poniedziałek, 11 stycznia 2016

Niech będę pochwalony

Tymi słowami Bóg, jeden z bardziej skomplikowanych bohaterów "Zupełnie Nowego Testamentu" wita się z obecnymi w przytułku dla bezdomnych. Spędziłam wczoraj przepiękny dzień z Mamą Alicją i jeszcze do tego wybrałam się do kina na wybitny film. A jednak mogą być udane niedziele. Tylko my o ich udaniu możemy zdecydować.
Po doskonałym francuskim filmie utwierdziłam się w przekonaniu, że świat byłby zgoła inny, gdyby to kobiety go stwarzały, a nie tylko upiększały i były dopuszczane do decydowania o nim częściej niż od czasu do czasu. Jakaż piękna jest Ea, boża córka. Jaki świeży i naturalny jej bunt przeciwko temu, że Bóg ludzkością złośliwie się zabawia. Co za doskonały koncept z ujawnieniem at śmierci! Ale nie wiem, czy chciałabym datę mojej śmierci znać. Chyba nie. Wszystko byłoby wtedy bez smaku. Albo z przyprawami przesadzone. Od czasu tej projekcji już zawsze przed wstawieniem prania będę sprawdzać, czy z bębna nie wystaje przypadkiem Boża noga. A i pewnie nieraz przyśni mi się, że trafiam do raju dzięki programowi 40 stopni, syntetyk i 1200 obrotów. Jak się cieszę, ze ten film widziałam właśnie z Mamą Alicją.
A Voroshka? Co za wspaniałe miejsce, jaka miła knajpka, co za przepyszne jedzenie! Jeszcze czuję na języku chrupkie jabłuszko w panierce, które tak dobrze pasowało do gęsiej wątróbki, którą jadłam pierwszy raz w życiu.
Wieczór spędziłyśmy przy pysznej herbatce, z kotem Antoniem na kolanach i z Trójką w tle. a jednak można: na spocznij, jak to mówi Mama Ewa, normalnie, niespiesznie i bez nerwów. A dzisiaj wstałam po szóstej, a Mama Ala zrobiła mi pyszne śniadanie i zaparzyła cypryjską kawę. Tak przygotowana do wyprawy nie przejmowałam się tym, że śnieg z deszczem zacina o szyby Pandy, a ja tkwię w gigantycznym korku na Zgierskiej.
Wreszcie zobaczyłam się z Bogną Wszechmogącą. Po drodze odprowadzał mnie czarny kot, który zawsze na mój widok drze się na klatce wniebogłosy i kiedy wchodzę po schodach kręci mi wokół nóg ósemki tak, że o mało zębów sobie nie wybiję. Siedział przez cały czas trwania terapii pod drzwiami gabinetu, jakby chciał mnie z powrotem odprowadzić.
Opowiedziałam o tym, jak wyglądały święta i po raz trzytysięczny przyznałam, że najchętniej cały grudzień wycięłabym ze swojego życia. Albo znalazła takie miejsce, w którym nie słychać dzwonków, szelestu błyskotek i nie widać tabunów ludzi, którzy raz w roku przy pomocy karty kredytowej chcą spłacać długi lenistwa i niepamięci. No i nie musiałabym zmagać się z zaciętą płytą pamięci, w której wraca zawsze jeden obraz: mama idąca do mnie z opłatkiem, ja cała w strachu i przygotowana na słowa: "żebyś w przyszłym roku nie była dla mnie taka podła i żebym nie musiała się za ciebie wstydzić". "Podła" wymawia zawsze przeciągając pierwszą sylabę i wykorzystując zwartowybuchowość pierwszej głoski bezdźwięcznej. Aż mam ciarki, jak o tym myślę.
Powiedziałam dzisiaj Bognie, że bardzo zabolały mnie słowa, że "na szczęście nigdy nie będę matką". Widok spokojnej, opanowanej twarzy Bogny działa na mnie zawsze kojąco. A oczy ma piwne, jakby ktoś na tęczówkach dodatkowo rozsypał jej garść złotych opiłków. Jak się boję, to przypominam sobie te dobre, pełne zrozumienia oczy.  Dzisiaj Bogna podsumowała moje święta i rozmowę z mamą: "pani Kasiu, to cud, że pani to wytrzymała".
Ja wiem, czy cud? Tyle razy słyszałam to słowo w szpitalu. I tyle par oczy zdumiałam. I chyba to jeden z tych cudów pomniejszych, bo wynikających z przyzwyczajenia. Okrzepnięcia. Choć pod wpływem wspomnienia tych słów ciągle jeszcze jakoś wewnętrznie drętwieję i czuję się jak jakaś saharyjska roślinka, która nieplanowanie w tym tygodniu po raz szesnasty musi zmagać się z burzą piaskową.
Ale ile mi to doświadczenie daje. Tak, jakbym dostała nagle dowód osobisty. Noszę go przecież w portfelu od dwunastu lat. A teraz poczułam na sobie ciężar samostanowienia. Że ja już nie mogę tak dłużej dreptać, przedreptywać, pod sobą uklepywać. Bogna mnie zna, więc wie, że działają na mnie obrazy. Roztoczyła przede mną taką oto wizję: ma pani przed sobą kilkanaście filiżanek. Każdą może pani napełnić z dzbanuszka. Jedna z nich leży odwrócona do góry dnem. I pani właśnie na nią uporczywie leje herbatę. Bogna musi mieć sentyment do fajfów, bo kiedyś pokazała mi, że nad głową trzymam filiżankę, a na wysokości kolan dzbanuszek. I usilnie próbuje nalać w ten sposób herbaty do filiżanki, od lat konsekwentnie przemaczając sobie buty. Jakoś te obrazy zostały we mnie, choć widzę, że strategia terapeutyczna idzie w tym kierunku, żeby moje serce wobec mamy nie wychłódło. I żebym nie zobojętniała. Dzisiaj Bogna zasiała: "pani Kasiu, w połowie jest pani swoją mamą". I coś w tym jest, bo ilekroć odzywa się we mnie do niej żal, myślę o tym, że gdyby nie ona, nie miałabym tylu książek chociażby. I jeżeli ona nie przekazała mi właściwego wzorca, umożliwiła mi jego poszukiwanie w książkach. To już nie jej wina, że jako ośmiolatka przeczytałam "Zbrodnię i karę". Może dzięki temu dziś nie wybierał Harlequinów. Zawsze jest mamie za co podziękować.

Czytam "Ginekologów" Thorwalda i włos mi się na głowie jeży. Bo największe postępy zrobiliśmy w dziedzinie aseptyki i technologii bodaj. Ale pytania o życie i śmierć od zarania dziejów pozostają niezmienne. Ciekawe, że lekarze decydowali się robić rewolucję w komforcie życia pacjentów wówczas, kiedy osobiście dotknęła ich na przykład śmierć żony. Albo jej cierpienie. Ciekawe. Że trzeba samemu doświadczyć, żeby innym nieść pomoc. Skutecznie. A i tak później być narażonym na śmierć na śmietniku. Dobrze, że Thorwald nie tylko dla historyków medycyny ratuje od zapomnienia takie nazwiska, jak Wilhelm Mensinga czy James Marion Sims. Podczas lektury towarzyszy mi jednak ciągle refleksja prosto z praw Murphy'ego: każdy dobry uczynek zostanie kiedyś przykładnie ukarany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz