czwartek, 14 stycznia 2016

Lesie, ojcze mój

Oglądam "Papuszę". W jednej scenie Ficowski mówi do niej:
- Urodziła mi się córka.
A Papusza na to:
- I dopiero teraz mówisz? Co z ciebie za ojciec?
A mnie pęka serce.

środa, 13 stycznia 2016

Zdekompletowana

Przeżyłam wczoraj wspaniały wieczór w Teatrze Narodowym. Byłam przeszczęśliwa, że wreszcie na żywo mogę zobaczyć galę Paszportów. Ożyły wszystkie wspomnienia z nauk pobieranych na Słupeckiej, które w foyer pokryły mi policzki czymś na kształt różu. Była i Eliza, koleżanka ze studiów jeszcze, której doktoratowi kibicowałam, a także temu, ze dostała naukowe stypendium „Polityki”. Jak to ja, w przypływie chwili podeszłam i chciałam ją uściskać. Nie spojrzała na mnie nawet. Patrzyła ponad moją głową, bo poszukiwała Justyny. Aha. No dobrze. Trudno się dziwić, to również moja nauczycielka z redakcji, ale z koleżanką bym się przywitała. No nic, może to emocje. Teatry tak działają. 
Oczywiście kolejka. Wszyscy dziennikarze, sobie tylko znanym sposobem, zostawili odbiór akredytacji na ostatnią chwilę. Ja też nie odstawałam. Ale biuro prasowe działało sprawnie i prężnie, wpadłam szybko do szatni i pomknęłam na górę. Na wskazanym piętrze miejsca były już zajęte. Nie dziwota, skoro przyszłam już w zasadzie spóźniona. Miła pani przy wejściu każe mi iść piętro wyżej. No to idę. I jestem. A kolejna miła, korpulentna pani przy wejściu niezwykle profesjonalnym gestem zakazuje mi iść dalej, mimo że dzwonek antraktowy drze się jak oszalały.
- chwileczkę, najpierw zaproszenia i numerowane miejsca.
Macham akredytacją.
Pani chwilę się zastanawia, robi na przyciasnych szpilkach kółko i zwraca się do mnie:
- A pani jest taka... eee... (tu skan z nutą pogardy od stóp moich do głowy) pojedyncza?

Wciągnęłam w płuca powietrze. „uspokój się, uspokój, pani chce cię usadzić wygodnie i jak najlepiej; a tak w ogóle to super, że jesteś sama, bo nie ma problemu z siadaniem; gdybyś była w parze, problem byłby większy” - powtarzałam sobie.
- Tak, taka odrębna właśnie – odpowiedziałam.
- I bez mężczyzny?
- Bez.
- Zapraszamnatokrzesłonaprzeciwkoprzybalustradzie.
Taką serią pani mnie załatwiła, bo napływali kolejni spóźnieni dziennikarze.

Okazało się, że miejsce przy balustradzie jest najlepsze ever, bo mogę się oprzeć, mogę się wychylić, widzę wszystko jak na dłoni, ale za to mnie nie zgarnie operatorska kamera, więc mogę sobie w spokoju żyć krówkę ciągutkę. Obok mnie siedzieli jacyś muzykolodzy i rozmawiali o erze klawesynu, za mną Hiszpanie i Szwedzi. Poczułam się wybrana i wyróżniona, tym bardziej, że piętro niżej na schodach zderzyłam się z Januszem Rudnickim, a potem uśmiechnęła się do mnie Alicja Majewska, co musi oznaczać swoiste namaszczenie epoki.
Rozejrzałam się dyskretnie; w loży honorowej siedzieli Andrzej Wajda, Krystyna Zachwatowicz, Olga Tokarczuk, Pendereccy, a za nimi – nie kto inny tylko Głowacki z Oleną. I nasze spojrzenia się spotkały. Zobaczyłam błysk w jej oku i już wiedziałam, że będzie próbowała mnie złapać po gali. W końcu zatrudniła mnie swego czasu do pisania za nią książki, a ja nie wytrzymałam tego psychicznie. To wielka postać, ale za trudna dla mnie, zbyt wyczerpująca emocjonalnie. Zbyt intensywna. Zakodowałam sobie, że Oleny muszę unikać.
Potem śpiewał Rojek, a ja tak bardzo kocham jego i jego ostatnią płytę. Poza tym nie przypuszczałam, że Kwadrofonik tak świetnie brzmi na żywo i tak pięknie będą grać. A Paszporty rozdawali moi Nauczyciele, najlepsi dziennikarze w Polsce, największe osobowości. Taka byłam dumna, że mogłam się od nich uczyć.
Nagroda dla Orbitowskiego jakoś szczególnie mnie nie ucieszyła, ale dla Magnusa już tak. I w ogóle gala była przeładowana aluzjami politycznymi. I manifestacją odrębności. Ale tak trzeba. Było za to elegancko. I kulturalnie. Lubię tak.

Potem jeszcze rozmawiałam i z Piotrem Sarzyńskim, i z Bartkiem, który jest niezmiennie ciepły i kochany, i z Anetą. No i z panem K nadpobudliwym. Rojkowi za płytę jego podziękowałam. Jaki on kruchy, jakby z pajęczyny i mgły zbudowany, światłem przebitej. Ale potem już za dużo: fotoreporterów, błysków fleszy, poprawiania szali, łowienia kieliszków z winem, jedzenia na wyścigi. Nie lubię już tego. Jak to mówi Marcin: „wszystko, co „za” jest niedobre”. Poszłam sobie. Ścigana przez Pana K.

