompetencjach zawodowych. 

Podręczniki, które czytam, mówią o potędze konsekwencji, która jest niezbędna do uwolnienia energii kreatywnej. Tęsknię za pisaniem, choć wiem, że nie jestem Tołstojem. Tłumaczę sobie, że lepiej być pierwszą sobą niż drugim Tołstojem, ale słowa we mnie milczą. Być może wewnętrznie dotarło do mnie, że nie mam w sobie, jak prawdziwy pisarz, wielu postaci. Że póki co wszystkich ostrzykuję sobą. Że jestem narcystyczna i nudna. Ale pisanie, choćby autoterapeutyczne, trzymało mnie na powierzchni zaburzeń depresyjnych. Kiedy przestałam pisać, zaczęłam tonąć. 

Nie odzywałam się, bo nie byłam w stanie. Jeżeli rewersem depresji jest ekspresja, to byłam bardzo głęboko poza życiem. 

Podejmuję próbę powrotu. Sięgam. Chcę.

Notatki z czasów zarazy

 [Post planowany do publikacji 13 marca 2020 r.]

Przynajmniej już teraz wszyscy wiedzą, dlaczego "Dżuma" Camusa jest lekturą szkolną.

To już oficjalne: prędzej zabije nas panika niż koronawirus.
Z drugiej strony: sama łapię się na tym, że jak przez godzinę zapoznam się ze wszystkimi możliwymi źródłami informacji, narasta we mnie strach przed zarażeniem.
A to przecież nie jest dla mnie żadna nowość.

Zarządzie, który kazałeś nam pracować zdalnie - boisz się, prawda?
Cóż, kiedy kurz po pandemii opadnie, zapomnisz, że na każdego, kto kichnie w pracy, patrzysz nienawistnie. Zapomnisz o obostrzeniach i bezpieczeństwie.
A ja strach przed zarażeniem ćwiczę od ponad 6 lat - odkąd jestem na immunosupresji. Każdy, kto z gorączką i katarem podróżuje autobusami albo, co gorsza, kicha wprost na moje biurko, stwarza dla mnie realne zagrożenie. Ale kiedy mówię, proszę, żeby w sytuacji, kiedy jeden z niefrasobliwych pracowników postanawia zakazić innych, pozwolić mi pracować zdalnie, prychacie mi z pogardą w twarz. Posmakujcie choć odrobiny tego zwierzęcego strachu, który towarzyszy mi na co dzień od lat.

Dziś od rana słońce i rześkie powietrze. Kości muszą się ruszać, więc okutałam się wełnianym szalem i po 9 wyszłam na spacer po osiedlu.

Pandemia mówi więcej o społeczeństwie niż immunologii.
Na osiedlach głównie osoby starsze. Pchają albo ciągną swoje wózeczki i w panice wykupują wszystko, jak leci. Tym sposobem pozbędą się swoich marnych oszczędności, żeby potem zepsute jedzenie wyrzucać. Bo w rzeczywistości nie mają na kogo liczyć.
Ceny mięsa oszalały i nawet przed świętami nie osiągają takich absurdalnych poziomów. Mało kto jednak wpada na to, żeby kupić sobie bogatą w kwasy omega rybę. I surówkę. Chipsy i orzeszki rozumie się pod pojęciem cytrusów. Dramatycznie wzrasta sprzedaż alkoholu.
Jednocześnie w sklepach ludzie aż nienaturalnie się od siebie odsuwają, próbując zachować bezpieczną odległość. Kiedy żywy człowiek stoi tuż przed nami dłużej niż 5 sekund, zaczynamy nerwowo rozglądać się na boki.

Pan Janek wciąż waha się, czy z żoną wylatywać na Kubę we wtorek, czy nie. Wielu moich sąsiadów nie widziałam od dawna - już nawet wyprowadzanie psów nie pomaga w byciu zauważonym i zauważalnym.
Tomek MamAsi położył kres rosnącej panice koleżanki z pracy, zakładając się z nią o 3 stówy, że jednak miast nie będą izolować. Ponieważ koleżanka zakład przegrała, Tomek stał się bogatszy o 300 zł. Ale że akcja miała mieć cel edukacyjny, na oczach koleżanki spalił pieniądze. Żeby oduczyć ją panikowania. 

Na drzwiach Rossmanna informacja, że na głowę przypadają nie więcej niż 3 produkty. Z półek zniknęły mydło i papier toaletowy. Autobusy jeżdżą puste. Ulice są wyludnione. Na drzwiach sklepów zdarzają się wywieszki zakazujące podawania sobie rąk.
Ulica Niekłańska słynie ze swojej przepustowości. Po raz pierwszy, odkąd mieszkam na Saskiej Kępie, widziałam, jak ludzie stoją w kolejkach po pieczywo i mięso - kolejki ciągną się przez całą urokliwą uliczkę, na której słońce operuje tak mocno, że trzeba tam zawsze mrużyć oczy. I kto stoi w tych kolejkach? Osoby starsze właśnie.

Mama mówi, że dziś o 6 rano w osiedlowym sklepie było czarno od ludzi. Jedna kobieta wypadła ze sklepu z przerażeniem w oczach, wrzeszcząc, że nie ma chleba. Mama przeszła całe osiedle dwa razy w poszukiwaniu wątróbki dla siebie i Kropki - wszystkie lady chłodnicze naród wyczyścił. Tymczasem hierarchowie kościelni nawołują do gromadzenia się w kościołach. Innego końca świata nie będzie.

Wczoraj, umęczona wieściami z kraju i świata, wyszłam po południu do warzywniaka po cytrynę. Jeszcze przed klatką czułam autentyczny ścisk w klatce piersiowej. Na rogu mojego bloku zobaczyłam dwa kwitnące żonkile. Lada moment pąkami strzeli magnolia. Na Międzynarodowej ogródki się zielenią.
Wiosna przyjdzie i tak.