Tylko jak wracałam do domu z przesympatycznym panem taksówkarzem, który dzielnie lawirował pomiędzy mostami, bo na każdym był jakiś karambol, myślałam o tym, jaka jestem.

Bez pary.
Bez kontekstu.
Pojedyncza.




***
W pracy dzisiaj dziwnie. Najpierw dostałam telefon od zastępcy naczelnego. Padł mi służbowy telefon i nie mógł się do mnie dodzwonić. Powiedział: "Byłem pewien, że zapiłaś na Paszportach".
Wzięłam oddech i powiedziałam: "Tomku, muszę Cię poinformować, że o 21 byłam w domu. Poza tym, jak pewnie udało Ci się zauważyć przez cztery lata mojej pracy w tej firmie, ja nie piję z branżą. A teraz możesz mi powiedzieć, z czym się do mnie zwracasz".
Szkoła Bogny.
Tomek nie może mi wybaczyć tego, że pan Saramonowicz jest zadowolony z wywiadu i że broniłam jego praw do autoryzacji. A kloaka wylała się na Tomka. Obyło by się bez tego, gdyby nie jego walka o wyimaginowane idee. Jak naprawdę trzeba o coś walczyć, to on się wycofuje, bo jest za miękki. Potem rozejrzałam się po redakcji. Obok mnie kolega, który jadł kanapkę, a wydawał przy tym takie dźwięki, że nawet ja, odporna na wszelkie tego świata obrzydliwości, muszę wyjść, żeby nie zwymiotować. Te rzężenia, syczenia, buczenia i kląskania. Coś strasznego. "Kurwa" w każdym zdaniu. A zdanie na każdy temat ma, a jakże. Tyle że jedno: "to wszystko kurwy, złodzieje i skurwysyństwo". Mhm. Z tym panem nie pogadam. Do naczelnego na prośbę napisania tekstu wystawia rękę ze środkowym palcem. A naczelny na to pozwala.
Kasia też już atmosferą zmęczona. Wycofana, w swoim swiecie. Ale jak trzeba, orze za trzech. Flo od połowy grudnia na Mazurach u rodziców. Też trudno się dziwić. Pio też orze, ile może. Ale wszyscy jakby bez krwi, bez życia, bez wiary w to, co robią. Tak umiera zapał. Tak umiera zespół.
W kuchni - ruch. Glamiąca wiecznie Orbit kierowniczka marketingu. Usta jej się nie zamykają. Wszystko musi skomentować. Nawet to, że upadnie jej serwetka. Zupa za gorąca. Za mocno podgrzała. Spódnica się źle prasuje. Ciasteczka upiekła, ale chujowa posypka. Dramat i awantura. Mąż kupił jej buty - ładne?
Druga koleżanka z marketingu. Dostaje spazmów, jak dokonamy aktualizacji systemu komputerowego. Że to zamach na nią i ina idzie na zwolnienie, bo nie da się tak pracować.
Pomocnicy z marketingu: "ile piw jesteś w stanie na meczu zajebać?" "Człowieku, jak rzygnę, to i czternaście". I ten rechot.
Ludzie jak błędy ortograficzne. Lenistwo, gnuśność i prokrastynacja. Forward managerowie. "Ponieważ nie rozumiem tego zdania, to je wytnę, dobrze? - Nie, bo to jest kwintesencja akapitu! - A czy ty myślisz, że ci, którzy czytają naszą gazetę, zrozumieją ten, no, kontekst? - To jest ironia, ironia to jest. - Ja uważam, że nie zrozumieją. Bo ja nie rozumiem. Wycinam"; "ten tytuł to wymagający. - Jak to? - No bo by trzeba pójść do kina, żeby zrozumieć - "Mężowie ze Stepford" - co to w ogóle znaczy?" "a ja nie wiem, kto był nominowany do Nike, nie czytałem; wycinam".
Cut. Cut. Cut. Copy-paste. Przeklejanie. To jest ta kreatywność. Rozejrzałam się po kuchni, rozejrzałam się po redakcji. I znow zadałam sobie pytanie:
Co ja tu robię?


poniedziałek, 11 stycznia 2016

Niech będę pochwalony

Tymi słowami Bóg, jeden z bardziej skomplikowanych bohaterów "Zupełnie Nowego Testamentu" wita się z obecnymi w przytułku dla bezdomnych. Spędziłam wczoraj przepiękny dzień z Mamą Alicją i jeszcze do tego wybrałam się do kina na wybitny film. A jednak mogą być udane niedziele. Tylko my o ich udaniu możemy zdecydować.
Po doskonałym francuskim filmie utwierdziłam się w przekonaniu, że świat byłby zgoła inny, gdyby to kobiety go stwarzały, a nie tylko upiększały i były dopuszczane do decydowania o nim częściej niż od czasu do czasu. Jakaż piękna jest Ea, boża córka. Jaki świeży i naturalny jej bunt przeciwko temu, że Bóg ludzkością złośliwie się zabawia. Co za doskonały koncept z ujawnieniem at śmierci! Ale nie wiem, czy chciałabym datę mojej śmierci znać. Chyba nie. Wszystko byłoby wtedy bez smaku. Albo z przyprawami przesadzone. Od czasu tej projekcji już zawsze przed wstawieniem prania będę sprawdzać, czy z bębna nie wystaje przypadkiem Boża noga. A i pewnie nieraz przyśni mi się, że trafiam do raju dzięki programowi 40 stopni, syntetyk i 1200 obrotów. Jak się cieszę, ze ten film widziałam właśnie z Mamą Alicją.
A Voroshka? Co za wspaniałe miejsce, jaka miła knajpka, co za przepyszne jedzenie! Jeszcze czuję na języku chrupkie jabłuszko w panierce, które tak dobrze pasowało do gęsiej wątróbki, którą jadłam pierwszy raz w życiu.
Wieczór spędziłyśmy przy pysznej herbatce, z kotem Antoniem na kolanach i z Trójką w tle. a jednak można: na spocznij, jak to mówi Mama Ewa, normalnie, niespiesznie i bez nerwów. A dzisiaj wstałam po szóstej, a Mama Ala zrobiła mi pyszne śniadanie i zaparzyła cypryjską kawę. Tak przygotowana do wyprawy nie przejmowałam się tym, że śnieg z deszczem zacina o szyby Pandy, a ja tkwię w gigantycznym korku na Zgierskiej.
Wreszcie zobaczyłam się z Bogną Wszechmogącą. Po drodze odprowadzał mnie czarny kot, który zawsze na mój widok drze się na klatce wniebogłosy i kiedy wchodzę po schodach kręci mi wokół nóg ósemki tak, że o mało zębów sobie nie wybiję. Siedział przez cały czas trwania terapii pod drzwiami gabinetu, jakby chciał mnie z powrotem odprowadzić.
Opowiedziałam o tym, jak wyglądały święta i po raz trzytysięczny przyznałam, że najchętniej cały grudzień wycięłabym ze swojego życia. Albo znalazła takie miejsce, w którym nie słychać dzwonków, szelestu błyskotek i nie widać tabunów ludzi, którzy raz w roku przy pomocy karty kredytowej chcą spłacać długi lenistwa i niepamięci. No i nie musiałabym zmagać się z zaciętą płytą pamięci, w której wraca zawsze jeden obraz: mama idąca do mnie z opłatkiem, ja cała w strachu i przygotowana na słowa: "żebyś w przyszłym roku nie była dla mnie taka podła i żebym nie musiała się za ciebie wstydzić". "Podła" wymawia zawsze przeciągając pierwszą sylabę i wykorzystując zwartowybuchowość pierwszej głoski bezdźwięcznej. Aż mam ciarki, jak o tym myślę.
Powiedziałam dzisiaj Bognie, że bardzo zabolały mnie słowa, że "na szczęście nigdy nie będę matką". Widok spokojnej, opanowanej twarzy Bogny działa na mnie zawsze kojąco. A oczy ma piwne, jakby ktoś na tęczówkach dodatkowo rozsypał jej garść złotych opiłków. Jak się boję, to przypominam sobie te dobre, pełne zrozumienia oczy.  Dzisiaj Bogna podsumowała moje święta i rozmowę z mamą: "pani Kasiu, to cud, że pani to wytrzymała".
Ja wiem, czy cud? Tyle razy słyszałam to słowo w szpitalu. I tyle par oczy zdumiałam. I chyba to jeden z tych cudów pomniejszych, bo wynikających z przyzwyczajenia. Okrzepnięcia. Choć pod wpływem wspomnienia tych słów ciągle jeszcze jakoś wewnętrznie drętwieję i czuję się jak jakaś saharyjska roślinka, która nieplanowanie w tym tygodniu po raz szesnasty musi zmagać się z burzą piaskową.
Ale ile mi to doświadczenie daje. Tak, jakbym dostała nagle dowód osobisty. Noszę go przecież w portfelu od dwunastu lat. A teraz poczułam na sobie ciężar samostanowienia. Że ja już nie mogę tak dłużej dreptać, przedreptywać, pod sobą uklepywać. Bogna mnie zna, więc wie, że działają na mnie obrazy. Roztoczyła przede mną taką oto wizję: ma pani przed sobą kilkanaście filiżanek. Każdą może pani napełnić z dzbanuszka. Jedna z nich leży odwrócona do góry dnem. I pani właśnie na nią uporczywie leje herbatę. Bogna musi mieć sentyment do fajfów, bo kiedyś pokazała mi, że nad głową trzymam filiżankę, a na wysokości kolan dzbanuszek. I usilnie próbuje nalać w ten sposób herbaty do filiżanki, od lat konsekwentnie przemaczając sobie buty. Jakoś te obrazy zostały we mnie, choć widzę, że strategia terapeutyczna idzie w tym kierunku, żeby moje serce wobec mamy nie wychłódło. I żebym nie zobojętniała. Dzisiaj Bogna zasiała: "pani Kasiu, w połowie jest pani swoją mamą". I coś w tym jest, bo ilekroć odzywa się we mnie do niej żal, myślę o tym, że gdyby nie ona, nie miałabym tylu książek chociażby. I jeżeli ona nie przekazała mi właściwego wzorca, umożliwiła mi jego poszukiwanie w książkach. To już nie jej wina, że jako ośmiolatka przeczytałam "Zbrodnię i karę". Może dzięki temu dziś nie wybierał Harlequinów. Zawsze jest mamie za co podziękować.

Czytam "Ginekologów" Thorwalda i włos mi się na głowie jeży. Bo największe postępy zrobiliśmy w dziedzinie aseptyki i technologii bodaj. Ale pytania o życie i śmierć od zarania dziejów pozostają niezmienne. Ciekawe, że lekarze decydowali się robić rewolucję w komforcie życia pacjentów wówczas, kiedy osobiście dotknęła ich na przykład śmierć żony. Albo jej cierpienie. Ciekawe. Że trzeba samemu doświadczyć, żeby innym nieść pomoc. Skutecznie. A i tak później być narażonym na śmierć na śmietniku. Dobrze, że Thorwald nie tylko dla historyków medycyny ratuje od zapomnienia takie nazwiska, jak Wilhelm Mensinga czy James Marion Sims. Podczas lektury towarzyszy mi jednak ciągle refleksja prosto z praw Murphy'ego: każdy dobry uczynek zostanie kiedyś przykładnie ukarany.

piątek, 8 stycznia 2016

Czy ja Ci się śnię?

Jean Reno to nieprawdopodobnie inspirująca postać. Ma w sobie coś niebezpiecznie uzależniającego. Zadzwonił do mnie ponoworocznie pogadać, poopowiadać, jak to jest mieszkać w ośrodku dla bezdomnych mężczyzn prowadzonym przez Caritas, kiedy jest się ateistą. W przeddzień wlewu zawiozłam mu piernikową choinkę, papierosy, a także notes i przyrządy do pisania. Zapakowałam je w torbę Wydawnictwa Czarne, którą teraz nosi ze sobą do biblioteki. I poleciłam pisać, bo wiem, że pióro ma dobre (wnioskuję to po jakości jego mówionej narracji). Kto wie? Może to będzie jakieś objawienie dla Krysi i jej wydawnictwo wyda Jeana Reno? A wtedy będzie miał jakieś pieniądze, żeby dojechać do swojej córeczki Kornelii do Poznania? Poza tym pisanie pełni funkcję autoterapeutyczną.  
Miał zabandażowane ręce i zapytałam, co się stało. Okazało się, że na jego dłoniach wystąpiły krwawe rany nieznanego pochodzenia. Nie wiadomo, czy to jakaś bakteria, czy odczyn alergiczny. Lekarz w ośrodku zgodnie z linią ideologiczną placówki odpowiedział, że to stygmaty. Nie widziałam. Nie wiem. Ale mnie to zastanowiło.
Straszny był ten wieczór w przeddzień mojego wlewu, na dwa dni przed polską Wigilią, kiedy zostawiamy na stole puste nakrycie dla niespodziewanego gościa, a w lodowatym, słabo ogrzewanym ośrodku jest tylu mężczyzn, których nikt nie chce. "Bo nie było dla nich miejsca w gospodzie". Kiedy wyszłam z tramwaju na Woli i mijałam wolskie cmentarze, choinki i stroiki tak mocno pachniały świerkiem, że musiałam się zatrzymać i rozpłakać. Takie to było nieznośnie piękne. I takie bolesne, jakby ktoś te igły świerkowe wbijał prosto w moje serce. A jak się musi czuć w takiej sytuacji Jean Reno? Znów się nad sobą nadmiernie użalam.

Jean przeznaczył na prezent dla Kornelii jedyną cenną, a jednocześnie zbędą mu rzecz - swój kilkuletni smartfon. Skrzywiłam się, bo wiem, że Kornelia jest dziewczynką, która najwyżej ceni sobie kontakt z tatą, a nie przedmiotem. Ale podkreślał, że tak bardzo chciał jej go dać. I że na jej urodziny w lutym koniecznie musi jej kupić jakąś ładną bluzeczkę. Oczywiście w głowie rozpoczęłam proces katalogowania mojej szafy, ale przecież już od dawna nie mam jedenastu lat. A muszę się hamować z obdarowywaniem Jeana, a przy okazji jego córki. To może postawić ich w krępującej sytuacji, a w mojej głowie znów uruchomić mechanizm "muszenia", który mnie wewnętrznie karci, upomina i mną poniewiera. Hamuję więc piętą.
Ale rozmawiałam z nim wczoraj przez telefon. Zapytałam o to, czym jest sprawiedliwość i czy prawo łaski udzielone osobie skazanej nieprawomocnym wyrokiem to wykroczenie, fanaberia legislacyjna, czy coś innego. Okazało się, że to przestępstwo. Strasznie to zabrzmiało w ustach Jeana, które od jakiegoś czasu pozbawione są dolnej protezy. Zazwyczaj trochę sepleni, ale to słowo wypowiedział tak wyraźnie, że aż zadrżałam. 
I kiedy już mieliśmy kończyć rozmowę o książkach (polecał mi "Anatomię chwili" Javiera Cercasa i swoim oczytaniem kładzie mnie na łopatki, bo ja się otaczam lekturami typu "Mała zagłada" o masowych zabójstwach kobiet i dzieci we wsi Sochy, po czym przeplatam to wspomnieniami Stryjeńskiej, poezją Leśmiana i dziennikiem Dehnela), coś mu się przypomniało. "Wiesz, miałem sen. Nigdy w życiu nie śniło mi się, że jestem w Stanach. Byłem kilka razy, ale nigdy mi się nie śniły. Chodziłem po jakiejś uliczce w Nowym Jorku, jakbym kogoś szukał. A potem się obudziłem. I pierwsze, słowa, które do siebie wypowiedziałem brzmiały: przecież to było na Cornelia Street".
Zapytałam, dlaczego mi o tym powiedział. On na to, że nie wie. I że nie ma komu powiedzieć. Na co naiwnie zapytałam, czy myśli, że ja się mojemu Tacie śnię. Oczywiście, że odpowiedział, że na pewno. Afgańska Siostra przestrzegała mnie, że Jean będzie próbował mną manipulować. Ale przecież jest Bogna i ona uczy mnie, jak się przed manipulacją i naciskami bronić. Po co mi to powiedział?

Tato, śnię Ci się? Jak i jako kto? Śnię Ci się w Rzymie, czy w Polsce? W Łodzi, czy w Warszawie? Jako dziecko, czy jako dorosła? A może śni Ci się, że mnie boli? Nie martw się, Doktor Michał zrobił tak, że nie boli. I tylu ludzi nade mną czuwa. A jak Ty mnie widzisz? jestem do Ciebie podobna? A może głos mam taki jak Ty? Albo nos. Albo włosy. Oczy może? Katherine Street jest na przykład w Johannesburgu. Byłeś tam kiedyś? Jak pachniała Twoja Afryka? Bo moja przyprawami, kadzidłem i czystym haszyszem palonym wcale nie ukradkiem w podcieniach Fezu. I tadżinem takim słodkim, soczystym; granatem zerwanym sprawną ręką Hassana prosto z drzewa. Wspina się po nich jak małpka.


Wiesz, Tato, Ty też mi się śnisz. Ale nigdy nie mogę zobaczyć Twojej twarzy. Albo wiem, że tam jesteś, a odnaleźć Cię nie mogę. Chodzę plątaniną korytarzy i wiem, że sen zaraz się skończy, a ja Cię znów nie znajdę. I jeśli prawdą jest to, co mówiła mi wróżka Iwona z mrocznej ulicy Brechta, że masz tak dużo książek, to skrzywienie książkowe mam po Tobie. Książek mam coraz więcej i więcej. I nie mogę przestać ich kupować i gromadzić. To mi daje poczucie bezpieczeństwa: że otaczają mnie ludzkie sny, marzenia i wspomnienia. Z pamięci można stworzyć taki wielki mur. Tam się ukryłam. 

Tato, a Kostek to ma już ponad kilogram. I główkę taką okrągłą, śmieszną, jakby uśmiechniętą. Aga go kołysze, jak chodzi, a Kostek wierci się, jak Aga siada. Wygląda jak jakiś pływak wyczynowy, ułożony pod Agi sercem bezpiecznie. Jak oni na niego czekają, Tato! Jak Aga się cieszy. Zrobiła się taka czujna, matczyna, bardziej stanowcza, ale jednocześnie jeszcze bardziej miękka niż zazwyczaj. Ciepła. I oczy ma jeszcze bardziej jak łania, tylko teraz te oczy jakby więcej widziały. I Marcin przez telefon brzmi tak, że mało głośnika nie rozsadzi.


A Ty? Co myślałeś, jak się dowiedziałeś, że się urodzę? Cieszyłeś się, czy się bałeś? Co czułeś, jak mnie zobaczyłeś po raz pierwszy? Powiedziałam coś? A może byłam za mała, żeby mówić? A inne Twoje dzieci? Podobno jest ich troje. I podobno masz jeszcze córkę. I ona podobno jest chirurgiem. To by się zgadzało, bo ja mam jakieś trochę chyba niezdrowe zacięcie medyczne. Za dużo z tego rozumiem, za dużo wiem i te dziwne nazwy, które brzmią w podręcznikach wydają mi się z pamięci odkopane. jakbym te słowa słyszała już kiedyś. Namiętnie oglądam w nocy operacje na otwartym sercu i kręgosłupie, wyszukuję tutoriale, materiały z konferencji medycznych i patrzę, jak piła mechaniczna przecina mostek, tnie kość piszczelową, a okruchy sypią się wokół ssaka. I nawet nie mrugnę. W nocy muszę sobie nastawiać budzik, żeby najpóźniej do trzeciej oglądać te okropności, bo mogłabym całą noc, a co rano powie mój naczelny? I jeszcze wiesz co? W Anglii kupiłam sobie tyle książek, że o mały włos nie wróciłabym, taki miałam bagaż ciężki. W przeddzień wyjazdu w Galerii Saatchi wypatrzyłam absolutne cudo angielskiego rynku wydawniczego. Szczyt redaktorskiego i typograficznego kunsztu, estetyczne objawienie. "The Sick Rose" - książkę z pogranicza historii medycyny i antropologii. Zbierała ryciny z XIX wieku, które ukazywały, na czym polegają choroby. Przecież nie było wówczas rentgena, aparatów cyfrowych i YouTube'a. A lekarze musieli operować i na czymś się uczyć. Uczyli się z ilustracji. Afgańska Siostra mówi, że do tej pory korzysta się z książek ilustrowanych, bo rysunek dużo lepiej anatomię chwili oddaje. Że te osiągnięcia technologii owszem, na sali operacyjnej są bezcenne, ale do nauki póki co najlepsze są ludzkie ręce i pewna kreska ilustratora. Ileż tam piękna i ludzkiej rozpaczy, rzetelności rysowniczej, wrażliwości na szczegół, detal, oddania sprawie. Niespotykane to, nieskończenie piękne i przerażające. I ja się tą książką zachwyciłam i jednocześnie ogarnęło mnie coś na kształt rozpaczy. Bo pieniądze miałam, ale nie miałam już miejsca w walizce. I wiedziałam, że na lotnisku prędzej wywalę sukienkę i buty na obcasie, ba, tabletu się pozbędę, a za nic nie oddam albumu o pracach Banksy'ego, starego wydania Jane Austen albo tomiku Virginii Woolf. Solennie obiecałam sobie w Galerii Saatchi, że jeszcze tu wrócę, choćby tylko po tę książkę.
Wyprawę do Anglii jednak odchorowałam, bo moje spondylostawy zaprotestowały przeciwko różnicom w wilgotności, zmianom temperatury i rozstaniu z Anią, która nadal pachnie migdałami, ma włosy miękkie jak małe dziecko, a jej śmiech brzmi tak, jakby ktoś rozsypał na parkiecie koraliki. Ja się z tej tęsknoty chyba jednak rozchorowałam. Klimat zawsze mamy taki, jak powiedziała minister Bieńkowska: że "no sorry". Więc był czas przywyknąć.


Pod koniec listopada w Warszawie odbyły się dwudniowe targi książki artystycznej, na które pognałam ochoczo, bo wiedziałam, że ma się tam wystawić wydawnictwo Thamen & Hudson, które wydaje epifanię. Dopadłam jakąś biedną i wykończoną dziewczynę, błagając ją o znalezienie tej książki, bo przecież od tego zależy moje nędzne i splunięcia niewarte istnienie. Okazało się, że owszem, jest, ale nie wiadomo dlaczego nie da się jej sprowadzić do Polski. Prawie się rozpłakałam. Pocieszyłam się spotkaniem członków Sputnik Photos, którzy opowiadali o przemierzaniu Armenii. Spotkanie prowadził Julek i powiedział, że wyglądam jeszcze młodziej niż wtedy, kiedy odbywałam staż w jego redakcji, a potem śmiał się, że się zaczerwieniłam. I pocałował mnie w policzek i przytulił swoim chudym, ale dobrym ramieniem.


Ale ta książka nie schodziła mi z myśli. I tak mi było mi przykro, że lakierowane czółenka okazały się dla mnie ważniejsze niż taka piękna książka. 
Aż tu nagle, przed świętami, kiedy każde wyjście na błyskające, migające ulice, uśmiechnięte dzieci i rodziny przemierzające miasto w poszukiwaniu prezentów zadają mi ciosy jak taranem, bo wiem, że mama znów nie odpakuje ode mnie prezentu, dotarłam na jarmark w Domu Braci Jabłkowskich. Chciałam tam kupić album o polskich dworkach i pałacach dla Mamy Ewy. I nowego Terzaniego dla Mamy Ali. Czekałam aż miła pani z księgarni zapakuje dla mnie książki i wybrałam się na górę starego budynku o tak potężnej historii. Tam znalazłam idealne prezenty dla Kostka. Już miałam stamtąd schodzić, kiedy nagle mignęła mi okładka "The Sick Rose". Pomyślałam, że już czas na okulistę, bo przecież byłam raptem latem i chyba jeszcze tę wizytę trzeba będzie poprzedzić jakąś konsultacją psychiatryczną, bo mi się pragnienia wizualizują. Podeszłam do stolika z książkami i ona tam była. "The Sick Rose" tam była. Ale nie tylko ona. Obok "Jak przestałem kochać design" Wichy, której planuję nauczyć się na pamięć, leżała sobie spokojnie druga część tego cuda. Tym razem podręcznik zbierający ryciny z XVIII wieku przeznaczone dla chirurgów. Czyli: jak operować.

Czy ktokolwiek może zaprzeczyć, że mam w życiu więcej szczęścia niż rozumu? Rozwyłam się z radości tak, że wszyscy obsługujący swoje stoiska pomyśleli, że mam przedświąteczną przepustkę z Tworek. Sprzedawczyni spojrzała na mnie trochę dziwnie, a potem teatralnym szeptem zapytała: "<<The Knick>> ogląda?" Potwierdziłam, kiwając głową, jakby mi się miała urwać. "Ja też. Nagrywam sobie nawet. Bo ja lubię, jak ludzie cierpią". Mina mi trochę zrzedła, bo wydaje mi się, że nie taka jest idea tego serialu. Poza tym nie oglądam operacji, żeby napawać się ludzkim cierpieniem. Fascynuje mnie doskonałość konstrukcji maszyny ludzkiego ciała. I że ono zawsze będzie krok przed nami. Pochłaniam Thorwalda, piastuję Szczeklika, dzień zaczynam od The Journal of Rheumatology - a nuż można zgłosić się na jakieś badania kliniczne i medycynie pomóc?
W ten sposób stałam się najszczęśliwszą pod słońcem posiadaczką dwóch przecudnych wydań najdoskonalszych książek, jakie mam w swoim zbiorze. Takich wyczekanych jeszcze nie miałam. Otworzyłam je w obecności Afgańskiej Siostry po świętach dopiero, żeby odwlec moment przyjemności i jeszcze się nim podzielić. W zachwycie wykrzykiwałyśmy na przemian: "zgorzel!", "a! cewnikowanie!", "zmiany po cholerze", "trepanacja!", "ropień!", "wziernik!", "nowotwór!", "patrz, cesarskie cięcie!". Aż wypieków dostałyśmy, upojone. Jak uznaję, że mogę się nagrodzić, myję ręce i z pietyzmem rozkładam przed sobą jedną z książek. Taki sobie zrobiłam prezent świąteczny.





Widzisz, Tato, rozgadałam się. Tyle bym Ci chciała powiedzieć. Że nie jestem taka zła. A przynajmniej Mama Ewa tak mi powiedziała ostatnio: "taka fajna jesteś, taka dzielna". Piłyśmy kawę z cynamonem w Piasecznie i ja się wtedy tak bardzo popłakałam. Bo ona tak szczerze to powiedziała. Chociaż nieraz się na mnie wścieka za moje chore pomysły, nie zawsze mnie rozumie, a jednak jest. Trwa. Może dlatego mnie znosi, że nie ma swoich dzieci? Nie wiem. Zna przecież tylu młodych ludzi. Przywiązałam się do niej bardzo. Tylko raz słyszałam, jak płacze. Po wypadku w Rosji, w którym zginął jej przyjaciel, umarł jej na rękach. Nigdy się nie wzrusza. To znaczy wzrusza, ale nie tak jak ja: że zaraz płaczę. Ewa to bardzo dobrze maskuje. Trzeba ją trochę znać, żeby wiedzieć, że wtedy spuszcza wzrok, delikatnie się uśmiecha i rusza końcówką nosa, jakby pokazywała ukontentowanie. Śmieszne to i rozczulające. Czasami też jej nie rozumiem, czasami mnie wpieni, ale bardzo ją kocham. Naprawdę jest dla mnie trochę jak mama.
Tato, odśnieżyłam dzisiaj samochód. Skrobałam dzielnie szybę. Nawet pan Janek mnie pochwalił, że "nasza dziewczyna nie próżnuje". "Nasza". Czyja ja jestem? Do kogo przynależę? A może właśnie niczyja?
Tato, czy Ty mnie nie chcesz?

***
Przeżyłam coś na kształt szoku na widok komentarza pod moim wpisem. A jednak ktoś oprócz Marcina to czyta! No i proszę, kto skomentował? Pani Ania. Mama. Aż trzech synów, o Matko Królów! Jak to jest: mieć trzech synów? Da się jeszcze trochę pospać? Czym się różnią? Jakiego koloru jest ich aura? I czy bili się o czekoladki? W Kalifornii teraz takie powodzie. Czy Pani Ania jest bezpieczna? Jak mi się miło zrobiło, jak to przeczytałam.
Moja mama nie jest zła, tylko niedowidzi. Nie widzi mnie. Wmawia sobie mnóstwo rzeczy. Tylko że ja już z kolei nie mam siły wmawiać sobie, że mama się zmieni. W książce "Limbo" Melanii Mazzucco przeczytałam, że ci sami, którzy nas złamali, nie mogą nas naprawić. Że musimy z innych źródeł czerpać. A mimo wszystko i za to złamanie dziękować. Ileż to ciepła i energii niesie ze sobą dobre słowo. Pani Aniu Kalifornijska, dziękuję Pani za to! I przesyłam ukłon głęboki ze śnieżnej Polski. Pod blokiem pan Janek szaleje z łopatą i podśpiewuje przy odgarnianiu śniegu. Gdyby wiedział, że do Pani piszę, na pewno też by pozdrowił. 
Dziękuję.


piątek, 1 stycznia 2016

Minął dobry rok

Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się zasiąść do pisania bloga podczas świąt. Po świętach również. Jestem mistrzynią prokrastynacji. W ogóle odnoszę wrażenie, że jestem mistrzynią wykonywania nikomu niepotrzebnych czynności i odwlekania w czasie tego, co ważne z perspektywy ludzkości.
Za mną rok naprawdę pełen wrażeń bardzo pozytywnych.
Po pierwsze: to był rok pod znakiem miłości. Byłam na aż dwóch ślubach, obu zagranicznych. Każdy z nich zupełnie inny, a jednak trzon mają taki sam: dwoje wspaniałych, otwartych ludzi odnalazło się i zdecydowało o dalszym kroczeniu we dwoje. I Agi i Marcina to będzie już trójka. A ja każdego dnia zastanawiam się, jak można Kostkowi od strony ciocinej pokazywać świat i jeszcze rodzicom na coś się przydać. Na przedświątecznym jarmarku kupiłam na przykład niebieski kojasek, bez którego nie wyobrażałam sobie ponoć lat moich niemowlęcy. Urzekł mnie jeszcze zając w kubraczku w paski, który dźwięczy delikatnym dzwonkiem, kiedy się porusza jego brzuszkiem. Ale w temacie Kostka wciąż się próbuję odnaleźć. Obchodzę go na paluszkach, trochę przestraszona. Tak, jakby to była tajemnica, której nie jestem godna. Tym bardziej, że na zakończenie roku moja mama wysyczała do mnie, że "na szczęście nigdy nie będę matką". Zależy, na szczęście dla kogo. Poświąteczne słowa mamy brzmią we mnie, choć kurz już opadł. I już nawet nie słyszę w głowie tego pisku jak po wybuchu. Chyba coś we mnie wtedy umarło. Już nie uwierzę w to, że mama się zmieni. Może właśnie takie przeczołganie było mi potrzebne. Może tak się właśnie dorasta. Bo przecież nie o pełnoletność tu chodzi.
W ubiegłym roku skończyłam 30 lat i dostałam na tę okazję mnóstwo ciepłych słów. I wzruszających gestów. I pięknych prezentów. Tylko mama życzeń mi nie złożyła. I chyba teraz już nawet nie jest mi przykro.
To był rok w większości bez bólu. Nie licząc pojedynczych incydentów, kiedy biodro zaprotestowało, bo mama próbowała mi udowodnić, że jestem jej wrogiem.Oraz porannego bólu głowy, kiedy przesadziłam z winem. Wlewy z Infliksimabu zmieniły moje życie i wstawiły je na pozornie normalne tory. Bo moje wejście i wyjście z autobusu nie wzbudza już społecznej sensacji. I ten dar spowodował, że moja mama doszła do wniosku, ze moja choroba to jedna wielka mistyfikacja. Ze uknułam spisek pod hasłem "choroba autoimmunologiczna", żeby ją pognębić i sie na niej zemścić.
Temat mamy wraca jak mantra w kazdym zdaniu. Ale może właśnie tak wygląda powolne uwalnianie się z okowów. Nie jest to przyjemne, ale ostatecznie trzeba przyznać, że przynosi ulgę.

W tym roku wykonałam dużo pracy nad sobą i nad innymi. Oraz nad zadaniami, które inni mi podsuwali. Zredagowałam książkę pana Andrzeja i zarobiłam po raz pierwszy naprawdę duże pieniądze, które pozwoliły mi zobaczyć się z Anią i Adrianem na ich ślubie. A potem przemierzać Londyn w poszukiwaniu prerafaelickich znaków. Po panu Andrzeju pozostało we mnie wspomnienie jego tępoty. Oraz wbiłam sobie do głowy, że jeśli człowiek nie przepracuje swojego problemu naprawdę, nie ma co zabierać się za pisanie o swoim problemie książki. To bezcenny wniosek dla mnie, bo sama nieraz roję sobie, że piszę książkę, która coś ludziom da. Albo przyniesie ukojenie. Albo przyjemność. Teraz już wiem, że do napisania książki niezbędny jest dystans wobec tego, przez co przeszliśmy. Pan Andrzej tego nie ma, a jego książki jakoś nie zarejestrowałam na półkach w księgarniach.
W tym roku wiele rzeczy również straciłam. W większości złudzeń. Co do Justyny i Piotrka na przykład. O ile do Justyny myślami już nie wracam, bo i chyba wiele się po niej nie spodziewałam, po Piotrku zostało coś na kształt zgagi. Liczyłam, że przez tyle lat znajomości zasłużyłam na szczerość i otwartość. Ale koronna zasada, którą odkryłam w tym roku, brzmi: nie oczekuj, nie będzie rozczarowania. Uczę się tego każdego dnia.
Straciłam Kamilę i Maćka, co było dla mnie jakimś mrocznym doświadczeniem i czymś na kształt deja vu po wyjeździe Ani. nie wiedziałam, że ci ludzie są mi tak bliscy. A jednak. Niechaj Wyspy będą im przyjazne.

Koniec roku oznacza jeszcze wiele wniosków zawodowych, choć niekoniecznie tożsamych z sukcesem. Po wywiadzie z panem Saramonowiczem wbiłam sobie do głowy, że z rozmówcami, szczególnie celebrytami, pertraktować nie można. Ze sprawy wyszłam z twarzą, ale straciłam reszki rozpaczliwie pielęgnowanego szacunku do Tomka. I niestety czegoś na kształt pogardy już wobec niego ukryć nie potrafię. I nie chce mi się pracować nad pozą. Trudno. Też daję sobie do tego prawo.
Redaktor działu Czytając Kultury Liberalnej przedwczoraj zaakceptował mój tekst i napisał kilka miłych zdań o moim stylu. I zaznaczył, że czeka na kolejne teksty. Przyjęłam to ze spokojem, bo nie wiadomo, jak długo portal pożyje. Zmiana władzy zrobiła w Polsce rewolucję.
O, właśnie, Polska. Już teraz wiem, co miała na myśli Ania, mówiąc, że zawsze jak wraca do Polski, czuje się tu jak odrzucony przeszczep. W końcówce roku byłam kilkakrotnie świadkiem fenomenu polskiej solidarności. Poczułam siłę tłumu i potęgę wzruszenia. Trzykrotnie. Podczas ostatniej manifestacji płakałam, kiedy zarejestrowałam, że "Mury" śpiewają trzy pokolenia. I "Imagine", które tak boleśnie brzmiało po zamachach w Paryżu. Kwestie przyszłości Polski napawają mnie smutkiem i czymś na kształt grozy. Niepokoję się o mój kraj. Wolne słowo i doświadczenia ostatniego ćwierćwiecza. A raczej to, że grupka ludzi chorych z nienawiści i żądnych zemsty może tę piękną pracę pogrzebać w ciągu kilku miesięcy.

Horoskop w większości mi się sprawdził, rok był kreatywny i intensywny. Przyniósł wiele pięknych i radosnych chwil. Widziałam polskie morze, choć byłam przekonana, ze już nie będzie mi to dane. Byłam w Wiecznym Mieście i mogłam cieszyć się szczęściem Agi i Marcina. uciekałam z głośnego i tętniącego życiem Piccadily Circus, bo czułam się tam tak, jakby ktoś na mnie polował. Może dlatego, że to ulubione miejsce mamy. Zrekompensowałam sobie to wizytą na Camden i rozmowami przy falafelu z gotami. Oraz wizytą na Notting Hill. 
Kolejny rok oznacza dla mnie same niewiadome. Nie wiadomo, czy utrzymam leczenie biologiczne. Nie wiadomo, czy zmiana ustawy medialnej pozwoli mojej gazecie na dalsze istnienie na rynku. Nie wiadomo, do czego jeszcze posunie się moja mama. Nie wiadomo, czy zdam egzamin jako ciocia Kostka. Nie wiadomo, czy zdam egzamin jako człowiek w ogóle. I kto mnie będzie oceniał. Mniej we mnie żalu niż w poprzednim roku. Jestem za to wewnętrznie bardziej obolała. To chyba kwestia końcówki roku.
Dobry to był czas i owocny. Proszę Cię, Losie, niech kolejny rok będzie łaskawy. Nie proszę o wiele. Przecież uczysz mnie doceniać wszystko.